DARIUSZ PAWLICKI – O ZATAJANYM WSPÓŁAUTORSTWIE

0
448
Fot. Dariusz Pawlicki

      „[P]amiętam, jak nasze korektorki poprawiały – i to mocno – prozę Juliana Stryjkowskiego” – taką m.in. informację zawarł w e-liście do mnie Rajmund Kalicki, jeden z redaktorów szacownego miesięcznika „Twórczość”.

      Od tego cytatu i od uwagi, że nad  każdym (chyba) tekstem wspomnianego prozaika zamieszczonym we wzmiankowanym czasopiśmie, widniało wyłącznie jego imię i nazwisko, zacznę rozważania na temat zjawiska powszechnego i powszechnie akceptowanego. Moim zaś zdaniem ‒ szkodliwego. I jakby tego było mało ‒ mającego znamiona kłamstwa. Odnoszę jednak wrażenie, że zdecydowana większość osób bezpośrednio zaangażowanych w tę działalność – może nawet 99 % ‒ jest przekonanych, iż wykonuje wielce pożyteczną pracę. I nie ma sobie nic do zarzucenia. Bo też praca mająca na celu podporządkowanie, takiego czy innego, utworu rygorom języka w jakim on  powstał, uczynienie go klarownym itd. – nie wspominając o poprawieniu błędów ortograficznych ‒ jest pożądana i jak najbardziej wskazana, ale… Chodzi mi właśnie o owo „ale”.

*

      To, że w utwory pisarzy (szczególnie prozaików, poetów dotyczy to w mniejszym stopniu) ingerowały niejednokrotnie osoby drugie, było dla mnie rzeczą, jak najbardziej oczywistą. I nie chodzi mi o dokonaną przez nie korektę, którą jest „poprawianie błędów, nanoszenie poprawek na próbnych odbitkach drukarskich” (Słownik języka polskiego, 1978). Ta bowiem jest niezbędna dla wychwycenia, chociażby, literówek nie dostrzeżonych przez autora. Natomiast mam na uwadze adiustację polegającą m. in. na zmianach stylistycznych dokonanych w tekście. W tym wypadku ingerencje, z samego założenia, są o wiele poważniejsze. Gdy jest ich więcej (,,więcej” to oczywiście określenie nieprecyzyjne), wręcz wpływają na ostateczny kształt utworu. Z tego zdawałem sobie sprawę; tym bardziej, że korekty i adiustacje, nie raz i nie dwa, wykonywałem. Nie wyciągałem jednak dalej idących wniosków. Czynię to, niestety, dopiero teraz.

      Możliwość dokonanych niewielkich poprawek w pierwotnych maszynopisach, to znaczy wynikających ze wspomnianej korekty, pod uwagę biorą może nawet wszyscy czytający. Zdecydowanie czym innym są jednak, wspomniane powyżej, zmiany ingerujące głęboko w teksty dostarczane do redakcji wydawnictw bądź czasopism. I jestem pewien, że większość czytelników ‒ najprawdopodobniej chodzi jednak o ich zdecydowaną większość ‒ nie jest świadoma powszechności i „intensywności” tego zjawiska. Oczywiście należy brać pod uwagę istnienie i takich utworów, których pierwotne wersje nie różnią się niczym od tych, które doczekały się postaci książkowej bądź czasopiśmienniczej. Napisano je bowiem w wersji, którą redaktorzy uznali za bezbłędną lub ich autorzy nie dopuścili do dokonania jakichkolwiek zmian (ranga ich nazwisk mogła im w tym pomóc). Albo też wydając np. własnym sumptem nie musieli brać pod uwagę niczyjego zdania. W grę wchodzą i takie przypadki, gdy nikt nie śmiał wypomnieć mistrzom popełnionych przez nich błędów. Istniała bowiem obawa, że w przeciwnym razie udadzą się do konkurencji.

      Informacja o zaangażowaniu korektorek w ostateczną postać tekstów Juliana Stryjkowskiego, jakie ukazały się na łamach ,,Twórczości”, wskazuje, że owe utwory zostały uznane za (cokolwiek) ułomne. I choćby z tego powodu – poddane adiustacji, a nie korekcie. Ale wobec tego, czy imię i nazwisko tego konkretnego autora, jak i każdego innego, który był w podobnej sytuacji – a było w niej wielu – nie powinno być uzupełnione nazwiskami innych, tych, którzy wnieśli istotny wkład w powstanie wersji, jaka została ostatecznie zaprezentowana? Moim zdaniem ‒ a uważam tak, przyznaję, od niedawna ‒ takie uzupełnienie powinno mieć każdorazowo miejsce. W grę mogłoby wchodzić zapisanie nazwisk współautorów drobniejszą czcionką bądź wymienienie ich w przypisie. W przypadku niechęci do występowania pod nazwiskiem, formą uhonorowania/docenienia mogłoby być zamieszczenie, po imieniu i nazwisku głównego autora, np. dopisku: plus zespół. Innymi stosownymi miejscami dla tego typu informacji mogłaby być stopka wydawnicza (w przypadku książek) lub redakcyjna (jeśli chodzi o gazety bądź czasopisma).

      W tym miejscu wspomnę, że nie zetknąłem się nigdy, czy to w przypadku książek beletrystycznym, czy eseistycznych z informacją o zastosowaniu względem nich adiustacji. Jeśli już, to mowa była, tylko i wyłącznie, o korekcie. Wnoszę z tego, że terminy: ,,korekta” i „korektor” niejednokrotnie pełnią rolę eufemizmów mających osłodzić pisarzowi/pisarce to, że ich maszynopisy, używając terminologii związanej z kosmetologią, nie zostały poddane zabiegom upiększającym, ale przeszły bardzo poważną operację plastyczną. Chodzi też oczywiście o ukrycie tego faktu przed czytelnikami. Autorzy nie muszą o to prosić, to dzieje się za sprawą albo tradycji,

albo… przyzwyczajenia.

      Nie mam pewności ‒ w przeciwieństwie do beletrystyki, poezji, eseistyki ‒ czy podobnie dzieje się w przypadku książek określanych mianem naukowych. Ale biorę to bardzo poważnie pod uwagę. Podejrzewam bowiem, że za znajdującymi się we wstępach do tego rodzaju publikacji podziękowaniach za bezcenne uwagi, skierowanych do konkretnych osób, kryją się także ingerencje w tekst (te zaś nastąpiły, gdyż w przeciwnym razie praca np. młodego pracownika nauki, a może nawet uczonego na dorobku, w ogóle by się nie ukazała drukiem). Z tym, że w przypadku tego rodzaju książek, nawet gdy mają miejsce znaczne zmiany w ich treści, ze strony osób drugich, ale nie przeinaczają one poglądów autora zawartych w pierwotnej wersji, nie można mówić o współautorstwie. Liczy się bowiem argumentacja na rzecz tezy przyjętej przez autora bądź przeciw tezie postawionej przez jego oponenta. A wszelkie sugestie mające na celu zwiększenie siły prezentowanych argumentów, są jak najbardziej wskazane.

      Lecz w przypadku tej części literatury, którą nazywamy artystyczną bądź piękną, owa ingerencja w tekst, nazywana adiustacją, nie powinna mieć miejsca. Chyba, że, jak już zaznaczyłem, nazwisko adiustatora, czyli w pewnym stopniu współautora, zostanie odnotowane. Postępowanie przeciwne jest, moim zdaniem, oszustwem. No bo jak to przemilczenie ma się do rzeczywistości literackiej? Nijak. Domyślam się, że niejeden z autorów czułby dyskomfort, gdyby zostało zaznaczone, że w powstanie wersji ostatecznej, tej która, chociażby, była wychwalana i wielokrotnie nagradzana, wkład wniosła osoba druga, a może i trzecia. Uczciwość wymaga, aby w tym wypadku mówić o współautorstwie. Tak, byłoby to przyznaniem się, czarno na białym, ze strony nominalnego autora, że jako pisarz nie sprostał wyzwaniu. Ze względu na to, że panujący obecnie obyczaj (nie wiem czy w epokach minionych był on inny) nie wymaga jednak odnotowania takowego współautorstwa, mogą funkcjonować jako jedyni i wyłączni. W takiej sytuacji autor winien jednak czuć zażenowanie, gdy wyłącznie on jest chwalony ‒ jeśli jest w ogóle chwalony ‒ za stworzenie dzieła, którego w rzeczywistości jest współautorem; choćby wkład jego pracy był obiektywnie najistotniejszy. Rzecz jasna może to wchodzić w grę tylko wtedy, gdy coś takiego jak zażenowanie jest mu znane. Bo cóż z tego, jeżeli kłopotów z zasypianiem nie ma; co najwyżej, niekiedy, sen przychodzi z pewnym opóźnieniem. A on budzi się o poranku rześki i pełen pomysłów na kolejne utwory, do których napisania także będzie potrzebował pomocników.

      Zjawisko dziękowania zespołowi redakcyjnemu na forum publicznym za pomoc, jest zjawiskiem nieznanym. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że wiele utworów, nie tylko tych beletrystycznych czy eseistycznych, doczekuje publikacji tylko dlatego, że gdy stawiane jest ich autorom takie oto ultimatum: zgoda na zmiany w tekście, albo nici z druku, zgadzają się na to pierwsze. I choćbyśmy nie wiem jak oceniali negatywnie formułowanie takiego warunku, jak też wyrażoną nań zgodę, nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia ze współautorstwem. To, że wymuszonym, nie jest istotne. Zawsze można odmówić.

      Nie słyszałem, aby ktokolwiek, kto firmuje swe dzieło, gdy doczekało się ono negatywnych recenzji, winą za to obarczył zespół redaktorski, a konkretnie adiustatorów. A nie wierzę, że pośród książek krytykowanych, są wyłącznie te ,,stworzone” bez udziału adiustatorów. Czyżby działał jednak wstyd związany z tym, że przyznałoby się wówczas do współautorstwa ze strony innych? (Pytanie to niech pozostanie retorycznym.) I to do współautorstwa, które być może zaszkodziło utworowi.

*

      Sam pomysł na temat np. powieści, której samemu jednak się nie napisało, to nie współautorstwo. Liczą się bowiem użyte w tekście słowa i zdania, jak też relacje między nimi. To one budują opowieść, one i sprawność w snuciu opowieści. Lecz pomysł, którego kreacją jest utwór, może bądź nie, wpłynąć na jego poczytność.

*

      Podsumowując to, co powyżej napisałem, uważam, że ingerencja osób drugich w tekst, jeśli już musiałoby do niej dość, winna ograniczać się do zabiegów korektorskich. Natomiast wszelkie poważniejsze potknięcia – bez względu na to przez kogo zauważone ‒ winny być usuwane tylko i wyłącznie przez autorów. Wtedy i tylko wtedy poznalibyśmy ich rzeczywistą wartość jako np. stylistów. A mówiąc bardzo konkretnie: najwłaściwszym rozwiązaniem byłoby odsyłanie autorom ich tekstów z zaznaczeniem, przez redaktorów zatrudnionych w wydawnictwach i redakcjach, zdań czy też fragmentów tekstu, wymagających, ich zdaniem, dokonania zmian. Nawet gdyby autorzy dokonali wszystkich sugerowanych poprawek, nikt nie mógłby twierdzić, że miało miejsce współuczestnictwo. Czym innym jest bowiem sugerowanie autorowi zmian i dokonanie ich przez niego, a czym innym uczynienie tego przez kogoś innego. Chodzi o to, aby to nie adiustatorzy doskonalili teksty/czynili je lepszymi (ich zdaniem), ale ci, którzy je napisali, i którzy firmują je swym nazwiskiem. Czas najwyższy, aby tak właśnie się działo. W przeciwnym bowiem razie będziemy nadal poruszali się w świecie, nie do końca autentycznych wielkości literackich. Można z dużą dozą pewności stwierdzić, że w przypadku wielu prozaików i poetów, bez względu na to, kiedy tworzyli, z takim właśnie światem mamy do czynienia.

      W tym miejscu, odnośnie redagowania przez osoby drugie tekstów, przytoczę taki zapisek Jacka Woźniakowskiego nawiązujący do poglądu Pseudo-Longinosa:

           „Wielkość jest prawie nieodłączna od błędów (…); poprawnie piszą tylko   twórcy mierni, którzy boją się ryzyka. Nie sposób zawsze przestrzegać   norm, gdy «namiętności pędzą jak potok górski»” (Góry niewzruszone).

      Natomiast Alfonso Reyes stwierdził:

           „Publikujemy, żeby nie strawić całego życia na poprawianiu brudnopisów”.

*

      Dlaczego teksty poddaje się adiustacji, nie wspominając o korekcie, a nikomu nie przyjdzie do głowy dokonać swoistej adiustacji, choćby rodzaju korekty, w stosunku do np. obrazów olejnych przed ich dopuszczeniem na wystawę? Bez żadnego problemu mogę wyobrazić sobie kilku profesorów tej czy innej Akademii Sztuk Pięknych (też pomysł, aby artystów obdarzać tytułami naukowymi. Chyba, że są oni po prostu nauczycielami) zaopatrzonych w palety i przy użyciu pędzli nanoszących poprawki na obrazach. Dokonanie tych poprawek, ich zdaniem nieodzownych, byłoby warunkiem dopuszczenia prac do prezentacji organizowanych pod auspicjami tychże Akademii.

      To, że w rzeczywistości nic takiego nie odbywa się, nie jest żadnym aktualnie obowiązującym w tej kwestii zwyczajem. Nigdy bowiem, od kiedy organizuje się wystawy – to znaczy przynajmniej od 1667 r. (zorganizowanie salonu artystycznego w Luwrze) ‒ nie było inaczej. Pewne obrazy, co najwyżej, nie były udostępniane. Przykładem mogą być prestiżowe wystawy organizowane w latach 1863-1881 przez Salon Paryski kontrolowany przez Akademię. Początkowo nie dopuszczano na nie płócien impresjonistycznych. Natomiast prezentowane były one, ale nie tylko one, w Salonie Odrzuconych. Nie słyszałem jednak, aby komuś przyszło do głowy uzależniać dopuszczenie obrazów na ekspozycję od wprowadzenie konkretnych zmian. Czyżby artyści malarze charakteryzowali się posiadaniem, przynajmniej w tej kwestii, kręgosłupa moralnego? Nie, nawet tego nie sugeruję. Po prostu, kiedy osiągną oni pewien wiek – z reguły jest on współcześnie tożsamy z ukończeniem wyższej uczelni artystycznej – nie wywiera się na nich już nacisków; idą własną drogą. Natomiast na ludzi pióra, naciski, i to rozmaite, wywierane są przez cały czas trwania ich aktywności pisarskiej. Najczęściej swoje przysłowiowe trzy grosze wtrącają ci, którzy sami niczego nie potrafią napisać od A do Z.

       Nad pisarzami ludzie pędzla, rylca, dłuta mają tę przewagę, że charakter ich profesji sprzyja zachowaniu przez nich niezależności artystycznej; on, a nie cechujące ich jakimś zrządzeniem losu, wyjątkowe cechy charakteru. To za przyczyną charakteru uprawianych przez nich dziedzin sztuki, w ogromnej większości nie zdecydują się na dokonanie zmian w swych pracach (pomijam okres studencki – traktuję go ulgowo w tym konkretnym przypadku). Zmian, które mogłyby zaowocować przychylną opinią ze strony wpływowego np. krytyką bądź znalezieniem nabywcy. Rzecz w tym, że, przykładowo, obraz, choćby nie został zaakceptowany przez gremia opiniotwórcze, to istnieć będzie. Rzecz jasna w jednym egzemplarzu (reprodukcje są, oczywiście, czymś zupełnie innym). Może nie zyska uznania, nie okryje sławą swego autora (w przyszłości może to się zmienić), ale może zostanie przez kogoś kupiony. To znaczy: doceniony w sposób bardzo konkretny. I w naszym świecie bardzo ceniony.

      Ale o ile istnienie dzieła sztuki w jednym egzemplarzu jest normą (wyjątkiem są np. grafiki), to istnienie książki w takiej liczbie, tym już nie jest. I nie chce tego przede wszystkim sam autor (w przypadku pozycji mającej szansę na poczytność, jego ,,niechcenie” zostanie wsparte przez wydawcę). On wręcz pragnie, aby książki opatrzone jego nazwiskiem były wydawane w jak największej ilości egzemplarzy. Jeśli jest człowiekiem zamożnym, nie musi się na nikogo oglądać. Tak jest jednak rzadko w przypadku ludzi pióra. Są więc zmuszeni brać pod uwagę wydawców i redaktorów czasopism. I z tego, chociażby, powodu, rzadko są tak hardzi jak wspomniani artyści.      

      Jeśli chodzi o mnie, to nie życzę sobie, aby ktoś dokonywał – za moimi plecami ‒ zmian w tym, co napisałem. Gdyby bowiem takowe, w taki właśnie sposób, zostały w nim dokonane, w żadnym razie, nawet gdyby chodziło o niewielkie zmiany, nie mógłbym powiedzieć: on jest mój. Gdyby od początku mowa była o współautorstwie, byłaby to zupełnie inna sprawa ‒ osobiście nie wyobrażam sobie jednak takiej współpracy. I mówiąc wprost – nie życzyłbym jej sobie. I to nie tylko dlatego, że jestem przywiązany, a jestem, do tego, co wyszło spod mego pióra. Chodzi bowiem także o sposób: zawsze przecież można zaproponować autorowi, o czym wcześniej wspominałem, dokonanie zmian. Jednak, gdy warunkiem druku jest dokonanie poprawek – i ma to postać jednoznacznie ultymatywną – zabieram z przysłowiowej piaskownicy moje zabawki.

     W tym miejscu, mając na uwadze to, co poruszyłem powyżej, chciałbym zwrócić się do adiustatorów z takim oto apelem: jeżeli żywicie przekonanie, że posiadane przez was umiejętności predestynują was do wprowadzania istotnych zmian w adiustowanym, ale nie swego autorstwa tekście, lepiej zaprezentujcie swe umiejętności pisząc. I to niekoniecznie na taki sam bądź zbliżony temat. Łatwiej jest bowiem cudze doskonalić bądź starać się takowym uczynić, niż samemu coś stworzyć. Na ten właśnie temat Seamus Heaney w Zawierzyć poezji. Wykładzie z okazji przyjęcia literackiej Nagrody Nobla napisał tak:

           „Ezra Pound przestrzegał, by w sprawach literackich nie przejmować się   opinią tych, którzy sami nie stworzyli wybitnego dzieła”.

      Ale esej ten zakończę innym cytatem, z Malcolma Cowleya:

           „Pamiętaj zawsze, że złą książkę równie trudno napisać, co dobrą”.

      Nie mogę powstrzymać się przed wspomnieniem Oskara Wilde’a, który zapytany jak spędził dzień, odpowiedział:

           „Pracowałem cały ranek nad korektą jednego z moich poematów i

            usunąłem przecinek. Po południu wstawiłem go z powrotem”. 

_______________________________________________________

Reklama