Lesław Nowara – Zofia R.

0
495

(z cyklu: „Portrety trumienne”)

Kiedy skończyła osiemdziesiąt lat, słowa, które znała od dzieciństwa,
nabrały nowego znaczenia.
Kule już wcale nie były kuliste,
wózek nie służył do wożenia dzieci lub lalek,
a balkonik ani o centymetr nie wystawał na zewnątrz mieszkania.
W najtrudniejsze podróże wyruszała co dzień
nie na Borneo czy do Amazonii, ale do kuchni i do łazienki.
Okrywała, że na starość każda odległość rośnie.
Rośnie odległość dłoni od klamki, odległość łyżki od talerza,
dzbanka od szklanki, a czas się rozciąga jak guma do żucia,
której tylko dzieciństwie można było się pozbyć,
przyklejając ukradkiem pod ławką w klasie.
Czas się tak rozciągnął, że przestał być mierzalny.
Od porannej porcji leków, do garści tabletek
wyznaczonych do połknięcia w południe,
mogło nieraz upłynąć trzydzieści sześć godzin.
Od jutrzni do modlitwy na Anioł Pański,
w tym samym dniu upłynąć mógł nawet tydzień.
Zegary chodziły tak wolno, że rdzewiały żywcem,
a wskazówki trzeba było popychać palcem, bo gdyby nie,
to każda minuta byłaby dłuższa od godziny.
A żadne wczoraj pewnie nawet do jutra nigdy by się nie zakończyło.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko