Janusz Termer – O malarstwie Marii Wollenbeg-Kluzowej z okazji Jubileuszu

0
475

 
Sztuka – to wielkie ucho i wielkie oko świata: słyszy i widzi – i ma zawstydzać,
drażnić, budzić sumienia

Joseph Conrad


Nie trzeba mieć racji. Trzeba mieć powód do malowania. 

Jan Cybis

        Jeśli zgodzimy się, że jedną z najważniejszych cech każdego wartościowego utworu literackiego, nie tylko poezji lirycznej, jest autentyczna „obrazowość i charakterystyczny dla wszelkiej sztuki symbolicznej, rodzaj metaforycznego „niedopowiedzenia”, czyli swoista dla każdego twórcy “malarskość”  w widzeniu świata i złożoności spraw kondycji ludzkiej, to zgodzić się powinniśmy i z tym, że jedną z najważniejszych cech sztuki wizualnej, w tym i klasycznego malarstwa, jest także jego  swoista “literackość”, czyli analogiczna – w rzecz jasna gatunkowo autonomicznym języku formułowana –  próba dotarcia do tych najistotniejszych, przeklętych problemów (jak pisał Fiodor Dostojewski), czyli zasadniczych pytań egzystencjalnych, podejmowanych przez każdego twórcę, niezależnie od środków wyrazu jakimi się posługuje…
.
    Dlatego warto to w tym miejscu mocno podkreślić, gdy mowa o malarstwie Marii Wollenberg-Kluzowej. Zwłaszcza w trakcie tej naszej Jubileuszowej sesji, odbywającej się w Jej pięćdziesiątym  roku działalności twórczej. Sądzę też, że zgodziłaby się też i ona sama zapewne, bez większych targów czy oporów, z wymową dopełniających się wzajem obu mott tego mojego krótkiego wystąpienia. Zarówno cytowanego sądu wybitnego polskiego malarza kolorysty Jana Cybisa, jak i jednocześnie naszego wielkiego rodaka, artysty słowa pisanego, cenionego i uznawanego przez cały, nie tylko literacki, świat za ową jego – między innymi także znamienną  dla całego dzieła pisarskiego Josepha Conrada – “malarskość” i obrazowość „świata przedstawionego” tak widoczną u tego mistrza prozy, angielskiej i światowej, autora dzieł takich jak na przykład Smuga cienia, Jądro ciemności, Opowieści niepokojące  czy Lord Jim. I to wcale nie dlatego, że ich akcja rozgrywa się na tle egzotycznej przyrody, na lądach i oceanach świata…
 
    Oto bowiem Maria Wollenberg-Kluzowa istotnie zawsze miała kilka, jak się wydaje – po „Cybisowsku” czy także „po Conradowsku” – ważnych powodów do malowania. A jednym z nich jest moim zdaniem zarazem właśnie owo coś, co wynika z tego podejścia do rzeczywistości sztuki w ogóle. Z między innymi owego cytowanego wyżej oryginalnego conradowskiego aforyzmu. Czyli z istoty samego sposobu widzenia spraw życia przez tego wielkiego mistrza słowa. Mam na myśli ów charakterystyczny dla niego maksymalizm ideowo artystycznych założeń. Tak zawsze niezbędnych i wręcz koniecznych dla zaistnienia „prawdziwego”, autentycznego dzieła sztuki. Bez trudu zauważyć bowiem można, że w malarstwie Wollenberg-Kluzowej – i to od samych początków jej twórczości – nigdy nie było i nadal nie ma nic z atmosfery i wstępnych założeń pseudo artystowskiego tak zwanego “ulizania” – schlebiania pospolitym gustom masowej publiczności. Ona naprawdę w swych obrazach chce zawstydzać, drażnić, budzić sumienia. Nie ma bowiem w nich nic z pachnącego silną (szczególnie dzisiaj) presją tak zwanej nowoczesnej „komercjalizacji”, poddawania się gustom nastawionego na akceptację aktualnie modnych stylów przez dzisiejszych odbiorców sztuki wszelkiej. Zwłaszcza zaś tego swego rodzaju „nowego konsumenta” współczesnych dzieł sztuki, który lubi „przymierzać się” do obrazów nadających się, wedle niego, co dość często się słyszy w pewnych środowiskach społecznych, do „powieszenia na ścianie” nowocześnie nuworyszowskiego mieszkania czy gabinetu pracy w miejscu pracy – dla prestiżu czy snobizmu…

     Obrazy Marii Wollenberg-Kluzowej  – owszem – zawsze przyciągały i nadal przyciągają  wielu rozmaitych pod względem przygotowania profesjonalnych odbiorców, przede wszystkim swymi czysto malarskimi, wizualnymi, „obrazowymi” walorami. Są przecież prawdziwie i mocno nasycone głównymi atrybutami tej dziedziny sztuki – wykorzystaniem gry kolorów i „smug” światła (zwłaszcza tzw. nurt  „podróżniczo-krajobrazowy” jej twórczości). Ale nie ma to nic wspólnego z pokusami i poznawczymi mieliznami, epatowania samą tylko zewnętrzną urodą świata widzialnego. Z jego fotograficznie, czyli mechanicznie przenoszonymi (kopiowanymi) obrazami rzeczywistości, a nawet, choćby i najbardziej “realnymi” powabami oraz urokami świata natury i przyrody. Zawsze bowiem „podszyte” są u niej czymś „niepokojącym,” jakimś pozornie niby nieważnym “drugim planem”, czymś jakby spoza tej już zda się “oswojonej” przez sztukę, bezpiecznej dookolnej ludzkiej rzeczywistości. Widać to wyraziście choćby na wielu konkretnych przykładach  – metafizycznych w gruncie rzeczy w swej wymowie obrazów, gdzie spoza rajskiej czy sielankowej ułudy “pięknych okoliczności” natury wyłaniają się z cienia ledwie widoczne – niczym idee w platońskiej jaskini – nieokreślonego rodzaju sylwetki postaci, wielce jakby ciekawych przejawów naszych ziemskich – historycznych, narodowych i społecznych – spraw? Owych pilnych i wytrwałych obserwatorów naszej ludzkiej walki o godność i wartość sztuki?  Niemych świadków naszych klęsk i samotności? Strażników i zarazem bezgłośnych, a tak wymownych komentatorów naszego istnienia? A może nawet i ukrytych wspólników i niemych, wydawać by się mogło, widzów tej naszej “nagiej egzystencji”?

     Dlatego tęż, jak sądzę, warto dzisiaj, z tej Jubileuszowej okazji, wspomnieć bodaj najkrócej o związkach łączących Marię Wollenberg-Kluzową – tak osobiście i towarzysko, jak i poprzez jej liczne powstające przez ponad półwiecze obrazy i wiersze – z grupą warszawskich literatów z tzw. Orientacji Poetyckiej Hybrydy, jej rówieśników i zarazem, co nie bez znaczenia, najczęściej sąsiadów z warszawskiego Ursynowa i Służewa nad Dolinką w latach 70. XX w.. Myślę tutaj o naszych wspólnych kolegach i przyjaciołach, takich jak wybitny krytyk literacki Piotr Kuncewicz, jak poeci Zbigniew Jerzyna, Krzysztof Gąsiorowski, Jerzy Górzański, Roman Śliwonik czy Marek Wawrzkiewicz (wtedy jeszcze łodzianin często tu bywający), potem doszlusował nieco młodszy Piotr Dumin i inni. Poeci dedykowali jej swoje utwory poetyckie, jako widomy znak, wyraz wzajemnych, związków i pokrewieństw twórczych. Nie tylko osobistych sympatii czy życzliwego koleżeńskiego zainteresowania, ale i co znacznie ważniejsze – częstokroć  wyraz głębszej inspiracji twórczej…

     A poprzez te rozliczne związki i twórcze, tajemnicze niekiedy, pokrewieństwa i koneksje z poetycką – i w ogóle literacką – sferą obrazowania rzeczywistości. Jako bardziej lub mniej jawnie tutaj obecnego i widocznego przywoływania spraw zwanych przez niemieckiego poetę Fryderyka Schillera „wzajemnym się sztuk oświetlaniem”

     W tym miejscu chciałbym dla przykładu, ilustracji tej opinii zacytować jeden z wierszy Zbyszka Jerzyny dedykowany malarce:

         
Marii Wollenberg – Kluzie Z podróży do Turcji

                            Zwierzenie

Oto Paszcza Bosforu: zieleń i niebieskość pod  niebem  ciężkim  od 
chmur

Na  ruinach Dionizosa przepych  i  okrucieństwo.
I nagle
zobaczyłam Twarz  Bizancjum;

W  Efezie – -dzikość Artemidy, która nie zaprzestała walki
z Gigantami;

I jeszcze Matka Boska
gasnąca
w, oczach Jana;

Płomienne skały Kapadocji
Jakbym  słyszała  tu Świętego Pawła:
kiedy  nie  ma  nadziei,  wtedy jest nadzieja;

Pośrodku
rozszeptanego bazaru uniesiony, palec
Chrystusa Pantokratora,

Na naszych oczach Umierający Galio

Na  moim  obrazie  przebijając
szaleństwo naszego świata

zaczęła  odsłaniać się  Ikona


***

     Jeden z wielkich pośród mistrzów malarstwa, twórców i prawodawców sztuki europejskiej XX wieku – Georges Braqueuważał, że to Jedyne, co jest coś warte w dziele sztuki – to, czego nie można wytłumaczyć. Czy nie jest to bliskie, choć w innym „języku” do nas przemawiającej sztuki opartej ma metaforze i niedopowiedzeniu – poezji właśnie? Nie muszę zatem dopowiadać,  że Maria Wollenberg-Kluza nigdy w swych obrazach niczego nie podpowiada wprost swoim odbiorcom, nie odpowiada wprost na cisnące się pytania, do końca, celowo i przemyślnie myli tropy i artystyczne sygnały, sięga po rozmaite środki ekspresji świadomie pozostawiając odbiorcę sam na sam z dziełem sztuki. Stawiając go twarzą w twarz z tą odwieczną zagadką, z tym starym jak świat – i być może nierozstrzygalnym w gruncie rzeczy – metafizycznym pytaniem: skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy? I w tym siła i wartość obrazów Marii Wollenberg-Kluzowej. Siła artystycznej perswazji i tym głębsza wartość poznawcza.                                                                                                                               

    I na koniec. Nieodżałowanej pamięci wybitny artysta i prezes Polskiego Oddziału SEC – Stowarzyszenia Kultury Europejskiej z siedzibą w Wenecji –  Józef Szajna, napisał przed laty w katalogu, wydanym z okazji czterdziestolecia pracy twórczej Jubileuszowej wystawy malarstwa Marii Wollenberg-Kluzowej, znamienne słowa uznania i osobistej podzięki:

     Droga Koleżanko, gratuluję Jubileuszu, wystawy i dziękuję za błękity włoskiego słońca na polskim niebie, za wydarzenia, które poprzez Pani sztukę stały się także moim światłem. Oby tak dalej – aż do nieba!

     Niech i ten Jubileusz – pięćdziesięciolecia Pracy Twórczej Marii Wollenber-Kluzowej – będzie ponownie istotnym pretekstem do powtórzenia słów Mistrza Józefa Szajny:
Oby tak dalej – aż do nieba!


I na koniec fragment jeszcze jednego z wierszy Zbyszka Jerzyny, dobitnie to wszystko co wyżej powiedziane pointujący:


                            Maria Wollenberg-Kluza – pejzaże nadmorskie

Oto morze
tak spokojne,
że słychać ruch mojej ręki.

I milczenie płótna.

Tylko mewy ścigaj ą się z chmurami,

Czerń utykana złotem.

Raz brzemienne, w ciężkich kolorach,

To znów ulotne, jak obłoczek.

Kapryśne chmury Bałtyku.

Poranne słońce ogrzewa rozkołysane łódki.

Łódka na brzegu.
porzucona
ma kształt czułości.

Namalowałam samotnego człowieka, który patrzy na morze.

I malując go, miałam takie wrażenie, że w nagłym błysku – zrozumiał swój los.

J.T.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko