Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
518


Pierwsza ćwiartka. Kino-epopeja Mieczysława Wojtczaka

Dekadę temu bez mała zapoznałem się z „Historią kina polskiego” autorstwa Tadeusza Lubelskiego, cenionego filmoznawcy i historyka filmu, pracę obejmującą dzieje polskiej kinematografii od jej początków u progu XX wieku aż po początek pierwszej dekady XXI wieku. Miałem też już poza sobą lekturę pracy Edwarda Zajicka „Poza ekranem. Kinematografia polska 1918-1991”. Traf sprawił, że niemal równolegle z lekturą „Historii…” Lubelskiego zapoznałem się z dwiema bardzo cennymi książkami Mieczysława Wojtczaka, niegdyś dziennikarza i publicysty, a później byłego wiceministra kultury i sztuki, szefa kinematografii w latach siedemdziesiątych. Kolejne moje czytelnicze spotkania z książkami ministra Mieczysława Wojtczaka, a trwają one już od kilkunastu lat, począwszy od lektury jego „Kroniki nie tylko filmowej” (2004), a później „O kinie moralnego niepokoju i nie tylko” (2009), „Wielką ale i mniejszą literą” (2014) przynosiły mi prawdziwą satysfakcję i pożytek. Od lat młodzieńczych fascynował mnie i intrygował splot, zawsze skomplikowany, czasami dramatyczny, między kulturą a polityką w Polsce Ludowej. Zawsze więc skwapliwie wypatrywałem artykułów prasowych, broszur i publikacji książkowych, których lektura mogłaby pogłębić i poszerzyć moją wiedzę na ten temat.

Jednak dopiero lektura książek ministra Wojtczaka, i wcześniej wspomnianych i tej ostatniej, „Przeminęło… jednak pozostało. Od „Zakazanych piosenek” do Moralnego Niepokoju. Nasze kino w latach 1944-1970” sprawiła, że wyszedłem ze strefy przyczynków, detali, fragmentów, domysłów, hipotez często niejasnych, często do siebie nie pasujących i wszedłem na szlak narracji klarownej, syntetycznej, rozległej, bogatej zarówno w szczegóły, jak i w uogólnione oceny. Przyczyny tego były, zasadniczo, dwie. Po pierwsze, Autor tych książek odznacza się wielką wiedzą i kompetencją w zakresie podejmowanej materii. Po drugie, co nie mniej ważne, autor ów nie jest sprawozdawcą historii z drugiej ręki, lecz był jej bezpośrednim już to obserwatorem i świadkiem, już to uczestnikiem, już to współtwórcą zdarzeń. Nadaje to jego narracji autorskiej silnego rysu autentyzmu, a że autor znany jest m.in. z nieposzlakowanej rzetelności, wolnej od skłonności do subiektywizmu, nadinterpretacji, egotyzmu czy efekciarstwa w relacjonowaniu minionego czasu, zdarzeń i personaliów, więc lektura jego książek dostarcza tego, co jest w tym przypadku najważniejsze: rzetelnej wiedzy, opartej na wspomnieniach własnych i na dokumentach archiwalnych, z zasobu prywatnego i publicznego. Wyznam szczerze, zachowując należny szacunek dla badaczy historii wywodzących się z młodego pokolenia, bywa że urodzonych w latach osiemdziesiątych, że gdy zdarza mi się czytać ich naukowe publikacje poświęcone zdarzeniom, które miały miejsce, gdy ich jeszcze nawet nie było na świecie, doznaję uczucia niedosytu, od którego nie potrafię się uwolnić. Brak mi bowiem w ich tekstach, opartych często na solidnej kwerendzie archiwalnej, owej esencji, owego smaku czasu, które pojawiają się tylko wtedy, gdy autor zna opisywane zdarzenia z autopsji, gdy je przeżył sam lub przynajmniej obserwował osobiście, choćby z oddalenia, gdy żył w tej epoce. Tak właśnie jest w przypadku Mieczysława Wojtczaka i jego książek, które poza tym, że są obfitym źródłem wiedzy, z której garściami mogą czerpać badacze epoki, w tym naukowcy, a także zainteresowani nią amatorzy, dostarczają też owej bezcennej „naoczności”, klimatu czasu. Myślę, że atrakcyjność narracji Mieczysława Wojtczaka, to że czasem pozornie nieefektowne fakty i zjawiska potrafi on podawać obrazowo, barwnie i dynamicznie, bierze się także z jego dawnego zawodu, dziennikarstwa, które uczy opisywania rzeczywistości w sposób komunikatywny i wciągający.

Z racji swojej roli pierwszego wiceministra Kultury i Sztuki oraz szefa Kinematografii, którą Mieczysław Wojtczak pełnił w latach siedemdziesiątych, w jego narracji dominuje tematyka związana z tą właśnie dziedziną sztuki, ale podejmuje on także tematykę związaną z innymi dziedzinami kultury, w tym literatury. Ponadto, perspektywa z jakiej patrzy na opisywane zdarzenia jest perspektywą z najwyższej półki władzy, co pozwala poznać nie tylko rezultaty działających mechanizmów, ale i same mechanizmy. Wystarczy wspomnieć jego bezpośredni udział w – należącej już do „klasyki” politycznej historii kina polskiego w okresie PRL – sprawie związanej z produkcją i walką o dopuszczenie na ekrany słynnego filmu Andrzeja Wajdy „Człowiek z marmuru”.

Konsekwencją niegdysiejszego usytuowania Autora wynika to, że w jego relacji dominujące miejsce zajmuje film i sprawy kinematografii. Jego celem było ukazanie nie tylko sukcesów polskiego kina, ale także napięć i konfliktów, powstających zwłaszcza na tle ograniczeń swobód twórczych, pojawiających się w szczególności na tle tematyki współczesnej. W tym kontekście akurat w niniejszej książce poświęcił Autor sporo miejsca przypadkom kilku polskich reżyserów, którzy w poszukiwaniu większej swobody twórczej wyjechali – bez przeszkód – za granicę: Romana Polańskiego, Jerzego Skolimowskiego, Andrzeja Żuławskiego czy Waleriana Borowczyka. Warto zauważyć, że mimo wszelakich trudności, włącznie z posłaniem ich filmów na tzw. „półkę”, wszystkie one znalazły w końcu, choć w niektórych przypadkach z wieloletnim opóźnieniem, drogę na ekrany polskich kin. Warto tu wspomnieć o takich filmach jak „Diabeł” Żuławskiego, czy „Ręce do góry” Skolimowskiego. Ten ostatni, ważny głos w sprawie stalinizmu zrealizowany w 1967, został zwolniony do rozpowszechniania w roku 1981 i wyprzedził, jak się okazało, artystycznie i tematycznie, nurt „kina moralnego niepokoju”. Z kolei przypadek Waleriana Borowczyka poniekąd zdemaskował mit Zachodu jako raju dla artystów. Artysta ten nie znalazł we Francji warunków działalności twórczej godnych jego talentu, nie został należycie doceniony, popadł tam w tarapaty finansowe, a jedyny swój pełnometrażowy film fabularny, „Dzieje grzechu” (1975) zrealizował – paradoksalnie – właśnie w Polsce Ludowej, po siedemnastu latach nieobecności w kraju. Przywołałem na wstępie kilka pozycji książkowych poświęconych historii polskiego kina. „Przeminęło… jednak pozostało. Od „Zakazanych piosenek” do Moralnego Niepokoju. Nasze kino w latach 1944-1970”. Warto też zauważyć, że ramy czasowe tomów Wojtczaka obejmują pierwsze ćwierćwiecze (można by rzecz: pierwszą ćwiartkę) PRL. Był to niewątpliwie najbardziej twórczy etap dziejów polskiego kina, obejmujący okres „polskiej szkoły filmowej”, tworzenie się polskiego kina gatunkowego, w tym polskiej komedii, „kino moralnego niepokoju” i pojawienie się większości najwybitniejszych talentów reżyserskich. Owszem , po 1970 roku powstało kilka arcydzieł (n.p. „Wesele”, „Ziemia Obiecana” czy „Człowiek z marmuru” A. Wajdy, ”Sanatorium pod klepsydrą” Wojciecha J. Hasa czy „Barwy ochronne” Krzysztofa Zanussiego), ale podwaliny pod te dokonania, w tym specyficzny język polskiego kina, zostały wypracowane do 1970 toku. Dla miłośników kina, zarówno tych z amatorskiej pasji, jak i motywowanych także profesjonalnie, „Przeminęło…” Mieczysława Wojtczaka, to lektura nie tylko pasjonująca, ale wręcz niezbędna i podręczna.

Mieczysław Wojtczak – „Przeminęło…A jednak pozostało. Od „Zakazanych piosenek” do Moralnego Niepokoju. Nasze kino w latach 1944-1970”, Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa 2019, tom I, str. 528, ISBN 978-83-66142-04-6, tom II, str.616, ISBN 978-83-661-04-6


Władcy Polski. Reaktywacja

Znakomity to pomysł i wspaniała, ogromnie cenna edycja. Dzięki benedyktyńskiej pracy dwojga historyków i dziennikarzy możemy powrócić do zamierzchłej historii polskiego królestwa (nie mylić z Królestwem Polskim), od – chciałoby się rzec – Mieszka I, choć ta edycja sięga jeszcze bardziej wstecz, do „władców legendarnych”, do Stanisława Augusta Poniatowskiego. Dzięki tej pracy, nieco już spetryfikowana, wyblakła, przykurzona pamięć i wiedza wielu z nas o panowaniu książąt i królów polskich, jakby w bursztynie zatopiona w w cyklu portretów Jana Matejki (słynny „Poczet Krollów i książąt polskich”) i w mniej popularnym cyklu Marcelego Bacciarellego. Jak bardzo ta wiedza jest na ogół wyblakła, zaprzeszła, w stanie właściwie zaniku, uświadamia mi moje własne doświadczenie z czasów dzieciństwa szkolnego. Wtedy to, w latach 60-tych uczniowie, w tym ja, okładali podręczniki i zeszyty w papierowe okładki, ozdobione barwnymi miniaturowymi reprodukcjami wizerunków władców Polski, zaczerpniętych z portretów pędzla Matejki. Wtedy sięgałem po wiedzę o tych władcach, i z podręczników i z innych publikacji, ale do większości postaci z pocztu królów i książąt polskich już gruntowniej nie powróciłem. I oto jest znakomita okazja. Mirosław Maciorowski i Beata Maciejewska przeprowadzili rozmowy z dziewiętnastoma historykami, od seniorów-mediewistów, rocznik 1930, Henryka Samsonowicza i Jerzego Wyrozumskiego po najmłodszych w tym gronie Adama Perłakowskiego (1973) i Przemysława Wiszewskiego (1974). We wstępie do tego obszernego tomu dziennikarze-interlokutorzy naukowców napisali: „Anglicy i Francuzi uczynili ze swoich władców produkt eksportowy – dzieje krwawej Margot, Henryka VIII, królowej dziewicy Elżbiety I czy Elżbiety II weszły do popkultury i są znane milionom ludzi na całym świecie. Przy nich polscy monarchowie, zasuszeni w „Poczcie” Matejki, wydają się nudni i prowincjonalni. A przecież historia Polski jest równie pasjonująca i dramatyczna. Napędza ją bezwzględna rywalizacja o władzę i sukcesję, są w niej zdrady i sojusze, dworskie intrygi i romanse, nie brakuje walki na śmierć i życie. Jest też bogata warstwa codziennego, w której zachodnie wpływy zderzają się z sarmackim rozpasaniem. W 49 wywiadach tworzących książkę „Władcy Polski. Historia na nowo opowiedziana” (…) próbowaliśmy przyjrzeć się ludziom na szczytach władzy: jak podejmowali decyzje, kiedy naszymi dziejami rządził przypadek, a komu udało się osiodłać kobyłę historii”. Rozpoczynając lekturę tego tomu wchodzimy najpierw w strefę „Zarania”, czyli opowieść o władcach legendarnych i półlegendarnych, od Popiela i Piasta po nieznaną część biografii Mieszka I, jego tajemniczego syna (N.N) oraz Czcibora, a następnie wkraczamy na bogato ilustrowany szlak bardziej już rozjaśniony przez badaczy, ale dzięki narracji współczesnych nam historyków to rozjaśnienie staje się jeszcze intensywniejsze, a także bardziej dostosowane do współczesnych nam pojęć. Kończy tom lakonicznie sformułowana dygresja o pokusach sięgnięcia po polską koronę już po abdykacji Stanisława Augusta Poniatowskiego i III rozbiorze, od próby z czasów Księstwa Warszawskiego po ustanowienie Królestwa Polskiego przez carów rosyjskich (1815), którzy do końca istnienia caratu (1917) używali tytułu „króla Polski”. Wspaniała, ożywcza jak źródlana woda lektura, odświeżająca „zasuszoną” i „przykurzoną” u większości z nas, historyczną wiedzę o dziejach polskich.

Władcy Polski. Historia na nowo opowiedziana. Mirosław Maciorowski. Beata Maciejewska”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2018, str. 1263, ISBN 978-83-268-2720-4


Gra – w szulerkę, w Targowicę i w koniec Polski

Opowieść tę (opowieść właśnie raczej niż powieść) albo Włodzimierz Bolecki pisał długo, albo z długimi przerwami/przerwą. Okres ten sygnowany jest bowiem datami 1988-2017. Już po tym widać, że nie z zawodowym powieściopisarzem mamy do czynienia, zwłaszcza nie z typem współczesnego powieściopisarza, produkującego kolejne tytuły co najmniej raz na sezon. Jaki bowiem zawodowy literat pisałby dziś powieść przez trzydzieści lat? Toż to w czasach pośpiesznego rynku i niecierpliwych wydawców wyposażonych w umowy byłoby zachowanie nieracjonalne do sześcianu. Tak się może zachować tylko prozaik-amator, dla którego pisanie prozy powieściowej to głównie ćwiczenie literackie, artystyczne dla własnej satysfakcji. I rzeczywiście, Włodzimierz Bolecki (rocznik 1952) jest profesorem literaturoznawcą, historykiem literatury, krytykiem i eseistą, analitykiem twórczości m.in. Witkacego, Wacława Berenta, Bruno Schulza, Witolda Gombrowicza, autorem m.in. interesującego zbioru esejów „Prawdy niemiłe”.

Krakowskie Wydawnictwo Literackie, edytor jego opowieści „Chack. Gracze. Opowieść o szulerach” tak oto przedstawia jej tytułowego bohatera, na „plecach” gustownej okładki, zdobnej reprodukcją obrazu „W altanie” Aleksandra Gierymskiego: „Chack – Ignacy Chadźkiewicz, postać tajemnicza, owiana tajemnicą, wymazana z kart historii. „Król szulerów”, „polski Casanova”, agent targowiczan, policji rosyjskiej i francuskiej. Wiedział wiele o kulisach polityki. Śledząc jego rysy na przełomie XVIII i XIX wieku, stajemy się świadkami dramatycznej gry, której stawką była niepodległość Rzeczypospolitej”. A o samej powieści „Chack”, że „to nie tylko nowoczesna powieść historyczna oparta na ogromnym materiale źródłowym. To równocześnie wyrafinowany utwór artystyczny, w którym autor wykorzystuje najróżnorodniejsze gatunki i konwencje opowiadania, miesza opowieść historyczną z literackim kamuflażem, a styl dokumentarny z brawurowo poprowadzoną stylizacją. Wciągając czytelnika w nieznane i fascynująco przedstawione losy szulerów (także politycznych) pokazuje dramatyczne konflikty poglądów i postaw, które na ponad wiek zadecydowały o losach Polski, Polaków i wszystkich narodów I Rzeczypospolitej”.

Tyle – w trafnie ujętym skrócie – wydawnictwo, do którego dobrego gustu nie ja jeden mam od dziesięcioleci utrwalone zaufanie. Spróbujmy jednak rozszyfrować niektóre zawarte w przytoczonych notkach określenia. Czytałem tę obszerną opowieść z zainteresowaniem, z satysfakcją, a też i ze wzbudzonymi przez lekturę skojarzeniami literackimi. Bolecki zamierzył ukazanie dziejów ludzi schyłku Rzeczpospolitej, w tym kręgu Targowicy, a wśród nich autentycznej, choć tak naprawdę półfikcyjnej postaci Chacka, którą wplótł w obraz znany z podręczników do nauki historii czy z powszechnie dostępnych biografii i monografii. Bo choć autor określił Chacka jako postać rzeczywistą, to jej „wymazanie” z kart historii czyni ją w istocie postacią na poły fikcyjną, a co najmniej niedopowiedzianą. Co natomiast oznacza przywołane wyżej, użyte w stosunku do opowieści określenie „nowoczesna powieść historyczna” (do pewnego stopnia brzmiące jak oksymoron)? „Chack” nie jest opowieścią historyczną z parantelami sienkiewiczowskimi, czy wywodzącymi się od Kraszewskiego, Gąsiorowskiego, Kaczkowskiego, Gołubiewa, Bunscha. Daremnie tu szukać pożywki dla uczuciowości, dla sentymentów, dla apetytu na potoczystą narrację, na „wdzięk przeszłości”. Opowieść Boleckiego jest oschła, „mózgowa”. Styl – rzeczowy, surowy, fragmentami jak komunikaty z raportów. To narracja wyrafinowanego, rozlegle i gruntownie oczytanego intelektualisty, a nie opowiadacza „ku pokrzepieniu serc”, nie ma tu sentymentalnych „barw uczuć”, ani soczystej zmysłowości w opisie. Już bliżej stąd skojarzeniami – nieszczególnie bliskimi – do spekulatywnej prozy Teodora Parnickiego (choć daleko „Chackowi” do bujnej, wszechstronnej gęstości narracyjnej twórcy „Twarzy księżyca”), może też nieco do „Konfederacji czyli próby Mokronowskiego” Włodzimierza Maciąga czy do „Chwały Cesarstwa”, historycznej fantasmagorii-mistyfikacji Jeana d’Ormesson. Typem aktualizujących dygresji odwołuje się autor „Chacka” wprost, expressis verbis, n.p. do współczesnych pisarzy – nieżyjących już emigrantów Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i Jerzego Piechowskiego czy do współczesnego nam Jarosława Marka Rymkiewicza i jego „Wieszania”, opowieści historycznej przepełnionej takimi właśnie aktualizacyjnymi dygresjami rzutowanymi z przeszłości na teraźniejszość. Ten koncept Bolecki zresztą rozpisał w kształt, zabawnych skądinąd jako forma literackiej gry, rozbudowanych passusów dygresyjnych, mistyfikacji literackich co do rzekomej obecności postaci tytułowej w malarstwie i literaturze polskiej, „odnajdując” Chacka w znanych obrazach i poematach. Narrator wędruje za Chackiem po rozległych szlakach, historycznych i prywatnych, bliższych i dalszych, prostych i rozwidlających się. Czasem tropionemu przez siebie bohaterowi opowieści depcze niemal po piętach, napiera mu na plecy, czasem wchodzi z nim do tych samych pomieszczeń, bierze udział w tych samych zdarzeniach, a czasem widzi go z daleka, jak przez mgłę, czasem dostrzega go przez moment, znikającego za rogiem, a czasem wręcz traci go z oczu i zmuszony jest polegać na intuicjach, hipotezach, domysłach. Gra Bolecki, ale subtelnie, bez obcesowości, konwencjami i gatunkami literackimi, tworząc mieszaninę relacji dokumentalnej z fikcją i mistyfikacyjnym kamuflażem. Nieco mi ta lektura przywodzi na myśl grę w historyczne szachy, ale nie tylko szachistom ją rekomenduję, lecz tym, co lubią literaturę jako grę – samą ze sobą, z historią, z egzystencją, z czytelnikiem.

Włodzimierz Bolecki – „ Chack. Gracze. Opowieść o szulerach”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018, str. 649, ISBN 978-83-08-06582-2


Historia Polski po francusku

Popularną opowieść o historii Polski dla odbiorcy francuskojęzycznego przygotowało wydawnictwo Editions Spotkania. Obejmuje ona dzieje Polski od ich mitologicznego zarania po niemal naszą teraźniejszość, jako że opowieść otwiera reprodukcja obrazu Maksymiliana Piotrowskiego „Śmierć Wandy” (1859), tej „co nie chciała Niemca”, a kończą fotografie przedstawiające pomnik smoleński przy placu Piłsudskiego w Warszawie oraz aktualną parę prezydencką. Autor, prof. Piotr Biłos, literaturoznawca, zajmujący się przede wszystkim literaturą i kulturą polską (m.in. „Powieściowe światy”, studium o prozie Wiesława Myśliwskiego) jest zanurzony także w kulturze francuskiej, co pozwoliło mu na klarowne wyłożenie historii polskiej z myślą o odbiorcy francuskim, ale także czytelnik polski, o ile czyta w języku francuskim, może znaleźć w tej pracy wiele interesującego dla siebie. Ujęcia historii czy dziejów kultury przygotowywane z myślą o cudzoziemcach, właśnie przez swoją szczególnie pożądaną klarowność interpretacji zdarzeń i procesów historycznych, a także przez kryteria doboru postaci i zagadnień, pozwalają znaleźć w nich to, czego brak nieraz w ujęciach przygotowywanych z myślą o czytelniku rodzimym, w tym pewien rodzaj starannej klarowności wykładu. Także francuska warstwa językowa pozwala spojrzeć polskiemu czytelnikowi – czytającemu po francusku – na własną historię niejako świeżym okiem. Czyta się więc „La Pologne” Biłosa z prawdziwą przyjemnością, która wzmocniona jest o piękną szatę graficzną oraz ikonografię na wysokim poziomie edytorskim.

Piotr Biłos – „La Pologne. Precis d’histoire”, Editions Spotkania, Warszawa 2018, str. 309, ISBN 978-83-7965-384-3


Słowacki – jednak obecny

Niezupełnie zgodny z rzeczywistością jest komunikat zawarty w tytule zbioru szkiców o Juliuszu Słowackim autorstwa Ewy Nawrockiej, emerytowanej profesorki Uniwersytetu Gdańskiego, jednej z wychowanek Marii Janion. Literatura poświęcona twórczości i życiu Słowackiego jest bardzo bogata, przy czym nie tylko ta o starej metryce, z czasów Kleinera, Treugutta, Csato czy Bizana, ale także ta, która pojawiła się w dwudziestoleciu po 150 rocznicy (1999) urodzin i w dziesięcioleciu po 200 rocznicy (2009) śmierci poety jest całkiem spora. Warto wspomnieć choćby monografię „Słowacki” Aliny Witkowskiej, „Szatanioła” Jana Zielińskiego czy „Geografię Słowackiego” Doroty Siwickiej, o całkiem licznych tekstach w rozmaitych zbiorach czy w periodykach nawet nie wspominając. Jak na poetę tak „metrykalnie” odległego, przynależnego do zamierzchłej epoki kulturowej i literackiej, i jak na ogólne odwrócenie od tradycji i na panujący dziś kult nowości, jest on obecny w sposób prawdziwie imponujący. Owszem, na scenach teatralnych dramaty Słowackiego są obecne rzadko (poza kanonicznym „Kordianem” czy „Fantazym”), jednak klasyka, w tym romantyczna, w ogóle jest na współczesnych scenach polskich słabo obecna. Ponieważ jednak znów weszliśmy w rok z dziewiątką w dacie, znów więc warto coś o Słowackim przeczytać i akurat „Słowacki-wielki nieobecny” Nawrockiej to lektura w sam raz. Ta autorka, trochę wbrew nowomodnej tendencji charakterystycznej dla ostatnich dekad, podchodzi do dzieła Słowackiego w sposób tradycyjny, rzekłbym – klasyczny. Zwraca co prawda uwagę na tę cechę jego twórczości, którą tworzą „estetyczne kontrasty i dysonanse”( „Zderzają się ze sobą drobiazgowy realizm kolorytu lokalnego i poetycka wizyjność, tragizm i farsa, barokowy teatr śmierci i romantyczna retoryka, frenezja i liryzm, szekspirowski historyzm i sentymentalny romans, okrucieństwo i wzniosłość wiary, ogień i światło, drastyczny naturalizm opisów męki ciała i perliste metafory pełne róż, zórz, tęcz, łabędzi, dosadny i rubaszny język potoczny i melodyjna fraza regularnego wiersza niezwykłej piękności”), ale idzie w poprzek tendencji do wykorzystywania tych jakości jako pretekstu dla „postmodernistycznego” sposobu recepcji twórczości Słowackiego („Słowacki współczesny jawi się jako poeta nie tylko wielu ról, lecz przede wszystkim ról niespójnych, nie do uzgodnienia: ironiczny, ekspresjonistyczny, orientalny, ukraiński, hiszpański, raptularzowy, towianistyczny, idylliczny, feministyczny, narkotyczny, intertekstualny”). Świadoma tego, Ewa Nawrocka stara się dystansować od tego rodzaju odczytań. Próżno więc szukać u niej ekstrawaganckich, nowych odczytań jego utworów, przypisywania go do współczesnych nam nurtów artystycznych, myślowych, estetycznych, przypisywania mu prekursorstwa w stosunku do współczesnej nam popkultury, w tym nawet do komiksu (refleksem tego była bardzo nieudana ekranizacja „Balladyny” sprzed kilku lat), słowem – do robienia ze Słowackiego „naszego współczesnego” na siłę. Ewa Nawrocka zajmuje się zatem raczej Słowackim „korzennym”, „rudymentarnym”, Słowackim który żył jednak w pierwszej połowie XIX stulecia, a nie w wieku XXI. I tak podjęła problem wolności w polskim dramacie romantycznym, w tym w jego dramacie. Zajęła się oczywistymi filiacjami Słowackiego z antykiem i najstarszą tradycją literacką (Hellada, Homer, Szekspir). Podejmuje też motyw „Romantycznej Apokalipsy” i na nowo pochyla się nad jego mistycznymi dramatami. Przy tej okazji zwraca uwagę na sprzeczność między „pozytywistycznym” wzorcem lektury, zmierzającym do jednoznacznego odczytania dzieła, wzorcem eliminującym inne odczytania, a wzorcem lektury uwzględniającej różnorodność odczytań i ich bezkolizyjne nawarstwianie się w jedną całość. Ta właśnie druga metoda pozwala czytać Słowackiego jako autora pełnego sprzeczności, już to jako ironistę i naturalistę, już to jako mistyka. W szkicu „Zabił się – młody…” autorka analizuje „Kordiana” jako dramat – nade wszystko – jaźni i egzystencji indywidualnej, w którą historia i „sprawa narodowa” są jedynie wpisane jako niektóre ze składników świadomości i przez nią „przepuszczone”. W tytułowym szkicu „Słowacki – wielki nieobecny” autorka „nieobecność” poety egzemplifikuje licznymi przykładami form jego obecności właśnie, wynikającej ze wzmożenia aktywności badawczej i edytorskiej poświęconej jego twórczości. Wraca też do mistycznego aspektu jego poezji („Juliusz Słowacki od Aniołów”), odnajduje nowe sensy w listach do matki, opisuje epizod jego pobytu we Wrocławiu, z uwzględnieniem aspektu osobowościowo-charakterologicznego (ciekawy, a nawet smakowity epizod związany z noclegiem, jakiego udzielił mu życzliwie nieznany podróżny), co pozostaje w pewnym kontrapunkcie z wymową tekstu „Ludzkie piękno Słowackiego”. Wyjaśnia też „Dlaczego Słowacki nie lubił muzyki Chopina” (odrzucenie nazbyt bliskiego, a przez to „rażącego” pokrewieństwa natury uczuciowej). Na deser dostajemy („Buchalteria i duchowość”) nowe ujęcie znanego z innych publikacji wątku trzeźwego stosunku Słowackiego do pieniędzy, a ściślej biorąc jego rachunkowych, buchalteryjnych i biznesowych (gra na giełdzie) predylekcji i kwalifikacji, który to fenomen pozostaje w radykalnej sprzeczności z tradycyjną, romantyczną wizją poetów, jako ludzi oderwanych od rzeczywistości i nieporadnych w zmaganiach z życiem, a przez to zazwyczaj skazanych na nędzę materialną. Na sam koniec zbioru otrzymujemy, wzięte niejako z innej półki, trzy szkice o Mickiewiczu. To raczej o tym poecie, a nie o Słowackim, można dziś powiedzieć jako o „wielkim nieobecnym”, ale to już temat na inną okazję.

Ewa Nawrocka – „Słowacki – wielki nieobecny”, Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk 2018, str. 318, ISBN 978-83-7908-118-9


Niespodziewana aktualność Wacława Berenta

Niedawno obszernie przedstawiłem na tych łamach studium o „Oziminie” Wacława Berenta (1873-1940), autorstwa wnikliwej egzegetki jego twórczości, dr Iwony E. Rusek. Tym razem sięgam po inne jej berentowskie studium, poświęcone wcześniejszej prozie Berenta, czyli „Fachowcowi” (1895). W porównaniu z monumentalną niemal problematyką intelektualną i skalą artystyczną późniejszej o kilkanaście lat „Oziminy” (1911), „Fachowiec” wydaje się powieścią chudą i postną. Ujął w niej Berent problematykę dość partykularną nawet jak na epokę wydania, a dziś już radykalnie zaprzeszłą, archaiczną i zdezaktualizowaną (w przeciwieństwie do ciągle w wielu warstwach znaczeniowych aktualnej „Oziminy”), czyli kwestię oddziaływania idei pozytywistycznych na młodą inteligencję, kwestię rangi społecznej pracy fizycznej i złudzeń wiązanych z kulturową rolą rodzącej się klasy robotniczej. Berent ową absolutyzację pracy fizycznej poddał w „Fachowcu” ostrej krytyce, zdeprecjonował, a mesjanistyczne zapędy pozytywistów wykpił, wręcz skompromitował. Co jednak z tego może wyniknąć dla czytelnika dzisiejszego? Iwona E. Rusek dzięki swojej inteligencji i wnikliwości badawczej udowadnia, że nawet z takiej powieści jak „Fachowiec” można dzięki twórczej lekturze wydobyć na jaw bardzo wiele. A przecież we wprowadzeniu do studium przytacza autorka negatywne opinie krytyków o „Fachowcu” („powieść przegadana, przedialogowana i szara, nudna a tendencyjna, doktrynerska i rzeczywiście wcale nie artystyczna” – Adolf Nowaczyński), zwracających uwagę także na to, że choć akcja powieści usytuowana jest po części w świecie robotniczym, to i jego nie przedstawia w sposób interesujący. Niektórzy krytycy (S. Kolbuszewski, 1952) widzieli w „Fachowcu” także krytykę polskiej inteligencji i jej romantycznego, opartego na utopiach i iluzjach, stosunku do życia. Bliżsi nam czasowo komentatorzy (B. Zawistowski, 1990) akcentowali inny aspekt „Fachowca”, metaforyczne ujęcie przez Berenta fenomenu miasta (Warszawa), jako rzeczywistości niszczącej, noszącej znamiona śmierci. Ewa Paczoska (2004) czytała „Fachowca” jako „raport z okresu dojrzewania” (pamiętnik Zaliwskiego), będący zapisem „krystalizacji znaczeń”, a także zwracając uwagę na problem relacji między „percepcją” a „rzeczywistością”. Inny krytyk (Wojciech Gutowski, 2010) akcentował znaczenie wizerunku głównego bohatera jako „człowieka pustego, pozbawionego centrum”, „uzależnionego od napotkanych opinii, poglądów, strzępów światopoglądu”. Pokrewny wątek podjął Wojciech Gruchała (2007), który uznał „Fachowca” za „być może pierwszą w Polsce powieść modernistyczną”, ukazującą „palący problem współczesności – zagrożenie indywidualności jednostki ludzkiej związane z masowym obiegiem idei i wszechobecną industrializacją”. W swoim studium „Poznaj samego siebie” (co jest zresztą także tytułem rozdziału finałowego) Iwona E. Rusek, tak jak badacze nowej generacji, odsuwa na bok zwietrzałą, zdezaktualizowaną po 120 latach publicystyczną, wpisaną w tendencje ówczesne, zawartość i wymowę „Fachowca” i poszła tropem idei tej powieści jako podejmującej problem samoświadomości jednostki oraz jej stosunku do mechanizmów determinujących jej myślenie, postawy i zachowania. W ostatniej konkluzji autorka studium, wspierając się w finale cytatem z Artura Schopenhauera, wystawia „Fachowcowi” świadectwo w odważnej kontrze do cytowanych we wstępie bardzo krytycznych opinii o tym „studium powieściowym”: „Gdyby Berent w swojej twórczości zajmował się pojęciami, które tworzą epoki i panujące w nich wzory, to jego teksty czytalibyśmy dzisiaj jako świadectwa dawno minionych czasów. Tak jednak nie jest, bowiem utwory tego pisarza to prawdziwe dzieła sztuki, które „czerpiąc bezpośrednio z natury, z życia, pozostają, podobnie jako one same wiecznie młode w swej pierwotnej sile. Nie należą bowiem do żadnej epoki, lecz do ludzkości”(Świat jako wola i przedstawienie”, A.S). Dlatego właśnie lektura tekstów Berenta nie wymaga żadnego specjalnego klucza przypisanego danej epoce, intelektualnej modzie czy pojęciowemu snobizmowi, lecz uważności i rzetelności ze strony odbiorcy” – konkluduje autorka studium. I ma rację.

Iwona E. Rusek – „Poznaj samego siebie. O „Fachowcu” Wacława Berenta”, wyd. Uniwersytet Warszawski, Wydział Filozofii i Socjologii, Warszawa 2014, str. 175, ISBN 978-83-87963-75-0


Noam Chomsky – geniusz ze skazą

„Siła i opinia” Noama Chomsky’ego, choć tak zatytułowane studium ukazało się blisko trzydzieści lat temu, jest nie tylko nadal aktualne, ale nawet intensywnie nabrało aktualności. To ważna uwaga, bowiem tego rodzaju analizy zjawisk politycznych, społecznych, cywilizacyjnych, medialnych etc. mają na ogół, w szybko zmieniającym się świecie, krótki żywot i prędko się dezaktualizują, wędrując, w najlepszym razie, do archiwów myśli. To co zdemaskował i opisał Chomsky jest dziś „bardziej” obecne niż było w roku wydania (1991). „Kontrola myśli jest ważniejsza w krajach demokratycznych niż tam, gdzie władzę sprawują despoci lub junty wojskowe. Gdy państwo odstępuje od stosowania przemocy, musi wynaleźć inne metody, które sprawią, że ciemne masy będą się trzymać z dala od spraw publicznych. Najdoskonalsze techniki urabiania przyzwolenia rozwinęły się w Stanach Zjednoczonych, ponieważ władza biznesu osiągnęła tu wyższy poziom zaawansowania, a jednocześnie istnieje tu szerszy zakres wolności, co czyni prymitywne i bezrozumne masy jeszcze groźniejszymi. Odwraca się ich uwagę emocjonalnie sugestywnymi uproszczeniami, marginalizuje się je i izoluje. Najlepiej byłoby, gdyby każdy siedział sam przed telewizorem i oglądał relacje sportowe, telenowele lub komedie oraz gdyby nie istniały żadne struktury organizacyjne pozwalające jednostkom o ograniczonych zasobach formułować poglądy w konfrontacji z innymi ludźmi, artykułować krytykę i tworzyć programy pozytywne, a następnie aktywnie je realizować” – czytamy w odwydawniczym anonsie idei studium „Siła i opinia”. O tym właśnie traktuje ta książka, odwołując się do szeregu przykładów. We wstępie jednak, odwołuje się najpierw Chomsky do „paradoksu Hume’a, sformułowanego przez niego w eseju „Of the First Principles of Governement”. Brzmiał on: „nic bardziej nie zaskakuje od łatwości, z jaką wielu pozwala, by rządzili nimi nieliczni; i od niemej uległości, z jaką ludzie wyrzekają się własnych przekonań i namiętności, a przekonania i namiętności władców przyjmują za swoje. Gdy dociekamy przyczyn tego niepojętego stanu rzeczy, zauważamy, że o ile siła zawsze leży po stronie rządzonych, o tyle rządzący wspierają się jedynie na opinii, Jedynym oparciem dla władzy jest więc opinia rządzonych, a dewiza ta dotyczy zarówno despotycznych i militarnych form rządów, jak i najbardziej wolnych i popularnych”. Kolejne rozważania Chomsky’ego rozpoczyna („Po stronie przemocy”) przypadkiem Salwadoru i Nikaragui, w których „miłujące wolność i demokrację” mocarstwo wspierało skrajnie tyrańskie i okrutne i tyrańskie reżimy, pokrywając ten fakt perfidnie praktykowanym przemilczeniem. W rozdziale „Ogłupiałe stado i jego pasterze” Chomsky sięgnął do odległych korzeni owych praktyk, które streścić może cytat z Johna Locke’a: „Robotnikom i kupcom, prządkom i mleczarkom, trzeba mówić co mają myśleć. Większość musi wierzyć, bo nie dane jest jej wiedzieć”, a które w kolejnych stuleciach były z powodzeniem kontynuowane i udoskonalane, poprzez panowanie „czerwonej biurokracji” czasów Lenina i Stalina, czy brunatnej za Hitlera, aż po najbardziej wyrafinowane formy z historii najnowszej. W innym rozdziale Chomsky przekonuje, że każda władza w krajach demokratycznych, niezależnie od skuteczności aparatu perswazyjnego zawsze jest „O krok o użycia siły”. Dodajmy, że potwierdził to casus brutalnych represji antystudenckich w USA, NRF czy Francji w roku 1968, a ostatnio przypadek zastosowania przez rząd brutalnych metod walki z ruchem żółtych kamizelek” we Francji ostatnich tygodni. Po skatalogowaniu „Zakresu środków” stosowanych przez rządy, Chomsky wyraża w końcowym rozdziale umiarkowaną wiarę w „Niepokorne masy”, ale wyraża jednocześnie obawę o istnienie „instynktu wolności”, bez którego „rodzaj ludzki jest tylko mutacją zmierzającą do samozagłady, ślepym zaułkiem ewolucji”.

Rozważania i diagnozy Chomsky’ego uzupełnione są o bardzo interesujące posłowie Zbigniewa Marcina Kowalewskiego, „Chomsky enigmatyczny dla umysłów krytycznych”. Jego autor szkicuje w nim sylwetkę intelektualną „geniusza z MTI”, jego prekursorstwo, a raczej rewolucyjność w dziedzinie współczesnego językoznawstwa (wynalazek „językoznawstwa kognitywnego”) i przewodzenie przez Chomsky’ego temu nurtowi lingwistyki, który podstawowe źródło języka postrzegał w genach, a więc w biologii, naturze, a nie w czynnikach społecznych, kulturowych. Pokazuje też Kowalewski, jak osobiste doświadczenie pracy w MTI (Massachusetts Institute of Technology) uświadomiło Chomsky’emu, jaką rolę w militarnych planach USA, a w szczególności Pentagonu („kompleks wojskowo-przemysłowy”) odegrała lingwistyka teoretyczna, wsparta na informatyce, wyprzedzając nawet takie dziedziny jak psychologia, antropologia, ekonomia, politologia czy socjologia. Uznanie a nawet podziw dla geniuszu Chomsky’ego nie zwalnia od krytycyzmu w stosunku do niektórych jego postaw i błędów jakie popełniał. Opisowi takiego błędu poświęca autor posłowa ostatni jego rozdział („Kulą płot – przypadek Czerwonych Khmerów”), w którym w – podbudowanych pychą i uprzedzeniami ideologicznymi – błędach w podejściu do metod wypracowanych przez nauki społeczne, dopatruje się przyczyny sformułowania przez Chomsky’ego fałszywej diagnozy tego, co zdarzyło się w Kambodży w latach 1975-1979, czyli za rządów skrajnych ultrarewolucjonistów o proweniencji maoistowskiej, którzy dopuścili się masowego, wielomilionowego ludobójstwa na własnym narodzie. I tym oto sposobem powstał portret intelektualny geniusza, ale geniusza ze skazą, którego nieprawdopodobnie pojemny i twórczy intelekt nie uchronił od elementarnego nierozpoznania natury rzeczy. Szkoda, że wspaniały geniusz intelektualnej lewicy dał taki pretekst do krytyki uczonym reakcyjnym konserwatystom spod znaku Paula Johnsona i jemu podobnym. Może uniknąłby tego, gdyby bardziej wczytał się w marksowską, rozumną metodę krytyki rzeczywistości niż w pyszne uroszczenia własnego, nazbyt ekstrawaganckiego mózgu.

Noam Chomsky – „Siła i opinia”, przekład Marek Jedliński, posłowie Zbigniew Marcin Kowalewski, wyd. Książka i Prasa, str. 124, ISBN 978-83-65304-80-3


Kofty raport z PRL

Ewolucja tematyki prozy Krystyny Kofty wiedzie od typowej prozy fabularnej („Pawilon małych drapieżników”, 1988) w stronę prozy afabularnej, pamiętnikarskiej, autobiograficznej, z silnym składnikiem dokumentalnym („Kobieta zbuntowana. Autobiografia”, 2013). Cenię psychologiczny kunszt Kofty w jej prozie fabularnej, ale przyjęcie przez nią roli – w jakimś sensie – „kronikarki epoki PRL”, głównie w wymiarze losu kobiecego przyjąłem z satysfakcją, bo jest to z pożytkiem dla naszej społecznej samowiedzy. PRL „W szczelinach czasu” to rzecz jasna nie pierwszy PRL w jej prozie (jest on szczególnie silnie obecny choćby we wspomnianej „Autobiografii”), ale po raz pierwszy otrzymujemy jego obraz w takim stężeniu, w takiej kronikarskiej dosłowności, w całym jego realizmie i, momentami, w naturalizmie. „W szczelinach czasu” Kofta, która przecież mimo swego autobiografizmu nigdy nie była pisarką egotyczną, tym razem jeszcze bardziej spycha na bok swoje autorskie „ja”, by we wspomnieniowym, ale pozbawionym sentymentalizmu wywodzie ukazać swoje poznańskie, peerelowskie dzieciństwo i młodość (lat 50-te i 60-te), swój świat szkolny, podwórkowy, mieszkania, klatki schodowe, sklepy, życie uliczne, jego dotykalną codzienność, także życia dorosłych, w tym swoich rodziców, z jego kształtami wizualnymi, smakami, zapachami, barwami, praktykami, osobliwościami. Nieprzypadkowo podtytuł „W szczelinach czasu: brzmi: „Intymnie o Peerelu”. Nie chodzi tu przy tym o intymność rozumianą najszerzej, jako przeżycia indywidualne, ale także o intymność w węższym sensie, intymność życia młodej kobiety i jej przygody z dojrzewaniem, miłością, płciowością, życiem małżeńskim, a także z prokreacją. Nawet czytelnik taki jak ja, czyli z pamiętający – z grubsza – te same czasy, może się wiele ze wspomnień Kofty dowiedzieć, bo przecież nie każdy wszystko podobnie zauważał, odbierał, odczuwał.

Krystyna Kofta – „W szczelinach czasu. Intymnie o Peerelu”, „Muza” Warszawskie Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2018, str. 604, ISBN 978-83-287-1029-0

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko