Rzadko kiedy, daję się uwieść w teatrze, tak jak mi się to zdarzyło kilka dni temu w Teatrze Polskim (Scena Kameralna). Deprawatorów miałem dużej klasy, nic dziwnego, że musiałem ulec. Byli nimi (jako przedmiot sztuki) arystokrata polskiej literatury – Witold Gombrowicz, który dawno już uwiódł szerokie kręgi inteligencji humanistycznej, i autor, a zarazem reżyser sztuki – Maciej Wojtyszko. Skutecznie w tej deprawacji pośredniczył arystokrata polskiego teatru – Andrzej Seweryn – wykapany Gombrowicz, który chociaż w kłopotach albo i w biedzie, ale zawsze na wysokościach. Brało w tym udział także kilka innych podejrzanych postaci, nieźle wyszkolonych w podstępnym fachu aktorskim. Ale o nich – później.
Przed laty, zniewolony jeszcze przez pracę etatową na Polonistyce Warszawskiej, poza najpiękniejszą dyscypliną, jaką jest syntaktologia języka polskiego, uprawiałem stylistykę, trawiąc wiele nocy nad istotą groteski, stylistyczną kreacją świata Sławomira Mrożka itp. Rozpocząłem też wielkie dzieło o stylu W. Gombrowicza, które gdzieś w moich przepastnych szufladach zapewne uległo już rozkładowi, chociaż dezintegracji nie uległ jeszcze mój zachwyt nad tym typem literatury, bo jakżeż może nie zachwycać, skoro zachwyca, tak jak i „Deprawator” – dzieło Mistrza Macieja. Kiedyś i ja napisałem naj…naj… dzieło mego życia, powieść „Oazę”, w dużym stopniu Gombrowiczem podszytą, jak dowodziła w swej pracy doktorskiej jedna z ówczesnych naszych doktorantek. Mało tego, od kilkunastu lat przyjaźnie sąsiaduję z panią Katarzyną Herbert, o której też mowa w sztuce. Pomyślałem, że to wszystko razem, jak i moje wieloletnie zmagania z materią dramatu, upoważniają mnie do wypowiedzenia się na temat sztuki, która sama nie będąc wybrykiem literackim ani światopoglądowym, choć wyraźnie swój światopogląd ujawniająca, rzetelnie i z odpowiednio wysmakowanym poczuciem humoru dotyka literackości i groteskowej wizji sławnego pisarza i intelektualisty-prowokatora.
W 1997 r. w Vence pod Niceą, gdzie od czterech lat zamieszkiwał autor „Ferdydurke”, następuje szereg spotkań Zbigniewa Herberta i Czesława Miłosza z Gombrowiczem właśnie. Akcja fabularna jest pretekstowa. Wiadomo jednak, że w prawdziwym dramacie musi być konflikt, choćby intelektualny. Toczy się zatem spór o Polskę, niebanalny, jakże inny od tego, który aktualnie prowadzimy. Literacko i teatralnie dla zainteresowanych jest to smakołyk. Najważniejszy jest w tym sam sposób – bezpretensjonalny a finezyjny – sposób wykreowania przez Wojtyszkę świata trzech wybitnych osobowości naszej literatury.
Lekkość, inteligentne, niuansowe igry dialogowe, ukazujące istotę relacji postaci – to główny atut dzieła. Szukam, do czego by się można przyczepić. Może Maciejowy Miłosz jest bardziej sympatyczny, niż go sobie wyobrażałem. Wydawał mi się bowiem, podobnie jak Herbert, w rzeczywistości zbyt poważny i pryncypialny. Taki mi się w głowie zalągł, zapewne niesprawiedliwy obraz, a wynikał z mojej niewiedzy albo i wiedzy, że jeden i drugi wielkim poetą był. W każdym razie takich mi sugerowała ich twórczość. Podpowiadały mi to też niektóre zbyt arbitralne, jak na mój gust, wypowiedzi Czesława Miłosza, np. mocno krytyczne wobec twórców niegodnie w swej literaturze obnażających sferę własnej intymnej prywatności. W kwestii pryncypialności moralnych osądów tych trzech jakże odmiennych osobistości Wojtyszko pięknie prowadzi błyskotliwy, polemiczny pojedynek między z gruntu zasadniczym Herbertem i bardziej pobłażliwym Miłoszem, broniącym rozpasanego kpiarza – Gombrowicza – uwłaczającego patriotycznej polskości. Hrabia Witold okazał się bezwstydnie swobodny wobec narodowych świętości, na co młody Herbert, który nie przepadał za starym Mistrzem, absolutnie i w żadnym wypadku nie mógł się zgodzić. Okazał się też nieprzejednany wobec Miłosza, który z wyrozumiałością, a nawet aprobatą, odnosił się do specyficznej gry Gombrowiczowskich przeciwstawności. Pan Cogito, choć doceniał kunszt literacki wielkiego ironisty, sam wieloznaczny i wielce krytyczny, nigdy nie zapominał o przelanej krwi powstańców, o bohaterstwie Polaków i gromił tych, co by chcieli Ojczyznę dopełniać jakąś synczyzną lub rozpuszczać to, co wielkie w małościach i małostkowościach. Gombrowicz natomiast nie znosił wszelkiego zadęcia, nadpowagi i przewag moralnych dobrodusznych patriotów, ani nadmuchiwania siebie poezją. Radził nawet Herbertowi, by się poezją mniej posługiwał. Herbert przestrzegał w swym liście Miłosza: „Bardzo mnie niepokoi Twój kontakt duchowy z Gombrowiczem… Strzeż się, proszę, bo to deprawator, acz artysta”. Groteskowa wizja świata tkwiąca głęboko w autorze “Transatlantyku”, była konstruktywną cechą jego osobowości i powodowała wiele nieporozumień, nawet towarzyskich. Postawa mistrza Witolda, jego widzenie świata, specyficzna estetyka i filozofia, były źródłem prowokacji do świadomego igrania sobie własną wyjątkowością i egocentryzmem. Przez to, że igra ta była świadoma i autoironiczna, w moim poczuciu, z góry go można było rozgrzeszyć i ułaskawić, gdyż zaopatrzenie go znakiem dystansu, zmuszało do pobłażliwości, a przede wszystkim unieważniało wszelką garbatą dosłowność.
Tak się rodził uroczo bezczelny wdzięk Gombra, który w teatralnej wizji Wojtyszki ogarnia cały ten światek nieraz zabawnych, ale w istocie samotnych luminarzy, z całym ich bagażem, nie tylko „plusów dodatnich”, ale i innych cech, czyniących ich prawdziwie ludzkimi, nie papierowymi bohaterami literatury. Teatr Wojtyszki, nie na dynamicznych fabularnych akcjach oparty, lecz na relacjach międzyludzkich, na błyskotliwych wymianach zdań przyjaciół wyrzuconych za polską burtę, to niełatwy, lecz pociągający, inteligentny teatr rozmowy. Aktorzy do swych ról zostali idealnie dobrani i grają znakomicie, bez przerysowań, bez fanfaronady lub sztucznych ozdobników, czy też reżyserskich popisów, nieodpowiadających semantyce sztuki. Tu wszystko jest funkcjonalne, uzasadnione i to bez przynudzenia. Andrzej Seweryn jest absolutnie Gombrowiczem. Wydaje się, że go nie gra, tylko po prostu nim jest, prawdziwie, z całą swą kabotyńską wyniosłością, bezpretensjonalnie, a dowcipnie. Lekkość i dowcip, ten na poziomie, a nie dla rechotu, nadaje całemu spektaklowi stylistycznego smaku. Herbert młodego aktora – Pawła Krucza – jest bardzo przekonujący i wyrazisty. Malajkat totalnie swobodny, energetyczny, momentami rozbrykany , a czasem autentycznie ciepły i empatyczny wobec schorowanego, gasnącego pisarza, trochę, jak dla mnie, za sympatyczny, gra świetnie. Towarzyszące im panie: Grażyna Barszczewska, Magdalena Zawadzka, Anna Cieślak, Katarzyna Skarżanka , każda inna, każda w swoim rodzaju, równie bezbłędnie wypełniają powierzone sobie role. A role postaci o wyrazistej osobowości w tego typu dramaturgi, odwołującej się do starej, dobrej tradycji teatralnej, a jednocześnie spełniającej intelektualne wymagania sztuki współczesnej – to kwintesencja teatru. Estetyka czasu minionego, postaci ze sfer wyższych o „inteligencji wrodzonej”, nie tylko „katolickiej” (opozycja słowna wygrana w tekście sztuki), arystokratyzm ducha głównych bohaterów, mimo ich potocznych, swobodnych zachowań, nadają nietypowy dziś koloryt i styl temu przedstawieniu.
A Polska?… Polska jest w tych rozmowach wciąż żywa i choć są to rozmowy nieodświętne, może jest Ona w nich ważniejsza niż dziś w naszych przemówieniach od święta jubileuszowego.
Grzegorz Walczak
„Deprawator” Macieja Wojtyszki, w reżyserii Autora – premiera 28 września 2018 r
Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana w Warszawie