Sztuka – to wielkie ucho i wielkie oko świata: słyszy i widzi – i ma zawstydzać,
drażnić, budzić sumienia…
Joseph Conrad
Nie trzeba mieć racji. Trzeba mieć powód do malowania.
Jan Cybis
Jeśli zgodzimy się, że jedną z najważniejszych cech
każdego wartościowego utworu literackiego, nie tylko poezji lirycznej, jest
autentyczna „obrazowość i charakterystyczny dla wszelkiej sztuki symbolicznej,
rodzaj metaforycznego „niedopowiedzenia”, czyli swoista dla każdego twórcy
“malarskość” w widzeniu świata
i złożoności spraw kondycji ludzkiej, to zgodzić się powinniśmy i z tym, że
jedną z najważniejszych cech sztuki wizualnej, w tym i klasycznego malarstwa,
jest także jego swoista
“literackość”, czyli analogiczna – w rzecz jasna gatunkowo
autonomicznym języku formułowana – próba
dotarcia do tych najistotniejszych, przeklętych
problemów (jak pisał Fiodor Dostojewski), czyli zasadniczych pytań
egzystencjalnych, podejmowanych przez każdego twórcę, niezależnie od środków
wyrazu jakimi się posługuje…
.
Dlatego warto to w tym miejscu mocno
podkreślić, gdy mowa o malarstwie Marii
Wollenberg-Kluzowej. Zwłaszcza w trakcie tej naszej Jubileuszowej sesji,
odbywającej się w Jej pięćdziesiątym roku działalności twórczej. Sądzę też, że
zgodziłaby się też i ona sama zapewne, bez większych targów czy oporów, z wymową
dopełniających się wzajem obu mott tego mojego krótkiego wystąpienia. Zarówno
cytowanego sądu wybitnego polskiego malarza kolorysty Jana Cybisa, jak i
jednocześnie naszego wielkiego rodaka, artysty słowa pisanego, cenionego i
uznawanego przez cały, nie tylko literacki, świat za ową jego – między innymi
także znamienną dla całego dzieła
pisarskiego Josepha Conrada – “malarskość” i obrazowość „świata
przedstawionego” tak widoczną u tego mistrza prozy, angielskiej i światowej,
autora dzieł takich jak na przykład Smuga cienia, Jądro ciemności, Opowieści
niepokojące czy Lord Jim. I to wcale nie dlatego, że ich akcja rozgrywa się na tle
egzotycznej przyrody, na lądach i oceanach świata…
Oto bowiem Maria Wollenberg-Kluzowa
istotnie zawsze miała kilka, jak się wydaje – po „Cybisowsku” czy także „po
Conradowsku” – ważnych powodów do
malowania. A jednym z nich jest moim zdaniem zarazem właśnie owo coś, co
wynika z tego podejścia do rzeczywistości sztuki w ogóle. Z między innymi owego
cytowanego wyżej oryginalnego conradowskiego aforyzmu. Czyli z istoty samego
sposobu widzenia spraw życia przez tego wielkiego mistrza słowa. Mam na myśli
ów charakterystyczny dla niego maksymalizm ideowo artystycznych założeń. Tak
zawsze niezbędnych i wręcz koniecznych dla zaistnienia „prawdziwego”,
autentycznego dzieła sztuki. Bez trudu zauważyć bowiem można, że w malarstwie
Wollenberg-Kluzowej – i to od samych początków jej twórczości – nigdy nie było
i nadal nie ma nic z atmosfery i wstępnych założeń pseudo artystowskiego tak
zwanego “ulizania” – schlebiania pospolitym gustom masowej
publiczności. Ona naprawdę w swych obrazach chce zawstydzać, drażnić, budzić sumienia. Nie ma bowiem w nich nic z
pachnącego silną (szczególnie dzisiaj) presją tak zwanej nowoczesnej
„komercjalizacji”, poddawania się gustom nastawionego na akceptację aktualnie
modnych stylów przez dzisiejszych odbiorców sztuki wszelkiej. Zwłaszcza zaś
tego swego rodzaju „nowego konsumenta” współczesnych dzieł sztuki, który lubi
„przymierzać się” do obrazów nadających się, wedle niego, co dość często się
słyszy w pewnych środowiskach społecznych, do „powieszenia na ścianie”
nowocześnie nuworyszowskiego mieszkania czy gabinetu pracy w miejscu pracy –
dla prestiżu czy snobizmu…
Obrazy Marii Wollenberg-Kluzowej – owszem – zawsze przyciągały i nadal przyciągają wielu rozmaitych pod względem przygotowania profesjonalnych odbiorców, przede wszystkim swymi czysto malarskimi, wizualnymi, „obrazowymi” walorami. Są przecież prawdziwie i mocno nasycone głównymi atrybutami tej dziedziny sztuki – wykorzystaniem gry kolorów i „smug” światła (zwłaszcza tzw. nurt „podróżniczo-krajobrazowy” jej twórczości). Ale nie ma to nic wspólnego z pokusami i poznawczymi mieliznami, epatowania samą tylko zewnętrzną urodą świata widzialnego. Z jego fotograficznie, czyli mechanicznie przenoszonymi (kopiowanymi) obrazami rzeczywistości, a nawet, choćby i najbardziej “realnymi” powabami oraz urokami świata natury i przyrody. Zawsze bowiem „podszyte” są u niej czymś „niepokojącym,” jakimś pozornie niby nieważnym “drugim planem”, czymś jakby spoza tej już zda się “oswojonej” przez sztukę, bezpiecznej dookolnej ludzkiej rzeczywistości. Widać to wyraziście choćby na wielu konkretnych przykładach – metafizycznych w gruncie rzeczy w swej wymowie obrazów, gdzie spoza rajskiej czy sielankowej ułudy “pięknych okoliczności” natury wyłaniają się z cienia ledwie widoczne – niczym idee w platońskiej jaskini – nieokreślonego rodzaju sylwetki postaci, wielce jakby ciekawych przejawów naszych ziemskich – historycznych, narodowych i społecznych – spraw? Owych pilnych i wytrwałych obserwatorów naszej ludzkiej walki o godność i wartość sztuki? Niemych świadków naszych klęsk i samotności? Strażników i zarazem bezgłośnych, a tak wymownych komentatorów naszego istnienia? A może nawet i ukrytych wspólników i niemych, wydawać by się mogło, widzów tej naszej “nagiej egzystencji”?
Dlatego tęż, jak sądzę, warto dzisiaj, z tej Jubileuszowej okazji, wspomnieć bodaj najkrócej o związkach łączących Marię Wollenberg-Kluzową – tak osobiście i towarzysko, jak i poprzez jej liczne powstające przez ponad półwiecze obrazy i wiersze – z grupą warszawskich literatów z tzw. Orientacji Poetyckiej Hybrydy, jej rówieśników i zarazem, co nie bez znaczenia, najczęściej sąsiadów z warszawskiego Ursynowa i Służewa nad Dolinką w latach 70. XX w.. Myślę tutaj o naszych wspólnych kolegach i przyjaciołach, takich jak wybitny krytyk literacki Piotr Kuncewicz, jak poeci Zbigniew Jerzyna, Krzysztof Gąsiorowski, Jerzy Górzański, Roman Śliwonik czy Marek Wawrzkiewicz (wtedy jeszcze łodzianin często tu bywający), potem doszlusował nieco młodszy Piotr Dumin i inni. Poeci dedykowali jej swoje utwory poetyckie, jako widomy znak, wyraz wzajemnych, związków i pokrewieństw twórczych. Nie tylko osobistych sympatii czy życzliwego koleżeńskiego zainteresowania, ale i co znacznie ważniejsze – częstokroć wyraz głębszej inspiracji twórczej…
A poprzez te rozliczne związki i twórcze, tajemnicze niekiedy, pokrewieństwa i koneksje z poetycką – i w ogóle literacką – sferą obrazowania rzeczywistości. Jako bardziej lub mniej jawnie tutaj obecnego i widocznego przywoływania spraw zwanych przez niemieckiego poetę Fryderyka Schillera „wzajemnym się sztuk oświetlaniem”
W tym miejscu chciałbym dla przykładu, ilustracji tej opinii zacytować jeden z wierszy Zbyszka Jerzyny dedykowany malarce:
Marii Wollenberg – Kluzie Z podróży do Turcji
Zwierzenie
Oto Paszcza Bosforu: zieleń i niebieskość pod niebem ciężkim od
chmur
Na ruinach Dionizosa przepych i okrucieństwo.
I nagle
zobaczyłam Twarz Bizancjum;
W Efezie – -dzikość Artemidy, która nie zaprzestała walki
z Gigantami;
I jeszcze Matka Boska
gasnąca
w, oczach Jana;
Płomienne skały Kapadocji
Jakbym słyszała tu Świętego Pawła:
kiedy nie ma nadziei, wtedy jest nadzieja;
Pośrodku
rozszeptanego bazaru uniesiony, palec
Chrystusa Pantokratora,
Na naszych oczach Umierający Galio
Na moim obrazie przebijając
szaleństwo naszego świata
zaczęła odsłaniać się Ikona
***
Jeden z wielkich pośród mistrzów malarstwa, twórców i prawodawców sztuki europejskiej XX wieku – Georges Braqueuważał, że to Jedyne, co jest coś warte w dziele sztuki – to, czego nie można wytłumaczyć. Czy nie jest to bliskie, choć w innym „języku” do nas przemawiającej sztuki opartej ma metaforze i niedopowiedzeniu – poezji właśnie? Nie muszę zatem dopowiadać, że Maria Wollenberg-Kluza nigdy w swych obrazach niczego nie podpowiada wprost swoim odbiorcom, nie odpowiada wprost na cisnące się pytania, do końca, celowo i przemyślnie myli tropy i artystyczne sygnały, sięga po rozmaite środki ekspresji świadomie pozostawiając odbiorcę sam na sam z dziełem sztuki. Stawiając go twarzą w twarz z tą odwieczną zagadką, z tym starym jak świat – i być może nierozstrzygalnym w gruncie rzeczy – metafizycznym pytaniem: skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy? I w tym siła i wartość obrazów Marii Wollenberg-Kluzowej. Siła artystycznej perswazji i tym głębsza wartość poznawcza.
I na koniec. Nieodżałowanej pamięci wybitny artysta i prezes Polskiego Oddziału SEC – Stowarzyszenia Kultury Europejskiej z siedzibą w Wenecji – Józef Szajna, napisał przed laty w katalogu, wydanym z okazji czterdziestolecia pracy twórczej Jubileuszowej wystawy malarstwa Marii Wollenberg-Kluzowej, znamienne słowa uznania i osobistej podzięki:
Droga Koleżanko, gratuluję Jubileuszu, wystawy i dziękuję za błękity włoskiego słońca na polskim niebie, za wydarzenia, które poprzez Pani sztukę stały się także moim światłem. Oby tak dalej – aż do nieba!
Niech i ten Jubileusz –
pięćdziesięciolecia Pracy Twórczej Marii Wollenber-Kluzowej – będzie ponownie
istotnym pretekstem do powtórzenia słów Mistrza Józefa Szajny:
Oby tak dalej – aż do nieba!
I na koniec fragment jeszcze jednego z wierszy Zbyszka Jerzyny, dobitnie to wszystko co wyżej powiedziane pointujący:
Maria Wollenberg-Kluza – pejzaże nadmorskie
Oto morze
tak spokojne,
że słychać ruch mojej ręki.
I milczenie płótna.
Tylko mewy ścigaj ą się z chmurami,
Czerń utykana złotem.
Raz brzemienne, w ciężkich kolorach,
To znów ulotne, jak obłoczek.
Kapryśne chmury Bałtyku.
Poranne słońce ogrzewa rozkołysane łódki.
Łódka na brzegu.
porzucona
ma kształt czułości.
Namalowałam samotnego człowieka, który patrzy na morze.
I malując go, miałam takie wrażenie, że w nagłym błysku – zrozumiał swój los.
J.T.