Conrad w ujęciu Marcelego Blűtha

Gdyby Marceli Blűth (1891-1939) nie zginął w egzekucji, rozstrzelany przez Niemców w Parku w Natolinie 12 listopada 1939 roku, być może widzielibyśmy w nim najwybitniejszego conradologa i być może czytelnicy mogli by do dziś czytać biografię (którą przygotowywał) Josepha Conrada i monografię jego twórczości. Jednak i te jedenaście dłuższych i krótszych, rozproszonych szkiców o życiu i twórczości Conrada, które wydawnictwo „Więź” zebrało w niewielki tom „Conradiana”, daje wyobrażenie o walorach pióra w tragicznych okolicznościach wytrąconego z ręki. Współczesny badacz Conrada, Stefan Zabierowski wspomina w poświęconym Blűthowi wstępu przypomina zwięźle początki polskiej recepcji prozy Conrada i zwraca uwagę, że były one skoncentrowane nie na istotnej artystycznej i egzystencjalnej problematyce jego pisarstwa, lecz na krytyce decyzji młodego Conrada o emigracji ze zniewolonej zaborami Polski i na jego trwaniu w tej emigracyjnej decyzji. Nie esencja twórczości Conrada, lecz spór wokół zagadnienia „emigracji zdolności”, spór wywołany m.in. przez Elizę Orzeszkową i jej skrajnie krytyczny stosunek do wyjazdu pisarza z kraju. Jakże to polskie! – nie wybitne walory tej prozy, jej ogromne (choć niełatwo osiągnięte) uznanie światowe, lecz fakt, że jej twórca wyrwał się już w młodości z narodowego partykularza znalazł się w centrum zainteresowania uczestników sporu. Refleksja naukowa nad Conradem pojawiła się natomiast stosunkowo późno, zasadniczo tuż po jego śmierci, rozpoczęta monograficznym numerem „Wiadomości Literackich” (1924). Pierwszym znanym conradologiem był Józef Ujejski, autor monografii „O Konradzie Korzeniowskim” (1936), określonej jednak jako monografia „monumentalizująca” pisarza, zasadniczo hagiograficzna, tratująca Conrada jako „niepodważalną wielkość”. Blűth zamiast spojrzenia hagiograficznego zaproponował pogłębioną, krytyczną, oryginalną analizę życia i prozy Conrada. Tom „Conradiana” rozpoczynają biograficzne szkice: „Dwie rodziny kresowe” i „Tragicznej decyzji krakowskiej Konrada Korzeniowskego”, w których ukazując istotne wątki i postacie familii Korzeniowskich i Bobrowskich, a także samego młodego Konrada, odnajduje w nich Blűth także ziarna, zalążki niektórych przyszłych postaw, instynktów, emocji, fascynacji, sprzeczności i idiosynkrazji powodujących przyszłym pisarzem i doświadczonym już człowiekiem. Prześledził przy tym „dwoistość ideową kresowego zaplecza Conrada”. Pozostałe szkice Blűtha poświęcone są niektórym utworom Conrada. Warto podkreślić, że niektórym, jako że zainteresowany czytelnik nie znajdzie wśród nich odniesień do pełnego spektrum prozy Conrada. O „Lordzie Jimie”, o „Jądrze ciemności”, „Ocaleniu”, „Szaleństwie Almayera”, „W oczach Zachodu”, „Tajnym agencie” i szeregu innych utworów, także o niektórych opowiadaniach, n.p. o „Wspólniku” czy „Powrocie”, znajdzie czytelnik tylko na ogół dość lakoniczne, acz bardzo interesujące dygresyjne wzmianki. Nic właściwie n.p. o „Smudze cienia”, „Złotej strzale” (poza krótkimi wzmiankami), „Murzynie z załogi Narcyza”, „Losie”, „Wykolejeńcu” czy „Spadkobiercach”, a o większości opowiadań żadnej wzmianki. Blűth najzwyczajniej nie zdążył ogarnąć swoim piórem całości conradowego dzieła. Są natomiast w „Conradianach” fascynuje szkice o dwóch, niejako antagonistycznych postaciach tragizmu: Conrada i Fiodora Dostojewskiego, ujętych przede wszystkim w aspekcie zbrodni i kary. W szkicu „Ewolucja heroizmu u Conrada” najwięcej miejsca poświęca „Zwycięstwu” i „Korsarzowi”, dwom dziełom, których interpretacja znajduje w „Conradianach”. Osiowy czy kluczowy – rzekłbym – szkic tego zbioru, to poświęcony „Zwycięstwu” kapitalny „Samburański Hamlet”. Znajdujemy w nim błyskotliwą, a zarazem gruntowną (to pisarskie żywioły nie zawsze łatwe do połączenia w jednym) analizę tej powieści, jej paranteli literackich (tytułowy szekspirowski „Hamlet” czy asocjacje z Walterem Scottem, czy z romantyzmem polskim i niepolskim), a także wszelkich antynomii i konfliktów między postaciami tej powieści, z Axelem Heystem na czele, antynomii i konfliktów przebiegających zarówno wzajemnie między nimi, jak i w poprzek każdej z nich. Pogłębieniu kwestii odniesień miedzy romantyzmem a „Zwycięstwem” poświęcił Blűth szkic „Tragizm romantyzmu w „Zwycięstwie” Conrada-Korzeniowskiego”. I właśnie te dwa znakomite, przenikliwe, odkrywcze szkice o „Zwycięstwie” tworzą w „Conradianach” ich koronę. Także m.in. refleksom polskiego romantyzmu w powieści „Nostromo” poświęcił Blűth dwa krótkie szkice o tej powieści. Dostrzegł jednak w tej wielowarstwowej powieści także realistyczny żywioł typu balzakowskiego, opowieść o tworzeniu się cywilizacji, społeczeństwa i zarazem powodujących nim sprzeczności. Najobszerniejszy jednak szkic „Powrót żeglarza” poświęcił Blűth „Korsarzowi” i jego najważniejszemu – w ujęciu autora – „zagadnieniu narodowemu”. W tym odnoszącym się bowiem w swej warstwie historyczno-fabularnej obszernym opowiadaniu dostrzegł Blűth m.in. silny refleks emigracyjnych kompleksów pisarza, towarzyszącemu mu do końca życia poczuciu winy, a także szczególnie silnym pod koniec jego życia emocjom reemigracyjnym. Temu zagadnieniu już wprost, bez metaforycznej osłony powieściowej, poświęcony jest szkic „Ucieczka Conrada Korzeniowskiego” . Dość lakoniczny szkic o „Pesymizmie Conrada” nie ujmuje wprawdzie w sposób pełny tego istotnego rysu postawy i dzieła twórcy „Lorda Jima”, ale go ciekawie zarysowuje. Koncentrując się na problematyce egzystencjalnej, psychologicznej i moralnej problematyce prozy Conrada, czysto formalnym zagadnieniom prozy Conrada poświęcił szkicach zebranych w „Conradianach” relatywnie niewiele miejsca (choć na przykład dość obszernie komplementuje mistrzowską konstrukcję „Zwycięstwa”), ale za to polemizuje w zakresie istotnego zagadnienia z Marią Dąbrowską. Pisarka uznała, że właściwości prozy Conrada nie czynią go „epikiem czystej wody”, bo „za mało w nim skłonności do upajania się samym toczeniem się i przemijaniem bytu” i doszła do wniosku, że „Conrad jest nade wszystko pisarzem dramatycznym, dramaturgiem w powieści”. Blűth do pewnego stopnia kwestionuje tę ocenę, za przykład podając „Korsarza”, „doskonale epicki utwór”, a także wybitne, epickie walory „Zwycięstwa”. Na koniec o walorach czytelniczych „Conradianów”. To, co jako czytelnika uderza mnie w języku Marcelego Blűtha (nawiasem mówiąc ojca wybitnego, żyjącego historyka, prof. Tomasza Szaroty), to jego klarowny, jasny kształt, rzec można – nowocześnie brzmiący, wolny od archaicznej dziś stylistyki, którą naznaczona jest ówczesna, przedwojenna krytyka i literaturoznawstwo. Frapująca lektura, wzbogacająca oryginalnymi ujęciami recepcję dzieła Conrada
Rafał Marceli Blűth – „Conradiana”, opracował i wstępem opatrzył Stefan Zabierowski, wyd. Towarzystwo „Więź”, Warszawa 2018, str. 235, ISBN 978-83-65424-21-1
Adam Mickiewicz Duchem w Materii zanurzony

Niezwykle przeze mnie cenioną twórczość Jarosława Marka Rymkiewicza (dalej JMR) smakuję, analizuję i klasyfikuję na rozmaite sposoby, nie pedanterią powodowany ale przyjemnością intelektualną, estetyczną i satysfakcją z ćwiczenia umysłowego. To taki przykład fascynacji twórczością, która pozostaje w odwrotnej proporcji do uznania dla poglądów i sympatii politycznych twórcy. Wśród tych klasyfikacji jest i taka, która dzieli twórczość JMR na „wojowniczą” i „łagodną”. Do tej pierwszej wypada zaliczyć w pierwszym rzędzie „Wieszanie” (2007) i „Kinderszenen” (2008), dynamiczne opowieści historyczne, które przy wszystkich swoich wyszukanych walorach literackich były manifestami skrajnie tyrtejskiego światopoglądu pisarza, tyleż ideowego, politycznego, czy historycznego, co egzystencjalnego, stawiającego w centrum doświadczenia ludzkiego okrucieństwo i śmierć, a w centrum doświadczenia polskiego niezbywalną i nieunikalną potrzebę ofiary krwi jako mitu fundującego trwałość egzystencji narodowej. Opowieści „Samuel Zborowski” (2010) czy „Reytan. Upadek Polski” (2013) sytuują się gdzieś po środku tego ideowego kontinuum, natomiast do „nurtu łagodnego” zaliczyć wypada m.in. „Aleksander Fredro jest w złym humorze” (1977 ), „Juliusz Słowacki pyta o godzinę” (1982), „Żmut” (1987) czy „Baket” (1989). Jak nietrudno wywnioskować z dat wydania, JMR im był młodszy, tym łagodniejszy, a na starość się zradykalizował, nastroszył, a nawet zbiesił, także politycznie. Jednak czy łagodny czy wojowniczy, historycznie czy współcześnie, pisarzem jest JMR zawsze przewybornym. Niedawno ukazał się jego „Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze”. Nie wiem do jakiej fazy metrykalnej życia JMR rzecz tę przypisać, bo nie wiem czy rzecz świeżo wydana, świeżo też powstała, ale na pewno do łagodnej, i to bez cudzysłowu. Rzecz najbardziej gatunkowo przypomina „Baket” i „Żmut”, owe symfonie skomponowane z pomieszania materii z duchem, z parkosyzmów natchnień poetyckich i z brodzenia w najtrywialniejszej materii, z obcowania z duchami najwyższymi i z przedmiotami najzwyklejszymi i najniższymi. Taką też prozatorską materię odnajdujemy w „Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze”. Spotykamy tu nie młodego jeszcze Mickiewicza kowieńsko-wileńskiego, tego od „ballad i romansów”, jak w „Żmucie” czy „Bakecie”, ale już dość dojrzałego, bytującego w Europie, głównie w Paryżu, pod licznymi adresami (Wieszcz był nomadą nie tylko w przestrzeni Europy, ale i w przestrzenni Miasta Świateł), już tego Mickiewicza od „Dziadów” i „Pana Tadeusza” przede wszystkim. JMR ma ten wspaniały dar pisarski, który polega m.in. na niezwykłej alchemii, w której retorcie, jak w miksturze przyrządzonej przez Wiedźmy/Czarownice z „Makbeta” miesza się świat Materii i świat Ducha w Jedni wręcz nieprawdopodobnej. JMR o najtrywialniejszych przedmiotach, a nawet ich nędznych resztkach potrafi opowiadać jak o Absolucie, a o Absolucie jak o rzeczy najzwyczajniejszej jak stary płaszcz, kałamarz, pióro gęsie czy wyszczerbiony imbryk. Zaczynamy więc tę przygodę Wieszcza Adama od jego pończoch (tak, wtedy mężczyźni nosili pończochy, acz niezupełnie takie same jak damskie, dziś podobno kobiety na ogół noszą pończochy tylko od wielkiego dzwonu i to jako ekskluzywny, erotyczny bajer), własnoręcznie przez niego pranych i suszonych w Chavennie, co jego towarzysz podróży i wielbiciel (fan, mówiąc po dzisiejszemu) Odyniec starannie opisał. A to wszystko z braku praczek pod ręką. Po pończochach dostajemy prawdziwy traktat o ciuciubabce, salonowej zabawie bardzo w tamtej epoce popularnej (w ciuciubabkę grali z pannami w Lublinie nawet ułani księcia Józefa po zdobyciu miasta na Austriakach w 1809), ale już potem pogrążamy się bez reszty w nawale przedmiotów, przy czym nie wszystkie związane są z samym Mickiewiczem bezpośrednio. Najpierw: bambosze versus kapcie versus „filcowe trzewiki” z domku przy ulicy du Boulevard, a pomiędzy bamboszami i kapciami „największy poeta Słowian”, co sprawia, że bambosze Mickiewicza stają się „potworne, upiorne, widmowe”, co „przesuwają się w duchowej przestrzeni”. Są też trumienne włosy Wieszcza z cmentarza Montmorency, szczudła, maszynę dagerotypową (której potomność zawdzięcza taki fotograficzny wizerunek Mickiewicza, jaki nie pozostał po Słowackim), wszechobecne pluskwy, kałamarz, atrament, gęsie pióro, hubka i krzesiwo, czyli ówczesna zapalniczka, koty (ale nie Mickiewicza tylko Oleszkiewicza w Petersburgu), przy tej okazji ciekawe rozważania o tajemnicy kryjącej się „za niemotą zwierząt”, palto z College de France, niebieski frak Wertera (tego „młodego”, od „cierpień”), pęknięte lustro w mieszkaniu Krasińskiego przy ulicy Babuino w Rzymie czy „mostek to lubię”, przedmiot minitraktatu o znikomości przedmiotów i bytów tego świata. Jest też kozacki namiot w bibliotece paryskiego Arsenału, gdzie Wieszcz także mieszkał. Jest też szczególny traktat o „śmieciach z ulicy Louis-le-Grand”, sensem wykraczający zresztą poza śmiecie z tej konkretnej paryskiej ulicy. Trafiamy też na podwórko domku Mickiewiczów na paryskich „Batiniolach”, do potwornie zabałaganionego pokoju Wieszcza, tonącego w powodzi papierzysk, kartek, karteczek, karteluszków, a to bynajmniej nie wszystko z tego obfitego menu przedmiotów, a na sam koniec dotykamy „koszulki śmiertelnej stambulskiej” Wieszcza, czyli ostatniego przedmiotu, którego używał, a raczej przez który był używany. W tej sytuacji tytułowy „Adam Mickiewicz na żółtym rowerze” jest już tylko najbardziej oddaloną od realiów fantasmagorią. Jako się rzekło, nie wszystkie przedmioty zgromadzone w tej opowieści należały do Wieszcza, ani też nie ze wszystkimi się bezpośrednio stykał. Należy do nich taki, który mógł jednak widzieć, z dzisiejszego punktu widzenia makabryczny, a należący do jego przyjaciela, wielkiego dziejopisa z College de France, Jules Micheleta. Tym przedmiotem (a raczej były to dwa w jednym) był słój, zwierający zanurzone w spirytusie ciałko zmarłego przy urodzeniu wcześniaka, dziecięcia spłodzonego przez Micheleta z młodą żoną. Jak powiada JMR ów słój z zawartością stał na honorowym miejscu w salonie Micheleta, w którym przyjmował on licznych, na ogół znamienitych gości. Rozważa też JMR, czy Michelet pozwalał gościom „potrząsać słojem” dla osiągnięcia efektu poruszania się martwego ciałka, jego nurkowania w cieczy, a nawet otwierania oczek („w jednym ręku słój, w drugim kieliszek bordeaux”) i zastanawia się, jak Mickiewicz mógł na to zareagować. I takim to smacznym akcentem kończę rekomendacją tejże lektury, rozkosznej literackiej symfonii na Adama Mickiewicza i świat przedmiotów.
Jarosław Marek Rymkiewicz – „Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze”, wyd. Fundacja Eviva L’arte, Warszawa 2018, str. 223, ISBN 978-83-944747-5-1
Lublin – wehikułem czasu przez przestrzeń pamięci

Nie przystępowałem do lektury tego albumu jak do lektury o dowolnym miejscu na Ziemi, lecz z intencją i odczuciem specjalnym, bo to album o moim rodzinnym mieście. „Lublin, którego nie ma” Joanny Zętar ma za motto słowa Władysława Panasa, twórcy lubelskiej geopoetyki: „Miasto i przestrzeń jest to księga, jak palimpsest”. Palimpsest to księga pisana na używanym wcześniej materiale piśmienniczym. We wstępie do albumu Joanna Zętar pisze o Lublinie jako o mieście niezwykłej historii, o wielowiekowej, różnorodnej tradycji, zachwycającym bogactwem i różnorodnością swojej architektury. I o mieście, które jak każde miasto i miejsce na ziemi, podlega nieustającym zmianom i metamorfozom, procesom nieustannego znikania i przybywania, budowli i ludzi. Na pozór najważniejsze w obrazie każdego miasta jest to, co w nim istnieje, co – jest. Wspomniany Władysław Panas uczył, że nie mniej ważne niż to, co z tkanki miasta się zachowało, są „nieistniejące punkty, z których prowadzą wyłącznie ścieżki w przeszłość”. Uczył, że „trzeba potrafić patrzeć, by móc je dostrzec”. W tym patrzeniu ogromnie pomocni, o ile nie niezbędni, są przewodnicy, tacy jak znakomity fotograf Lublina Edward Hartwig, poeta Józef Czechowicz, odkrywca niezwykłych lubelskich narracji Tomasz Pietraszewicz, a także wspomniany tu już Panas. Tę listę można by bez trudu pomnożyć, sięgając głębiej w przeszłość, choćby o Józefa Ignacego Kraszewskiego, który mieszkał w Lublinie krótko, ale który w kilkunastu swoich powieściach i opowiadaniach (m.in. „Maleparta”, Morituri”, „Pan Walery”, „Syn marnotrawny”) pozostawił niemal dokumentalny obraz dawnego, XVII i XVIII-wiecznego Lublina, o powieść „Królestwo pychy” Michała Rusinka, zawierającą piękny opis fragmentu renesansowo-barokowego Lublina czasów Władysława IV, czy o Augusta Grychowskiego, autora fundamentalnej pracy o „Lublin i Lubelszczyzna w życiu i twórczości pisarzy polskich”, od Biernata z Lublina i Sebastiana Klonowica, twórców z Lublina renesansowego po wiek XX, w tym lubelskie wątki w prozy Andrzeja Struga, w którego drewnianym dworku na Poczekajce mieszkałem przez kilkanaście lat.
„Lublin, którego nie ma” Joanny Zętar zawiera dziesiątki fotografii wykonanych na przestrzeni XX wieku, ukazujących już to obiekty i miejsca już w przestrzeni Lublina nie istniejące, już to miejsca i obiekty ocalałe, ale poddane przez czas i ludzi daleko idącym metamorfozom. Rozpoczyna album fotografia spadzistej ulicy Bernardyńskiej, odmienionej, ale jednak w znacznym stopniu zachowanej w swoim dawnym kształcie, a kończy zachowana już tylko na fotografiach ulica Zamkowa, przynależąca do dawnej dzielnicy żydowskiej. A pomiędzy tymi nawisami od B do Z, poddane niezliczonym przemianom, ale ciągle do pewnego stopnia „takie jak zawsze”, Krakowskie Przedmieście, Brama Krakowska, Katedra, Ratusz, Zamek, skrócone, ale nadal do dawnych swych kształtów podobne ulice Cyrulicza czy Kowalska, jak prawie nie zmienione wzgórze Czwartek z kościołem św. Mikołaja, z bardzo odmienionymi targowiskami u jego stóp, jak dworzec kolejowy, jak miejsca doskonale mi znane, ale już nieistniejące, jak choćby niezapomniane z niezliczonych doznań filmowych kino „Kosmos”, czy wcześniej znikłe, a jeszcze zapamiętane z autopsji baseny kąpielowe przy Leszczyńskiego i Grottgera a także kształty, które zniknęły z przestrzeni miasta na długo przed moim przyjściem na świat (jak choćby staw i obiekty na Rusałce, ulica Szeroka czy synagoga położona kiedyś u stóp Zamku), przemienione czasem nie do poznania jak hala targowa z Lubartowskiej z dawnym kinem „Koziołek”, a także dziesiątki innych miejsc i obiektów. Gdy taki album ogląda – jak ja – lublinianin z urodzenia i z 45 lat życia w tym mieście, muszą budzić się w magazynie jego pamięci niezliczone tysiące wspomnień, przypomnień, asocjacji, sentymentów, tęsknot najbardziej osobistych i subiektywnych. W tym także pamięć moich lubelskich ulic, przy których mieszkałem (Graniczna, Sieroca, Konstantynów, Medalionów), kilku moich szkół (Al. Racławickie, Ogrodowa, Lipowa), a których konterfektów akurat w tym albumie nie ma (nie jest to wyrzut w stosunku do autorki tego albumu, bo przecież musiała dokonać wyboru kilkudziesięciu fotografii spośród wieluset, a raczej spośród tysięcy istniejących), miejsc w których najczęściej bywałem, ulic którymi przechodziłem i obiektów obok których najczęściej przechodziłem. Jednak moja osobista historia lubelska, mój osobisty palimpsest, to osobna historia, do tego albumu tylko cząstkowo przynależąca. Ten zaś piękny album jest obiektywną rzeczywistością estetyczną i historyczną, z którą warto się zapoznać. Dla starych lublinian czy eks-lublinian jego lektura będzie przejażdżką wehikułem czasu. Dla nielublinian – zachęta do poznania niezwykłego, „starożytnego miasta”, jak pisano o nim w starych przewodnikach turystycznych.
Joanna Zętar – „Lublin, którego nie ma”, Dom Wydawniczy Księży Młyn, Łódź 2018, partner wydania: Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”,str. 141, ISBN 978-83-7729-438-3
Dwieście lat Belwederu

Traf sprawił, że 100 rocznica odzyskania niepodległości przez Polskę zbiega się z 200 rocznicą wzniesienia warszawskiego Belwederu (1818). Mariusz Kolmasiak przygotował gruntowne studium o dziejach tego klasycystycznego pałacu, sięgających do naszych niemal dni, który choć okazałością, skalą fizyczną, klasą architektoniczną czy metryką nie dorównuje wielu najsłynniejszym historycznym budowlom polskim, to kumuluje w swych murach niezwykle istotne fragmenty nowożytnych dziejów Polski, jak choćby pierwsze godziny Powstania Listopadowego i ucieczkę Wielkiego Księcia Konstantego, czy bytowanie i urzędowanie w nim Józefa Piłsudskiego (1926-1935), a po 1945 roku prezydenta PRL Bolesława Bieruta oraz kolejnych przewodniczących Rady Państwa PRL oraz trzech spośród sześciu prezydentów RP wybranych po 1989 roku, którzy wybrali Belweder na swoją stałą siedzibę (Wojciech Jaruzelski, Lech Wałęsa przez część kadencji i Bronisław Komorowski). To uzmysławia, że chociaż znacznie krócej niż krakowski Wawel czy Zamek Królewski w Warszawie, także Belweder był przez szereg lat jednym z ważnych centrów władzy państwowej.
Praca Kolmasiaka jest jednocześnie historią polityczną Belwederu, portretem jego kulturowego i architektonicznego charakteru, a także opisem niezliczonych przemian w sferze wyposażenia wnętrz obiektu. Na miarę możliwości wynikających z zasobu dokumentacji autor studium ukazał liczne metamorfozy wnętrz Belwederu, choć oczywiście nie był w stanie zapisać i utrwalić każdego z zaistniałych ukształtowań i z tego powodu niejeden kształt wnętrza pałacu pozostanie poza możliwością udokumentowania go. W niejednym przypadku musiał się więc autor posiłkować hipotezami. Sprawia to, że opisana historia przypomina bardziej sekwencję stopklatek niż film o nienaruszonej ciągłości, ale to nie umniejsza atrakcyjności tej książki. Parkowe otoczenie pałacu zostało wspomniane jedynie marginalnie, autor skoncentrował się na samej budowli, za to gruntownie, włącznie z uwzględnieniem piwnic i oficyn bocznych. Proporcje chronologiczne narracji autora preferują okres po 1918 roku. Temu okresowi poświęcone jest prawie dwie trzecie objętości książki. Okresowi 1818 – 1918 zostało poświęcone około osiemdziesięciu stron, podczas gdy nieco więcej stron samemu tylko okresowi XX-lecia II RP. Ciekawie ilustrowana, pełna także rozmaitych dygresyjnych smaczków o posmaku anegdotycznym, praca Mariusza Kolamasiaka jest frapująca zarówno dla historyka i miłośnika historii, jak i dla historyka kultury czy historyka sztuki.
Mariusz Kolmasiak – „Belweder 1818-2018”, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 2018, str. 367, ISBN 978-837399-791-2