Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
488


Słowo klucz: nomenklatura

Mądrzy ludzie mówią, że w życiu nie ma przypadków. Ale może jednak są? Kilkanaście dni temu byłem gościem krakowskiego Klubu Wtorkowego. Po wieczorze podszedł do mnie jeden z uczestników i wręczył mi powieść Witolda Wirpszy zatytułowaną „Sama niewinność”. Zabrałem się do lektury. Posłowie uświadomiło mi, że przecież musiałem czytać fragmenty. Kilkadziesiąt lat temu, choćby w „Zapisie”, w jakichś innych pismach podziemnych, emigracyjnych. Bo powieść Wirpszy, dziś przez moje pokolenie odczytywana jako jedno z dziesiątek rozliczeń z komunizmem, w okresie PRL-u była całkowicie niecenzuralna. Całkowicie! Od pierwszej do ostatniej strony!

Nie, nie ma tam łagrów, przesłuchań w Urzędzie Bezpieczeństwa, strzelania do niewinnych, nie ma Żołnierzy Wyklętych, nie ma dziesiątków innych zbrodni, które popełniono w Polsce czasów komunizmu. Jest coś innego: nomenklatura. Słowo klucz. Swoją drogą, który z trzydziestolatków wiedziałby dzisiaj, co ono oznacza?

Ale po kolei. Kim jest bohater powieści Wirpszy? To „socjalistyczny milioner”, który z sobie tylko wiadomych powodów, postanawia spisać historię swego życia. Udręczony chorobą (marskość wątroby), nałogiem (alkoholizm) nie jest w stanie sam zrealizować pomysłu. Zatrudnia stenografistkę, młodą studentkę. Kilkadziesiąt lat różnicy powoduje, że to zbitka dwóch światów. On mówi, ona pisze. Notuje jednak nie tylko to, co usłyszała, także swoje odczucia, myśli. I dopytuje. Czasem naiwnie, czasem jak śledczy.

Przedwojenny wiejski nauczyciel, inteligent po studiach uwrażliwiony na nędzę… Tak, tacy często wpadali w objęcia Komunistycznej Partii Polski. Coś tam zrobili, może nawet niezbyt aktywnie, ale jednak uczestniczyli w „nielegałce”. Potem wojna, podporucznik rezerwy trafia do niewoli i prawie sześć lat spędza w obozie jenieckim. To tam „traci wolność na zawsze”.

Wyzwolenie? No tak, ale jeszcze przed wejściem Sowietów rozpoczyna się proces pisania historii na nowo. A wraz z nią, z całą przemianą świata, także tworzenia nowych życiorysów. Ten, który się do niego zgłasza, wciąż to jeszcze konspiracja, mówi: musimy uzgodnić szczegóły, aby nikt nam nie zarzucił fałszu. Więc piszą. Dla obu ten sam, uwiarygodnia jednego i drugiego. I dalej już leci. Wojsko. Ale przecież oddani partii towarzysze, wojna przecież wciąż trwa, nie lądują na froncie. Nie, mają wychowywać. Ideologicznie. Więc jakiś zarząd polityczny. A wokół podobni, jedni z większymi zasługami (napisali lepsze życiorysy?), bardziej oddani sprawie, inni ustawieni w poczekalni do lepszego życia. Nasz bohater, w wojsku przecież szybko doszło do rozliczeń, procesów, wie kiedy zniknąć, miękko lądować wśród cywilów. Tak, towarzysze nie pozwolą mu zmarnować życia. Swój pośród swoich. Obejmuje budowę. Tajną, jak wszystkie budowy w PRL-u. W nieokreślonym miejscu. Budują (kim są robotnicy? przesiedleńcy ze wschodu? żołnierze podziemia, którzy próbują zniknąć, rozpłynąć się w nowej rzeczywistości?), tony piasku nieustannie zwożone, dodawane do zaprawy. Wiecha, przemówienie wiceministra, orkiestra… Za głośno, decybele powodują rysy, pęknięcia. Jeszcze chwila i wszystko się rozsypie. Ktoś mu tłumaczy: przecież okoliczni chłopi nie mogą kupić cementu w sklepie. Nie mogą, bo… bo go nie ma. A żyć trzeba.

Jacyś Jodłowscy, Kalinowscy, Drzewieccy, wszystkie nazwiska roślinne, zmyślone, niekonkretne, niejednoznaczne, każdy sprawuje pieczę nad „swoimi”, więc wystarczy tylko przenieść dyrektora z budowy do hotelu w Warszawie. Niech i robotniczy, ale ze specjalnym zapleczem. A tam, towarzysze hulaj dusza, piekła nie ma. Asceza, robotniczy sznyt, proletariackie zobowiązania? Nie, nie. Ten świat jest tylko propagandą, bajką dla naiwnych. Rzeczywistość to drogie alkohole, wystawne kolacje, kobiety spełniające każdą zachciankę. Nikt nie płaci, wszyscy mają swoich znajomych, każdy ma zobowiązania, musi coś załatwić, zabawa trwa… Do czasu, jakaś kontrola, ogrom wydatków. „Musisz chłopie zniknąć”. Żadnej odpowiedzialności, nie w tym rzecz. Zejść z linii strzału. Więc może uzdrowisko? Niech będzie uzdrowisko. Komitet partyjny, spory wokół Kościoła, żona, córka proboszcza, dziecko. Lekki bunt.

Ten kontredans trwa w nieskończoność. Jak u Barei: „mój mąż jest z zawodu dyrektorem”. Prawie w nieskończoność. Bo na finiszu jest rozstanie z partią, trzeba wiedzieć kiedy to zrobić, koncesja na niewielką manufakturę, cegielnię. Bez obowiązku podatkowego. Za to ze strumieniem pieniędzy, willą, wódką, kolegami z podobnym stażem i życiorysem

Jest jeszcze studentka-stenografistka. Jej świat jest tajemnicą. Tak naprawdę może być kimkolwiek, na przykład pisać tę relację dla… „Socjalistyczny milioner” podejrzewa przecież, że pracuje „dla nich”. Ona go znalazła w ogłoszeniu? Sama dała ogłoszenie? Wykorzystała sytuację? Pokazuje udo, popija z nim, ląduje w łóżku…

Wirpsza bez wątpienia w „Samej niewinności” szukał języka, którym „da się opowiedzieć” PRL. Języka mówionego, ciągu myśli, powtórzeń, nawrotów. Języka szczegółu i uogólnień, bo przecież „Obchodzić powinno panią jedynie, że nikt nigdy i nigdzie nie odpowiedział na pytanie: kto, co? To właśnie stanowiło o sakralności, zakłamaniu i świętokradztwie”.

Kilkadziesiąt lat temu bez wątpienia ta powieść byłaby odczytywana inaczej. Wirpsza skończył ją w pierwszej połowie 1974 roku. Traktowano by ją jako dokument? Zapis czasu? Być może. A dziś? Młodsi potraktują ją jak satyrę na nierzeczywistość?

Witold Wirpsza – Sama niewinność. Powieść, Instytut Mikołowski, Mikołów 2017, str. 216.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko