I miejsce
Elżbieta Galoch ‒ godło „Nocny Brzeg”
Lato w Borzewisku
Z mojej
pierwszej miłości zapamiętałam odpust przy leśnym kościele,
gdzie spocone ciotki i ich znajome wolno stygły z religijnej ekstazy.
Nic nie krępowało procesji, nawet straganowe trąbki i płacz dzieci,
gdy przyjezdny mnich rozdawał błogosławieństwa niczym cukierki.
Przed święconą wodą odruchowo zamykałam oczy,
potem cudowny medalik od chrzestnej bardziej skrzył się.
Chuchałam na niego, żeby nie stał się płatkiem śniegu.
Po wszystkim
starsi siadali na kraciastych kocach i wyciągali wódkę,
pęta czosnkowej kiełbasy. Kobiety kroiły pomidory i drożdżowe placki.
W bańkach na mleko kryła się zbożowa kawa, w workach siano dla koni.
A ja drapiąc kolanami trawę, wbiegałam w pierzaste cumulusy
spotkać się z piegami Władka, rozpoczynając nieznaną podróż
po horyzoncie bioder i ścieżkach kołnierzyka, aż lisom myliły się
jeżynowe chaszcze. Chociaż po piętnastu minutach na pohukiwanie matki
trzeba było wracać do dzieciństwa, zostawiając tajemnice
w studni za kościelnym murkiem.
Miejscowe
kuzynki w południe poiły przy niej zmęczone upałem bydło,
a w Wielką Sobotę, paląc głogi zasypywały jabłka w popiele,
żeby bez nowenny do świętej Rity i ciążowych testów można było
patrzeć na siebie, mieszcząc w sobie cały ten odświętny krajobraz:
czerwcową wilgę z podniesionymi piórami na deszcz, buraczane pole
w lipcu i marchew z warzywniaka pod koniec września.
Kiedy kończy się lato
Na obrazach
Chełmońskiego zieleń zmatowiała, jakby ogłuszona
naszym zbyt długim przekomarzaniem, kiedy obiecując sobie wierność
wrastamy w schnące pobocza pylastych płócien. Nad naszymi spojrzeniami
bąki i szerszenie rozrywają znieruchomiałe powietrze, przypominając
latawce przeładowane słomą. Z tiulowej bluzki nie nadążam wybierać
wąsatych chochołów, gdy ty jeszcze przekornie naznaczasz
moje potargane czoło odpryskami słodkich gruszek.
Na skórze
tężeją niczym krople syropu na kaszel z miodową kokardą osy,
wrytą w wakacyjny szkicownik. Na widnokręgu bibuła krajobrazu
przebarwia się rozcieńczoną żółcią i beżami, skapując z palety
rozszerza się w słońca, wdzierające się pod paznokcie słoneczników.
Pod oddechami kora olch z pobliskich ugorów ugina się, drgając
niczym kładka przy dworskim stawie, kiedy tamtędy stara kobieta
przeciąga kudłatą kozę. Powoli zanika lato. Palce artystów
przestają być ważkami, stając się szorstkimi dziobami młodych bocianów,
osamotniających gniazda na folwarcznych stodołach.
Pod ostrym
dotykiem pędzla kładą się ostatnie jęczmienie, przestrzeń
ścierniskami szczerzy kły, jakby bezpańskie psy wywęszyły załamanie pogody.
To znak że musimy wracać do dworu zaklętego między blaknącymi tłami.
Leniwie mruczy przedwieczornym krzątaniem gospodarzy, wylegując się
na zachodzących kretowiskach niczym wielki, rudy kocur.
II miejsce
Renata Diaków ‒ godło „Przenikliwość patrzenia”
garderobie
Strój
bizantyjskiej księżniczki pierwszy zasypia na białym fotelu bujany
w prawo i w lewo śni turkusowo-złote sny o florystyczne kształtach.
Z czarnej halki
zawieszonej na metalowym haczyku bezgłośnie ścieka
pamięć o minionym dniu i podziemną rurą
odpływa w mroczną nicość.
Biała bielizna
zdjęta kiedyś z martwego manekina bardzo żywą, bardzo
kochaną ręką, przylgnęła nocną wilgocią do mego ciała, które nabrzmiałe
całodziennym
brakiem bliskości, chce się wyswobodzić.
Szuka panicznie
w garderobiano-lustrzanej iluzji obcego mi świata tych bardzo żywych,
bardzo
kochanych rąk. Znajduje tylko powyłamywane żebra łóżka, niby-
kołdrę ocalałą po przebytej Heinego-Medinie i odwrócone obrazy
wyimaginowanej
przez niewidzialnego demiurga rzeczywistości, która
dotyka lewej strony bielizny. Czekam na sen zazdrośnie patrząc na
śpiące już,
ostygłe już ubrania wolne od pamięci o kształtach mojego
wciąż żywego ciała, które z braku dotyku tych bardzo żywych, bardzo
kochanych rąk
znów jest woskowym manekinem w białej bieliźnie
w garderobie.
Kiedy ucichnie wiatr
Ramiona
wiatraka nagie jak twoje ramiona przemielają codzienność, w której
jestem rozpuszczona, poruszane niewidzialną siłą dającą energię, żebym
mogła żyć mimo wszystko.
Co będzie, jeśli ucichnie wiatr?
III miejsce
Beata Kołodziejczyk ̶ godło „Utopia”
Z pogranicza
Najlepsze
wiersze przychodzą pod kołdrę. Szybkie,
na jednego gryza, jakbym ciągle się bała, że nie zdążę
na zielonym. Ale nie chce mi się zapisać, a do rana
i tak zapomnę. Może gdybym pozwoliła sobie zawsze,
kiedy przychodzą, już nigdy nie musiałabym zasypiać.
Gdybym tylko sobie pozwoliła.
Bez przerwy
noszę krzywdę. To nawet zabawne,
tak się okopałam. Innych wykopię z przyjemnością.
Lany był nie tylko poniedziałek
Słowa
dziurawią. Nikt nie dzieje się we mnie, ani ja
nie dzieję się w nikim. Jestem przymusem. Tak długo
powtarzam, aż przestaję znaczyć. Jak muszki owocówki
i rzeczy ustawione równo. Nie ma półśrodków, muszę
pozbyć się czasu. Wiem, o czym po nocach ujadają psy
zdjęte z łańcuchów. I jak inaczej nie potrafią.
Straciłam całe
lata, próbując zaprzyjaźnić się
z własną samotnością. Jeszcze wczoraj
było warto. Dzisiaj to już pył.