Jak to jest być w połowie Niemcem, a w
połowie Polakiem? Czy w ogóle jest możliwa taka nadzwyczaj karkołomna i
wydawałoby się tragiczna z natury konstrukcja uwzględniająca uwarunkowania
polityczne czy historyczne? No przecież to … wydaje się niemożliwe. A
jednak… wydarza się.
Te pytania, kiedy już się poznało kogoś tak niecodziennego jak Karol Grenzler – niesłychanie wrażliwy, polski, a zarazem i niemiecki poeta – są, zdawałoby się, wulgarną prowokacją naszego nowoczesnego i zmienionego świata, który jakby dziś powoli umiera na naszych oczach. Świata, który się kończy, umiera tak cicho jak Europa, którą znamy chyba coraz mniej, a nasz świat, pozornie stabilny w tempie wulkanicznej erupcji odchodzi również do pewnego lamusa zdarzeń.
Zburzyliśmy wszelkie znane nam granice, aby zbudować inne, nowe. Ale budowaniu granic i stawianiu murów nieustająco towarzyszy konstruowanie mostów i kładek do przechodzenia na drugą stronę.
Jakże my jesteśmy ciekawi tejtajemniczo dźwięcznej „drugiej strony”. Nie starcza nam zwykle całego życia na „jej” odkrywanie. I po cóż nam to?
Mało kto tak doskonale i dosadnie czuje ową bezwolną interferencję odmiennych wszechświatów jak ów poeta, który dzieli swoje życie pomiędzy Wiesbaden, Bory Tucholskie i Kraków. Karol Grenzler – poeta, … poszukiwacz prawd względnych, książkowy mól biblioteczny, Polak – obywatel świata, nacjonalista uniwersalny i niestrudzony wędrowiec, niezwykle rzadki przypadek poety dwóch zaginionych już światów: świata poezji i świata białego człowieka kultury judeochrześcijańskiej, rzekłbym świata klasycznego, który jakby sami chcemy unicestwić… który niektórym zaczął nagle przeszkadzać i zaprosił doń wojowniczo nastawionych … obcych.
O każdej porze dnia i nocy owego Armagedonu współczesności jest czas na lirykę bez granic jaką oferuje nam Karol Grenzler. Jest to pewnego rodzaju liryka metafizyki. Liryka niesfornych ludzkich uczuć i wiecznej nieuchronnej metamorfozy stanów. Poezja naszej doskonałej niedoskonałości. Ów magnetyzm niepokojąco dobranych słów Karola Grenzlera przekracza wszystkie znane mi granice.
(…)
w codziennej wędrówce do
ziemi obiecanej
pocałunkiem muzy
dzień przywitać
w jej oczach wypatrzeć czym
wypełnić biel papieru
kartkować strony
wspólnego zapachu
wyszumieć radośnie
dziękczynną modlitwę
zaplatać koszyk z
promieni słońca
pofrunąć uśmiechem po
twarzach bliskich i dalekich
zaklinać złe myśli w
przydrożne kamienie
kusić jabłkiem
nadchodzącą północ
(…)
Wszelkie znane mi granice w tej poezji są jednak przekraczane. Ów nastrój permanentnej wędrówki sam w sobie stanowi metaforę naszego istnienia.
Poezję Grenzlera „dobrze się czyta”, gdyż ona drażni, uwiera jak zbyt ciasny but, który jednak jest do owej podróży w czasie i przestrzeni jakże niezbędny, rodzi się refleksja, zaczyn pytania, który wnikająco męczy po lekturze i prowokuje do myślenia o sobie i świecie, który, nadal i ciągle, nam na naszych oczach … dumnie umiera. Umiera jednak razem z nami. Rodzi też nowe zaginione światy, czy wręcz rezerwaty nam podobnych ludzi zombie włóczących się po przydrożnych barach rzeczywistości i pijących samotnie kolejną wódkę wspomnień… My, żywi umarli, poeci – klaunowie życia i strachy na wróble, osadzamy ślady naszych kroków obok przydrożnych kapliczek i straszymy żywych, coraz mniej z tego wszystkiego rozumiejących współtowarzyszy wędrówki.
Żyjemy więc, nie żyjąc. Polak, Niemiec, czy ten nieszczęsny związek słowa drukowanego z kulturą i dziedzictwem poukrywany w coraz zbędniejszych bibliotekach i do tego zajmujących tylko niepotrzebnie miejsce tego jakże nowego i jakże wspaniałego świata. Świata przecież, bez granic.
Gdzie zatem są owe tajemnicze i wieczne (może nawet nieskończone) granice Karla Grenzlera? Może właśnie w tym wierszu?…
Babciu
Helenie Kochanowskiej z d. Graeber
*
jadę do ciebie otulony borami do dni w których byłaś oglądam kartki
wtedy nie zapisane pokreślone pomięte zaplamione zbieram nie
rozdane jeszcze karty dotykałaś mnie zawsze ciepłymi dłońmi
pocałowałem twoje na zawsze zimne czoło
*
zasypiałaś z misiem ulubioną zabawką twojego zmarłego synka
Januszka oczy błądzą w nadgranicznych obszarach bezprzestrzeni
dotyk nie czuje palców one osamotnione szukają i znajdują czasami
ciepło innych palców jak długo jeszcze skoro czasu tyle ile
przestrzeni coraz mniej
*
rozpadły się cztery wymiary rzeczywistości z sześciu desek zaraz
czy z wolna wstępowałaś w osobliwość czujesz ciepło zapalanych
tobie świateł modlisz się z nami bezgłośnie spoglądasz płomieniem
czujesz złożonym na płycie kwiatem
*
już częściej słychać klangor odlatujących żurawi stoimy przed tobą
my włóczędzy między rzeczywistościami z kwiatami wspomnień i
ognikami dobrych słów pewni że uśmiechnięta czekasz na nas w
swoich niebieskich okularach z cukierkami w kieszeni prostej sukni
*
w borach tucholskich jesteśmy wśród przodków naszych których
prochy nawet prochami być przestały powiększone źrenice mroku
nawoływania sprzed lat mama mama na granicy obłędu zawsze
przychodzisz z pomocą niestrudzone szepty nocy słyszę twój
spokojny głos karoolek
Otóż nie będę wnikał, niepokoił i (nad)interpretował
tego pięknego i jakże intymnego wiersza. To ucieczka … ucieczka od i do… i
ten dziwny Karolek, tułacz ponad naszymi niby granicami, jak dla mnie jasno i
zdecydowanie odpowiada swym życiem i
swoją twórczością na zadawany nam świat … Robicie nam wielką krzywdę niszcząc
i topiąc ten nasz świat.
Robicie i samym sobie również tę krzywdę, krzywdzicie i obrażacie przecież nasz wspólny byt, naszą wspólną i odwieczną egzystencję, nakładacie nam na szyję pętlę. Teraz tylko kopniecie w krzesło, na którym resztką sił trzymamy nogi. I Allah znów będzie wielki … w Brukseli, w Nicei, w Paryżu, Manchesterze … kiedyś i w Polsce.
A kiedy nie będzie już dokąd uciec pozostaną, być może… Bory Tucholskie z naszych snów, Bory Tucholskie naszych wspomnień i ziemia obiecana … poezji, jak prochy naszych przodków i nasze przecież prochy, w których obrocie – jak w obrocie ciał niebieskich scali się wszechświat wraz z aniołami – klamrą spinającą całą twórczość bezgranicznego Karola Grenzlera. Grenzlera bez granic…
Tak, tak, Karolu – nauczyłeś mnie, że nie ma już żadnych granic, choć każda granica po coś jest. To coś, to nasza najpiękniejsza tajemnica, to nasza podróż w nieznane, to nasza ewolucja prawd, półprawd, i sensu odkrywania… erupcja egzystencji i poszukiwanie miłości… i wiary i nadziei i nie bójmy się tego powiedzieć – erupcja czczenia każdego słowa, które zamienia się w poezję…
Poezja bowiem również nie zna żadnych granic…
Andrzej Walter
Piękna recenzja!