Dobrze napisane, naiwne amerykańskie czytadło z historią w tle
Zawsze mnie zastanawia dlaczego ludzie wychowani w innej kulturze, bez znajomości realiów, z przecież relatywnie dziś łatwym dostępem do dokumentów, „ładują się” w narrację pełną pułapek, zagrożeń, popadania w naiwne stereotypy? Dlaczego na siłę chcą tworzyć sytuacje, które nie miały miejsca, a jeśli miały, to były dosyć szczegółowo opisane przez znawców tematu?
Jillian Cantor napisała ładną bajkę. Oczywiście, ktoś kto chce znaleźć dobre czytadło pewnie przeczyta „Stracony list” z przyjemnością. Ciepłą opowieść z dwoma biegunami czasowymi: przedwojenną i wojenną Austrią i przełomem lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Tak, tę powieść dobrze się czyta, oparta jest na sensownym pomyśle – odnalezionym w kolekcji filatelistycznej ojca, nieotwartym liście. I poszukiwaniu adresata, nieznajomej kobiety. Druga strona, ta mroczna, to czas anschlussu Austrii, wkroczenia tam Niemców, czas rodzenia się uczucia między młodym uczniem, grawerem i córką jego mistrza, słynnego twórcy znaczków poczty austriackiej.
Wszystko byłoby pięknie, ale w dzisiejszym świecie, taka opowieść nic by nie znaczyła. Ale jeśli uczynić mistrza Żydem? No tak, wtedy mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Sytuacją pełna zagrożeń, niebezpieczeństw, śmierci. A jeśli dodać do tego jeszcze ruch oporu? Austriacki ruch oporu!!!!, w którym piękna Elena, córka mistrza, odważna ponad miarę (opuszcza Kindertransport, dzięki któremu mogła bezpiecznie przeżyć na terenie Anglii II wojnę światową), odgrywa znaczącą rolę? A Kristoff? Zakochany uczeń nie dość, że fałszuje, od któregoś momentu prawie na masową skalę, dokumenty dla uciekających z Austrii Żydów, to jeszcze w chwili rozpaczy sam postanawia zostać Żydem. Że śmieszne? Że nieprawdopodobne? Sentymentalne? Naiwne? Furda tam. Ważne, że grają emocje!
Czytałem i ogarniała mnie wesołość. Trwa wojna, Polska pokonana, Francja i pół Europy też, a tu każdy kto ma sfałszowane dokumenty pociągiem albo autem do Bremy, statek i do wymarzonej, bezpiecznej Ameryki (nie, nie, nie do żadnego Urugwaju, do USA!) Gdybyż to było takie proste. A tam już znajomi, legalny pobyt. No śmiech, pusty śmiech. Wyobrażacie sobie nieujawnienie prawdziwej tożsamości amerykańskim urzędnikom imigracyjnym?
Ale Kristoff, zakochany chłopak, zmuszony do pracy dla nazistów, dorysowuje swoją szarotkę do katedry wiedeńskiej na znaczku, a Elena wysyła ten znaczek na kopercie listu do Mauthausen, gdzie znajduje się jej matka… Cantor w słowie odautorskim jako prawdę objawioną oznajmia, że więźniowie mogli wysyłać z obozów listy według ściśle określonego formularza. Nooo, mogli…
A co ze współczesnością? Tu schemat jest OK. Też łapie za serce. Przynajmniej przez długi czas. Kobieta, „caryca Katarzyna”, porzucona przez męża dziennikarka i Benjamin, właściciel sklepu filatelistycznego – tu dramat jest większy, dwa lata wcześniej stracił w wypadku samochodowym żonę i syna (tadam, łzy leją się strumieniami!). Jest jeszcze ojciec w luksusowym domu opieki. Nie ze względu na wiek, a z powodu utraty pamięci (to klucz do całej fabuły). I niemiecka babcia kobiety. Dobra, ciepłą Żydówka. Jest menora, święto Chanuki…
Wszystko się sypie pod koniec. Wszyscy pozmieniali nazwiska. Elena w NRD, oczywiście dzielna, nie jest już fraulein Faber, ale Any March. Tak, wyszła za mąż za konkurenta tatusia, a ten zgnił w więzieniu komunistów. Nie odnalazła po wojnie siostry (tu naiwność sięga szczytu), ukochanego ani ojca. Ale organizowała grupę kobiet sprzeciwiających się poczynaniom Stasi i całemu NRD!
Cóż, Grotsburga, miasteczka w Austrii, nie ma już na żadnej mapie. Źli naziści je spalili podczas Nocy Kryształowej. To znaczy spalili synagogę, ale pożar się rozprzestrzenił. Pozabijali złych rasowo Żydów, ale ci, którzy mieli ocaleć, ocaleli. W każdym razie u Jillian Cantor. A znaczki łączą ludzi, proszę pamiętać. Podobnie jak nieotwarte listy. A potem następuje słodki happy end. Chciałoby się dodać: żyli długo i szczęśliwie. Tatuś z Elen, Benjamin z „carycą Katarzyną”.
Nie, nie jest to tak zła, ani tak naiwna powieść jak recenzowany tutaj „Tatuażysta z Auschwitz” Heather Morris (uwaga, ten sam wydawca!). Pewnie jest to też lepsza literacko książka. I być może robi wrażenie, wzrusza amerykańskiego odbiorcę. Ale gdy czytelnikiem jest Polak, o zachwyty znacznie trudniej.
Jillian Cantor – Stracony list, przekład Katarzyna Rosłan, Marginesy, Warszawa 2019, str. 328.