Jak to się dzieje, że narracje opowiadające o szczęściu stają się podglebiem, na którym wyrasta zjawisko określane w mediach jako „mowa nienawiści”? Stawiając to pytanie mam świadomość, że zbliżam się do źle zdefiniowanego pojęcia, jakim jest „dramaturgiczny potencjał epoki”. Lawina nie runie w dół, jeśli nie na wierchach nie narosną śnieżne nawisy. Ale to, że te masy śniegu wiszą tam wysoko, wcale nie określa, czy zejdzie lawina, ani kiedy zejdzie. To nie decyduje też, czy efektem będzie wielkie zniszczenie, czy tylko zmiana krajobrazowa nikomu nie szkodząca. Podobnie jest z dramaturgicznym potencjałem epoki – nie wiemy, czy pęknięcie zajdzie na szczytach władzy, czy w rodzinie sąsiadów z klatki schodowej, nie wiemy, czy skutkiem będzie tragedia i żałoba, czy dramatyczny spór w senacie prowincjonalnej uczelni, czy wszystko rozładuje się w nowatorskiej fali ekspresji artystycznej.
W budowaniu dramaturgicznego potencjału epoki uczestniczą czynniki społeczne, ekonomiczne, technologiczne, wszystko, co ma duży zasięg, znaczną moc sprawczą, a nie jest chwilowe.
Wielkiezbiorowości ludzkie poddane są wielkiej inercji, stąd też długo będziemy jeszcze odczuwać straty wojenne, setki tysięcy ofiar komunizmu i nazizmu, celową eksterminację elit, presję demoralizacyjną okupacji, głębię zamętu narzuconego przez wschodniego sojusznika-okupanta-hegemona. Uderzenie nihilizmu rynkowego po roku 89-tym spadło na społeczność o obniżonej odporności, na społeczność, którą niszczył przez dziesiątki lat nihilizm komunizmu realnego. Aż dziw, jak wiele jednak ocalało w ludziach sił duchowych, moralnych i intelektualnych. Zobaczymy, czy starczy nam sił, aby wyjść z cienia w jakim pogrążyła nas chwila obecna. Dlatego trzeba wrócić do pytania, jakie postawiłem na wstępie.
Narracja o szczęściu, o jakiej wspomniałem, to opowieść która sączy się z mediów całą dobę, świątek czy piątek. Kup to czy tamto, to będziesz szczęśliwy. Kup większą lodówkę, skuteczniejszy syrop, lepsze podpaski, egzotyczne wczasy. Weź kredyt i kup więcej, będziesz jeszcze bardziej szczęśliwy. Ruchome lub nieruchome obrazki pokazują kochające się rodziny wyszczerzone wybielonymi uśmiechami, zakochane pary połykające praliny, piękne kobiety zaklejone karmelowym batonikiem, błyszczące auta, jakich nie mają nasi sąsiedzi z podwórka. Ratki lekkie jak piórko, nagrody dla najlepiej kupujących.
Ludzi pracują, zarabiają, kupują. Niektórzy dorabiają się majątków, inni lądują w noclegowniach dla bezdomnych. Narracja o szczęściu, które trzeba sobie kupić, dociera do wszystkich. To oczywiście podkręca gospodarkę. Ale jak to zmienia świadomość? Jakie czarne dziury zawiści i niespełnienia wygryza w podświadomości? Jeszcze nie nauczyłeś się obsługiwać tego, co kupiłeś niedawno, a już wiesz, że to przestarzały model, że trzeba wymienić, dokupić, wziąć jeszcze kredyt aby…
Jedni wygrali transformację, inni przegrali. Przegrywamy wszyscy to, że potencjał dramaturgiczny epoki objawia się nam krzywdą nierówności. Czasem świadomą, budującą ideologię, czasem podświadomą, dochodzącą do środowiskowej psychozy albo obsesji samotnych wilków.
Zawsze byli biedni i bogaci, zawsze były nierówności społeczne. Nigdy jednak wszyscy biedni i bogaci nie byli tak torturowani obietnicami szczęścia, tak nasączeni perfekcyjnie przygotowaną zawiścią. Nigdy nie wydawano tylu pieniędzy, aby mnie przekona
, że należy mi się, a nie mam, należy mi się, a nie stać mnie, należy mi się – a ktoś przywłaszcza sobie to, co mi się według praw człowieka należy. Krzywda! Jeśli gleba społeczna jest stale spulchniana taką podświadomością, jeśli jest orana taką medialną narracją, to populiści muszą przyjść. Ktoś już dla nich wygarnął ziemniaki z popiołu.
Transformacja ustrojowa trwa. Nie jest prawdą, że brak nam mądrości i odwagi, aby przeniknąć jej istotę. Ludzi myślący wiedzą co się dzieje, rozpoznają potencjał naszego czasu. Ale ci myślący ludzi gotowi są akceptować lawiny katastrof, aby niczego głębiej nie zmieniać. Wierzą, że małe katastrofy ich ominą. Wiedzą też, że wielcy gracze epoki mają dość środków, aby hamować nadejście wielkich katastrof, tych lawin niszczących wszystko do trzeciego piętra piwnic.
Historia pozwoliła nam dopłynąć na drugą stronę – mogliśmy przycumować w portach Unii Europejskiej i Paktu Atlantyckiego. Wielkie korporacje włączyły nas do swoich imperiów. Nie chcemy tego zmieniać. Promocja towarów, szum towarowej perswazji staje
się dla nas jak huk żaren dla młynarza. Pozwala zasnąć sumieniom i mózgom. I w półśnie śledzimy harce polityków i medialnych komentatorów. Oni znają granice, nie będą sami ciągnąć sobie lawin na głowy.
Jeśli już rozpoznamy, że istnieje coś, co można określić jako „potencjał dramaturgiczny epoki”, to możemy uznać ten potencjał za nasze brzemię. W myśleniu o krzywdzie, o władzy, o odpowiedzialności już zawsze będziemy musieli brać pod uwagę ów egzystencjalny nawis. Ale to jest również swojego rodzaju zasób, skarbiec, gdy możemy pełnimy role społęczne twórców, redaktorów, menadżerów mediów, producentów, wydawców. To materiał narracyjny do opowieści o konfliktach, zdobywaniu władzy, dochodzeniu do sprawiedliwości. To mechanizm wzbogacania kryminałów i melodramatów o wiarygodne tło.
Dobre rozpoznanie potencjału dramaturgicznego epoki prowadzi nas do porządnego myślenia o czymś, co jest odpowiedzią kulturową. Sformułowanie takiej odpowiedzi to właśnie próba nadania sensu naszym czasom, na których potencjał dramaturgiczny ciąży groźbą, pytaniem, wyzwaniem. Kiedy oglądam nowe filmy, czytam książki, słucham muzyki – stawiam pytanie – jaką są odpowiedzią.
A ja jako pisarz i scenarzysta? Czy dałem odpowiedź? Gotowa od trzech lat powieść WNUCZKA JAŁTY wprowadza nas do wnętrza kwartetu smyczkowego. Czworo absolwentów gdańskiej Akademii Muzycznej przygotowuje się do międzynarodowego konkursu kameralistów. Hakerzy doprowadzają do katastrofy cywilizacyjnej o globalnym zasięgu. Chaos, miliony ofiar, kolosalne straty. A kwartet wierzy, że będzie konkurs. Ćwiczą, aby być gotowi.
Póki powieść nie będzie wydana, a pewnie wydana nie będzie, ja nie mogę rozstać się z czworgiem muzyków. Słucham kwartetów smyczkowych, to dobrze robi na myślenie. Słucham Szostakowicza a potem Brittena. Słucham Bacewiczównę, a potem Berga. Myślę o tych moich bohaterach powieściowych, którzy przez muzykę dojrzewali do zrozumienia łączących ich więzów przyjaźni i miłości, poprzez muzykę dojrzewali do zrozumienia dramaturgii epoki, dramaturgii, która przyniosła katastrofę. A potem myślę o samej muzyce – o rozmowie, jaką toczą między sobą instrumenty. Jest też inny, jeszcze głębszy temat. Oto kwartety różnych kompozytorów, kwartety różnych epok i szkół muzycznych rozmawiają ze sobą. Dobrze jest też pomyśleć, że rozmawiają ze sobą rozmowy, jakie ludzie toczą w domach i kawiarniach, w klubach i podczas spacerów. Myślę o tym, jak w przestrzeni kultury spotykają się rozmaite rozmowy – dyskusje i flirty, negocjacje i plotki. Myślę, jak szlifują się znaczenia słów, jak wartości poddawane są próbom. W ten sposób oddalam od siebie żałosną deklaratywność i nieszczerą troskę tekstów o mowie nienawiści.
Jak dobrze jest myśleć o tym, że rozmowy rozmawiają ze sobą. Myślę o tym w kategoriach dialogu. Ten namysł nad językiem to działanie, jakie musi poprzedzać dialog. Dialog dokonuje się wewnątrz części wspólnej języka. A rozważanie, co jest tą częścią wspólną, zbliża do pojmowania, jaką antropologię biorą pod uwagę strony dialogu.
Na horyzoncie dialogu jest zawsze jakaś utopia dotycząca dobra wspólnego, albo przynajmniej nostalgia za dobrem utraconym. Jakże jednak mówić coś ze sensem o tym dobru, bez pytania dla kogo ma to być dobre, dla jakiego człowieka, dla jakiego człowieczeństwa? Inteligenci to ci, którzy biorą na siebie odpowiedzialność za jakość dialogu, za samowiedzę społeczeństwa, za język porozumienia. Ani pochodzenie, ani wykształcenie, ani pozycja społeczna czy profesjonalna nie decyduje – kto wart miana inteligenta. Tu decyduje otwarcie sumienia na te sprawy.
Jedno nie może być zakwestionowane – dla pisarzy, poetów, eseistów, dzisiejsza potrzeba dialogu jest wyzwaniem. Nasze rozmowy są ważne, a my powinniśmy w dialogu wyprzedzać wszystkich pięknem i klarownością języka, łagodnością nastawienia, cierpliwością, gotowością słuchania. Szkoły pijarów i jezuitów uczyły niegdyś młodzież retoryki – trudnej sztuki pięknej mowy. Potem robiły to gimnazja klasyczne. Spróbujmy wpisać się w te tradycje.