ELŻBIETA MUSIAŁ – najkrótszy szkic o miniaturach prozatorskich Olgi Tokarczuk, czyli o „Opowiadaniach bizarnych”

0
1470


Ciekawa perspektywa poznawcza”

„Zasada jest prosta: im bliżej środka, tym bardziej wszystko wydaje się prawdziwe i namacalne, im dalej zaś, tym mocniej świat jakby się rozłazi, jak zetlałe płótno w wilgoci. I jeszcze – ten środek świata jest jakby nieco uniesiony, tak że idee, mody, wynalazki, wszystko spływa zeń na boki. Najpierw nasiąkają tym bliskie kręgi, potem kolejne, lecz już słabiej, a do miejsc najdalszych dociera tylko mała część treści”.

To cytat z opowiadania „Zielone Dzieci”, jednego z dziesięciu, które składają się na „Opowiadania bizarne”. Olga Tokarczuk tropi w nich nasze wewnętrzne światy, o które my sami siebie nawet nie podejrzewamy. Skrywane przeczucia, lęki, samotność. Niepojęte, głębsze niż wody, niebezpiecznie prawdopodobne w swym nieprawdopodobieństwie. Tworzą one mentalny nurt wszystkich opowiadań. Nurt, który płynie i w nas. Ale w opowiadaniach Tokarczuk ma on naturę konceptualno-filozoficzną, osobowościową, psychiczną, spirytualną i jeszcze rozumową. Sama zaś powierzchowność opowiadań jest przytulna. Jakby mowa miała załagodzić coś niepojętego i dochodzącego z samego jądra wszechrzeczy. Jakby miała rozbrajać strach przed owym poznaniem. Bizarność powiastek, czyli ich dziwność, niezwykłość, jedynie ułatwia autorce zaglądanie pod podszewkę świata. Narracja jest łagodna, bez potęgowania napięcia, bo nie jest to literatura grozy. Nie podsyca lęków, którymi i tak jesteśmy podszyci, a dyskretnie wskazuje je. Zaproponowana formuła nawet upiorną bizarność potrafiłaby obłaskawić.

Tokarczuk i tym razem potwierdziła swoją fascynację innością i sięgnęła po fabuły fantasy, po psychologiczną fantastykę, ale nie tylko. W opowiadaniach bardzo rozległa jest czasoprzestrzeń, od XVII-wiecznego Wołynia po futurystykę „Wizyty”, od ekologii po mistycyzm, a po drodze jest i Azja, są i Chiny, i współczesna Szwajcaria oraz miejsca wyimaginowane. Historie raz zdają się być bardziej realne, to znów mniej („Szwy”, „Przetwory”, „Prawdziwa historia”). Natomiast miniatura „Zielone Dzieci” ma już posmak bajki. Lecz czy aby bajanie nie jest tu tylko pozorne? Czy nie jest uzasadniony lęk przed utratą więzi z naturą w zamian za towarzystwo androidów? Czy plastik nie wyprze zwierząt i ludzi? Czy tak daleko nam do stworzenia dzieci podobnych do tych z wołyńskich mokradeł o zielonej skórze, które „miały w sobie coś roślinnego”? Skoro umiemy wmontować roślinom geny zwierząt, to co nas powstrzyma przed zainfekowaniem ludzkiej skóry chlorofilem? Pod płaszczykiem iluzoryczności i fantastyki obawy się mnożą. Granica pomiędzy oczywistym lub przynajmniej pozornie oczywistym i bizarnym jest cienka i labilna.

Granica, fuga, szczelina – to słowa umocowane w tym literackim przekazie. Znaczeniowo przecież mają oddzielać, pilnować ustalonych czy narzuconych zasad kulturowych i społecznych, czegoś swojego, znanego, tożsamościowego. Tymczasem Tokarczuk pokazuje, że one są do przekraczania. Są tylko umowne. W „Górze Wszystkich Świętych” starość jest ową granicą, stanem przygotowującym do śmierci. W „Transfugium” też znakomicie naznaczona jest metaforyczna czy fantasmagoryczna fuga. Przekracza ją jedna z kobiet, która postanawia przeistoczyć się w wilka. Rozumie i fascynuje ją osobowość tych zwierząt i mądrze ustalona przez naturę struktura stada, w której nawet odmieniec nie jest wykluczony, ma swoje miejsce. Decyduje się opuścić świat ludzi i poddaje świadomościowej przemianie. Wyrusza w trans-podróż i staje się wilkiem.

Dlaczego mielibyśmy zakładać, że przepaść między człowiekiem a światem jest donioślejsza i ważniejsza niż przepaść pomiędzy dwoma innymi rodzajami bytów? Czujesz to? Dlaczego przepaść między tobą a tym modrzewiem jest filozoficznie poważniejsza niż pomiędzy tym modrzewiem a na przykład tamtym dzięciołem?”

Tokarczuk jeszcze kręgom, takim jak na wodzie, nadaje specjalną rolę granic; „im bliżej środka, tym bardziej wszystko wydaje się prawdziwe i namacalne”. Więc za tym ostatnim kręgiem albo jednym z ostatnich lokuje obserwatora-narratora. Pole widzenia jest wtedy szersze, można lepiej zrozumieć, a nawet pojąć więcej. Ogarnąć wielką czasoprzestrzeń, w której czas biegnie spiralnie. A jeśli tak, to wcześniej czy później znów trafia w określoną przestrzeń, miejsce, realia itd. Nawet upadek cywilizacji nie musi oznaczać jej definitywności. Dążenia, idee wskrzeszają się, może tylko w nieco odmienionej scenografii, w innych kostiumach. Pytanie, czy my, ludzie, w chwili odradzania bądź też kryzysu, dojrzeliśmy już do mądrości natury i uniwersalnych prawideł i nie chybimy w wyborach, a tym samym w tworzeniu własnej przecież rzeczywistości. I nie zaprzepaścimy wspólnoty z naturą w tym naszym pędzie czynienia sobie ziemi poddanej. Ale komu i w jakiej sprawie poddanej?

Dziki świat. Bez ludzi. Nie możemy go zobaczyć, bo jesteśmy ludźmi. Sami się od niego oddzieliliśmy i żeby teraz tam wrócić, musimy się zmienić. Nie mogę ujrzeć czegoś, co mnie nie zawiera. Jesteśmy więźniami samych siebie. Paradoks. Ciekawa perspektywa poznawcza, ale fatalny błąd ewolucji: człowiek widzi zawsze tylko siebie”.

Im bliżej końca książki, tym waga podejmowanych spraw jest coraz poważniejsza. Światopoglądowa i etyczna. Coraz więcej religijnych odniesień i zarządzania kultem. Jak (najpierw) zagospodarować umysły i emocje, by potem nimi sterować? Doskonale pokazuje to Tokarczuk w „Kalendarzu ludzkich świąt”. Po ekologicznej katastrofie poczucie pustki i nicości zostaje zastąpione objawionym bogiem-człowiekiem.

Przyszedł, gdy wszyscy najbardziej go potrzebowali, gdy katastrofa z plastikiem zniszczyła nie tylko domy, fabryki i szpitale, ale również zakwestionowała niektóre pojęcia. Dzieła zniszczenia dopełniła wojna. Kiedy spadły satelity, wyglądały jak pociski, jak noże wymierzone w Ziemię. Ludzie nie mogli przypomnieć sobie słów, a kiedy ich brakowało, nie można było ich użyć, a więc i opisać tej części świata, która odchodziła w niebyt, a skoro nie można było jej opisać, to się o niej nie myślało. A skoro się nie myślało, to się zapomniało. Prosty trening nieistnienia”.

Od przybycia boga-człowieka Monodikosa życie ludziom upływało od świąt do świąt. Upływało cyklicznie, zatem i obowiązujący w nim kalendarz nie był linearny a spiralny. Z natury rzeczy zaczynało się od „Wielkiego Dnia” w samym środku ciemnej zimy, kiedy Monodikos powracał do żywych. Wszyscy na padole zamierali przed monitorami i czekali na chwilę, gdy poruszy palcami TEN najdłużej żyjący i od trzystu dwudziestu lat podejmujący w umówionym czasie trud życia. Ten ON, Wyjątkowy, Jedyny, Zupełny, dla którego nie istnieje liczba mnoga od imienia. Co było warunkiem JEGO świętości. Potem wszystko parło ku wiośnie, by podczas równonocy wiosennej wejść w Okazanie, po którym następowała seledynowa pora Porządku, a potem czas Harmonii. Funkcje życiowe Mono podtrzymywane były i stabilizowały się pod czułymi palcami masażysty rekona. Sprzęgały się z porami roku. A od letniego przesilenia zaczynał się drugi krąg czasu, który się zwijał. Wówczas w dniu Powagi spośród ludzi wybierano Godnych. Na świecie materia wtedy stopniowo popadała w korozję i przychodził czas na Ciszę. Mono na krótko umierał, by wolą życia znów wskrzesić swoje ciało.

Najgorsze bywa to, co powtarzalne, rytmiczne, niezmienne, przewidywalne, nieuchronne i bezwładne — to, na co się nie ma wpływu, a co chwyta w swoje kleszcze i targa ze sobą do przodu”.

Warto tu zaakcentować dwie sprawy, które wyczytałam z Tokarczuk. Po pierwsze – niemożność zresetowania istnienia wyższego bytu, a raczej duchowej potrzeby istnienia takiego bytu, wyższego nad naszym, wyższego – bo nieśmiertelnego. Któremu oddać się trzeba we władanie. Otóż właśnie, ludźmi o takim myśleniu i odczuwaniu łatwiej jest powodować. Wiedzą o tym inżynierowie dusz (i to po drugie). Wykorzystują usłużne i bardzo skuteczne wynalazki technologiczne: komunikatory masowego rażenia. Wtedy wszyscy w jednym czasie, w jednej chwili jak w chocholim tańcu wykonują te same czynności, bo są zaprogramowani, bo nie potrafią już inaczej. Tymi manipulatorami w opowiadaniu bizarnym jest kasta przewodnia, wtajemniczeni rekoni. Dopuszczają się oni w końcowych odsłonach kłamstwa nad kłamstwami. Mistykę zamieniają w mistyfikację. Dzieje się to w dniu Przejścia, czyli Ciszy. Monodikos przed całym światem powinien być ukamienowany, tymczasem Monodikos zniknął. Główny rekon postanawia: „Wszystko musi się odbyć jak zwykle”. Za Monokidosa podstawiają map-ciało.

Emocje są zawsze prawdziwe, nieprawdziwa może być ich przyczyna”.

Tokarczuk można czytać na wiele sposobów. Przez pryzmat metafizyki, etyki (w tym napomknięte wyżej mechanizmy społeczne, władzy – swoiste theatrum mundi). I muszę przyznać, że ten najgłębszy nurt duchowy, psychiczno-moralny najbardziej do mnie przemawia, dlatego raz jeszcze wyróżnię kilka opowiadań, które stawiam w czołówce: „Kalendarz ludzkich świąt” i „Góra Wszystkich Świętych”, „Zielone Dzieci”, ale też „Transfugium” (tak, chyba w takiej kolejności). Wierzchnia warstwa, czyli sfabularyzowane obrazy, to tylko pretekst do pokazania naszych uwikłań oraz… samotności. Gdyby nie ona, nie zależałoby nam na przynależności do grupy za każdą cenę i nie działoby się theatrum mundi. Bez niej nie rzucalibyśmy się do ucieczek w inne hologramy, byle dalej od tego uporczywego. Nie trzeba by wymyślać problemów jak opisane w „Szwach”: dlaczego skarpetka ma szew, którego wcześniej nie widziałem, lub dlaczego długopis pisze na brązowo, a zawsze robił to na niebiesko.

Ekscytacja i zdumienie opuszczały mnie przy wyeksploatowanych wątkach, przy humanoidalnych robotach w „Wizycie”. Ale może to tylko mnie brakło analitycznego i przewrotnego myślenia, jakie charakteryzuje Tokarczuk. Może chciała mi powiedzieć, że roboty już nas wyprzedziły, bo choć jeszcze nie są towarzyszami naszego pobywania w każdej godzinie – to już nas oswoiły.

Tokarczuk napisała „Opowiadania bizarne”: dziesięć miniatur prozatorskich = jedna książka. Jak wspomniałam, wszystkie one mają bliźniacze przesłania, co gwarantuje spójną, przemyślaną całość. Choć przecież każda opowiastka jest o czymś innym, osadzona w innych realiach, odległych od siebie również czasowo. I mówiona innym językiem. Kreatorka wymieszała przy tym rzeczywistość z krwi i kości z fantasmagoriami i bizarnością. Takie zestrojenie wszelakich możliwości daje niemierzalny horyzont i jeszcze coś, co ten horyzont wertykalnie przeszywa. A to już kreśli przestrzeń ogromną, więc kłębią się przeróżne kombinacje myśli. A ona wciąż podrzuca nam jak przynętę kolejne ładunki emocjonalno-analityczne, które po swojemu interpretujemy. Zatem ile interpretacji, tyle wersji jednej książki. I każdy niesie swoją-jej książkę. Tak, Tokarczuk jest przestrzenna.

Elżbieta Musiał

Olga Tokarczuk, „Opowiadania bizarne”. Wydawnictwo Literackie, 2018, s. 256.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko