Michał Piętniewicz – Tytan.

0
612

Kilka prywatnych impresji lekturowych po przeczytaniu książki Andrzeja Franaszka, „Miłosz. Biografia” [Wydawnictwo Znak, Kraków 2012, liczba stron: 959].

Franaszek opisał tytana.
Był to człowiek (mowa o Miłoszu), złożony ze sprzeczności.
Na tej sprzeczności dźwigał jak Atlas albo lepiej, Herkules, swoją poezję, swój talent, swoje zmaganie ze światem.
Być może wpływ decydujący miał tutaj ks. Chomik.
To on nauczył małego Miłosza surowej religijności, tak, że poeta spowiadał się w pewnym momencie nawet z puszczanych bąków w klozecie.
To z ks. Chomika właśnie chyba wziął się u Miłosza późniejszy „manicheizm”, skażenie świata grzechem, seksem, trwający przez pewien czas mizoginizm.
Dopiero później następuje jakieś przezwyciężenie i to chyba głównie w czasach amerykańskich.
Czasach, dodać trzeba, dla Miłosza niezwykle ciężkich emocjonalnie.
Jako twórca był nieznany (albo wydawało mu się, że jest nieznany),
chodził jedynie do „szkoły”, nauczać, był wykładowcą w Berkeley.
Ciężko pracował, ale był poetą języka polskiego. Wiele razy zdawał relację, jak ciężkie, bolesne, nawet okrutne było dla niego doświadczenie amerykańskie.
Po Noblu, Polska przyjęła go jak „swego”.
On jednak nie miał zaufania.
Mówił o fałszu, koniunkturze, że kiedy potrzebował naprawdę wsparcia, nie dostał go,
wtedy, kiedy uważany był przez władze komunistyczne za „szpiega”, „agenta”, „zdrajcę”.
Wzruszający bardzo moment to ten, kiedy na pewnym wieczorze, w pewnym domu, Adam Michnik recytował z pamięci wiersze Miłosza.
Poeta rozpłakał się.
Spójrzmy na dysonans:
w Stanach miał poczucie, że swoje wiersze równie dobrze mógłby wyrzucić w głęboką czeluść jeziora Michigan.
Przyjechał do Polski, natyrał się i nacierpiał przez ten czas amerykański niemożliwie, przyjechał jako wielki poeta, wielki Polak, Noblista, po tym całym, skrajnym cierpieniu, usłyszał, jak młody człowiek, całkiem bezinteresownie, jakby to była oczywistość, nieświadomy niczego, recytuje jego wiersze, myśląc, że jest w swoim kraju kompletnie nieznany.
Z książki Franaszka słychać dobroduszny, głęboki, szczery, ale również przewrotny śmiech Miłosza, śmiech jakby z owej sprzeczności wypływający, jak z jakiejś głębi.
Widać dobro poety, widać jak troszczył się i martwił o przyjaciół – np. o Herberta.
Faktem jest, że Nobel, prawdziwie zasłużony, wspaniałe przemówienie Noblowskie, dotyczące w dużej mierze nieznanej literatury polskiej, w świecie nierozpoznanej jeszcze, jakiejś niewinnej i bezbronnej, a przy tym pełnej pasji i wielkiej, właśnie dzięki Miłoszowi i jego silnej dłoni, jego wsparciu, nabrała wtedy, bardzo dużego znaczenia, znaczenia światowego.
Jakże dumny, piękny i wspaniały był to moment dla polskiej poezji, bezinteresownej, pięknej, zupełnie nieznanej, dla której poeci Dwudziestolecia, i później, lat drugiej wojny światowej, oddawali swoje czyste, bezbronne życie, życie aniołów, prawdziwych, czystych, pełnych pasji aniołów, do których strzelano, bo wtedy, co wiemy, z karabinów strzelano brylantami.
Całe życie szukał Prawdy – poprzez sprzeczności, błądzenie, nigdy nie kłamał ani nie oszukiwał, nawet wtedy chyba, kiedy według swoich bliskich przyjaciół, np. Herberta, prawdę tę naginał.
Czy była w nim poza, cwaniactwo, chęć pustego efektu czego świadkami jesteśmy dzisiaj?
Pytanie tak oczywiste, że nie będę na nie odpowiadał.
Potem pokochał kobiety prawdziwie – żonę Jankę, Ewę, Carol, miał wiele kobiet, kobiety, jak przyznał potem w jednym z wierszy, „uczłowieczyły” go.
Smutne jest życie pisarza.
Życie Miłosza dzielą na to przed Noblem – raj dzieciństwa, szumna i dumna młodość, udręka życia dojrzałego a potem ten Nobel – i zaczęło się święto – potem trwało w Krakowie, w Polsce.
A kiedy był młody, za okupacji w Polsce, upijał się.
Potem w tej Polsce odbudowywanej z gruzów, pisał scenariusz z Andrzejewskim, „Robinson warszawski”. Andrzejewski zazdrościł Miłoszowi Nobla, miał żal do kolegi, uważał, że nagroda należy się jemu.
Po Noblu, w Polsce, Miłosz odwiedza Białoszewskiego, osobnego, samotnego i wielkiego poetę w jego Mrówkowcu.
W Polsce, w Krakowie, nie cierpiał rozmów o niczym.
Na kolacyjce u Szymborskiej tylko o to mu chodziło, ale poetka wolała zwyczajność – on chciał tematów głębokich, istotnych.
Nie lubił religijności kiczowatej, cukierkowej, o „Małym Jezusku na sianku”, dla niego sprawa religii była sprawą nader poważną, niemal życia i śmierci.
Korespondował z Ojcem Świętym, Janem Pawłem II, papież odpisywał mu wyraźnie wzruszony żarliwością poety.
W swojej wielkiej jak czarny ocean duszy, tak mi się wydaje, Miłosz niemal wszystko zmieścił – cały, metafizyczny świat, w którym przez całe życie poszukiwał Prawdy, Dobra, Piękna.
Ta praca Franaszka jest potężna, zasługująca na najwyższe laury uznania, świetne napisana, bardzo zajmująco, ciekawie, widać również, że pisał ją krytyk literacki, a więc ktoś, komu literatura jest bardzo bliska.
Smutne jest trochę życie pisarza.
Ale jakże z drugiej strony ciekawe i piękne.
Kiedy jest drugi człowiek – kobieta, małżonka, kochanka albo przyjaciele, kiedy można razem pobiesiadować, pośmiać się, coś wypić i zjeść.
Jakże straszna musi być samotność poety, kiedy nikt nie zapuka do jego mieszkania i nie poprosi nawet o cukier i mleko.
Czy to nie jest dobry pretekst, aby zacząć przyjaźń trwającą przez całe życie?
Ech…
Miłosz żył przede wszystkim w książkach, w swoim dziele, niezwykle ciężko, tytanicznie wręcz pracował.
Pod koniec życia oddał cały swój spichlerz literacki Agnieszce Kosińskiej, swojej sekretarce, oddalił się do pokoju, zajął się umieraniem, poznawaniem drugiego brzegu.
Agnieszka Kosińska trzymała za rękę poetę, czasem mu coś czytała, czasem coś do niej mówił Miłosz. A drugi brzeg istnieje, poeta widział go w czasie snu, podczas powolnego umierania i nawet nie mógł powtórzyć…
To życie wielkie, spełnione, życie prawdziwie metafizyczne.
Życie, w którym pełno było bólu, cierpienia, rozpaczy, wahania się, sprzeczności, zgryzoty.
Życie, w którym ciągle rozbrzmiewał głęboki, potężny, szczery, dobroduszny śmiech i nieustająco czynione wygłupy, nawet w Ameryce, przy studentach, z których jednak tamci się nie śmiali, może byli skrępowani, a może zwyczajnie nie śmieszyły ich, mieli inną wrażliwość, inne poczucie humoru…, kiedy Miłosz w swoim domu w Berkeley, na czworakach, udawał psa, żona Janka była bardzo zawstydzona…
Albo kiedy z Kisielem pojedynkował się na miny, najpierw w młodości, a potem po Noblu, powtórzyli ten pojedynek.
Jakże społeczna to była natura, mimo że poeta w pewnym momencie powie, że w tym, co społeczne tkwi diabeł, jakby oskarżając samego siebie, który miał naturalną predylekcję społecznika.
Tylko żyjąc całkiem w samotności, nie można teoretycznie jednak tylko, niczego nie przeskrobać – działalność społeczna naraża w pierwszej kolejności na wyzwiska a potem stygmatyzuje daną osobę, nawet najbardziej zasłużoną, tak, że wynika z tego, że najlepiej, jak mysz skryć się do swojej dziurki, i nie robić nic…
A Miłosz od początku, od młodości, uwielbiał różne grupy, organizacje, np. harcerstwo, potem spływy kajakowe, potem przynależność do grupy poetyckiej „Żagary”, grupy katastrofistów, udzielanie się w różnych, uniwersyteckich organizacjach, wspólne wypady i biesiady, a przy tym wszystkim znajdowanie czasu na własną, potężną pracę intelektualną – takich ludzi chyba już prawie nie ma, chciałoby się powiedzieć, podobny do Miłosza był w tym, to znaczy gospodarowania czasem w sposób niezwykle efektywny i pracowity, Boy – Żeleński.
Ten komplement należy się jednak generalnie całej, tamtej formacji pokoleniowej, jakże różnej niestety od dzisiejszej, trudno nawet mówić, że formacji, jeszcze trudniej i niezręczniej, że intelektualnej.
W Krakowie całe szczęście działa jeszcze Koło Młodych przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich – w nim cała nadzieja, kiedy powołuje się do życia kolejne, nieudane efemerydy czasopiśmiennicze, np. „Napis” i namaszcza się zupełnie niesłusznie poetów, którzy zwyczajnie na to nie zasługują.

Tytan. Coraz mniej takich niestety, bez reszty oddanej intelektualnej pracy, kiedy swoistym bożkiem stała się praca jako taka – nikt nigdy nie pyta do czego ta czy tamta praca ma doprowadzić, najważniejsze, żeby ktoś pracował, pracował i tracił życie, talent, czas.
Coraz mniej jest pytań: „po co?”, „dlaczego”?
Rozmowy damsko-męskie, przy obiedzie czy kolacji, rozpoczynane są przez kobiety wciąż od tego samego pytania: „gdzie pracujesz?”.
Przepraszam, udaję w tym momencie pewnie „starca”, ale za moich czasów rozmowę przeważnie zaczynało się od pytań: „czym się interesujesz”?, „jaką książkę ostatnio przeczytałeś”? „jakiej muzyki słuchasz”?
Na tak zadawane, standardowe pytanie, pada przeważnie odpowiedź, że dany mężczyzna pracuje w jakiejś korporacji, której nazwy w tym momencie nie potrafię przytoczyć z pamięci – dodam, że są to wyłącznie niemal zagraniczne korporacje.
Miłosz też ciężko pracował i niekoniecznie ściśle w tym, co związane było z jego pasją, ale nigdy nie tracił głębokiego związku z kulturą, poezją, literaturą i filozofią.
Założył rodzinę, trudno powiedzieć, czy szczęśliwą, nie pisze o tym autor biografii, Andrzej Franaszek. Na zdjęciu żona Janka wygląda na kobietę, która nade wszystko kochała swojego męża, to ona jako pierwsza przepowiedziała, że dostanie Nagrodę Nobla.
Zmarła przed nim.
Być może wykończyły ją, również psychicznie i emocjonalnie, nieustające romanse poety, czy to krótkotrwałe, ze studentkami w Berkeley, czy też relacje głębsze, jak ta z Carol, którą poznał jeszcze w trakcie małżeństwa z Janką, czy z dziennikarką, zafascynowaną nim, o imieniu Ewa.
Był tytanem pracy i wulkanem witalności, w swojej książce „Gry poetyckie i teatralne”, Jerzy Jarzębski przytacza anegdotę, kiedy Miłosz, po całonocnym locie i długiej podróży samochodem w nocy, potrafił jeszcze iść na bankiet i tańczyć do białego rana, tęgo przy tym używając napojów wyskokowych, zdrzemnąwszy się tylko chwilę w samochodzie.
I to wszystko po 70 ce, kiedy jego apetyt na życie zdecydowanie się wzmógł.
Trzeźwo stąpał po ziemi, był ziemski można powiedzieć i z ziemi czerpał swoje siły witalne. Kiedyś powiedział o chorym psychicznie poecie amerykańskim Robercie Lowellu , że przydałoby mu się „100 bizunów na gołe” i wyzdrowiałby. Potem przepraszał poetę w jednym ze swoich wierszy.
Był jednym z największych naszych, jeśli nie największym polskim poetą XX wieku. W jego twórczości, zarówno w poezji jak i w bardzo głębokiej eseistyce, kryje się bogactwo świata człowieka. Bardzo niewielu poetów przeżyło tak dogłębnie to, kim jest człowiek, jak Czesław Miłosz, zaświadczając tę prawdę swoim życiem i wielkim, poetyckim dziełem, o czym dogłębnie i przekonująco pisze Andrzej Franaszek w swojej biografii poety. Choć ukazała się ona dość dawno, bo w 2012 roku, jej lektura, niezwykle obfita, była dla mnie wielkim świętem i zarywaniem kolejnych nocy. Nie żałuję. I myślę, że warto zaznaczyć, że ona jest dalej niezwykle ważna, zwłaszcza w kontekście nowej, potężnej biografii Herberta, która niedawno ujrzała światło dzienne, również pióra niezmordowanego Andrzeja Franaszka.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko