[Jerzy Jarzębski, „Gry poetyckie i
teatralne”, Kraków, 2018, Wydawnictwo Literackie, liczba stron: 392].
Najnowsza książka Jerzego Jarzębskiego,
pt. „Gry poetyckie i teatralne” już po samym tytule może sugerować, że mamy do
czynienia z czymś niepoważnym, czymś buffo.
Tak się jednak nie dzieje do końca.
Ponieważ autor ciągle balansuje między pociągiem do rzeczy groteskowych,
absurdalnych, ironicznych czy wręcz zabawowych, a tym, co jest śmiertelnie
serio, a takim określeniem w pewnym momencie swojego wywodu obdarza dziedzinę,
którą zajmuje się już bardzo długo, jako badacz, czyli literaturę.
Generalna dychotomia, która biegnie
przez książkę dotyczy podziału na stronę Miłosza (czyli stronę serio) oraz
stronę Gombrowicza (stronę gry, zabawy).
Autor do końca opowiedzieć nie może się po żadnej ze stron, ponieważ obie uważa
chyba za równie ważne i obie (choć ta druga strona czyni to na opak), mają
literaturę za najistotniejszą dziedzinę ludzkiej egzystencji.
Wyrafinowane jest pogłębienie tej dychotomii w książce Jarzębskiego.
Wyrafinowane w sensie filozoficznym.
Zapada najbardziej w pamięć odniesienie obu autorów do jabłka.
Dla Miłosza jabłko istnieje przez swoją esencjonalną „jabłkowatość”, a także
smak, zapach,
dotykalność. Dla Gombrowicza natomiast jest jabłko odbiciem w świadomości,
faktem psychicznym, nawet pretekstem do pewnej gry międzyludzkiej.
Miłosz jest po stronie historii, wierności wobec społecznych powinności,
literatury pojmowanej jako obowiązek wobec zbiorowości i narodu, a także wobec
warstwy metafizycznej świata, przejawiającej się w bardzo poważnym traktowaniu
zagadnienia religii oraz religijności.
Gombrowicz natomiast literaturę traktuje pretekstowo, jako „rozkosz”, okazję do
dobrej zabawy i gry towarzyskiej, stwarzającej czasem sprzyjające okoliczności,
aby danego przeciwnika/gracza pognębić oraz umniejszyć, ponieważ literatura
jest tak naprawdę grą o własne ego i przyjemną możliwością udowodnienia swojej
przewagi społecznej.
Inne jest też pojmowanie zagadnienia prawdy u obu tych pisarzy.
Dla Miłosza słowo prawda miało wydźwięk metafizyczny, czy wręcz religijny.
Dla Gombrowicza natomiast prawda była wartością zależną ściśle od relacji
międzyludzkich, stąd jej relatywność, ponieważ każdy człowiek posiada tak
naprawdę własną prawdę i jedyne, czego w życiu pragnie, to manifestacja owej
prawdy, po to, aby odbierać od reszty społeczeństwa hołdy oraz splendory.
Ponadto Gombrowicz, o czym również pisze Jarzębski, miał, jak się zdaje,
obsesję słowa „prawdziwy” albo autentyczny.
Abstrahuję w tym momencie od tego, na ile owo słowo ma wydźwięk Heideggerowski.
Przechodzę zatem do objaśnienia słowa „prawdziwy” w świetle wywodu
Jarzębskiego.
Prawdziwy jest bowiem dla Gombrowicza przede wszystkim konkretny człowiek,
zmagający się z własną egzystencją, która niczym innym jest jak walką o
społeczne uznanie.
Prawdziwy to również taki, który przede
wszystkim jest sobą, nie udaje nikogo, nie jest aktorem, gdyż człowiek dla
Gombrowicza to aktor grający człowieka,
„recytujący człowieczeństwo”, a nie człowiek jako taki, pojmowany
esencjonalnie.
Człowiek zatem zmienia przebrania, formy, ma zdolność mimikry, dostosowuje się
i adaptuje do różnych sytuacji społecznych, aby móc przetrwać.
Ale prawdziwy człowiek to taki, który nie wstydzi się siebie.
Nie wstydzi się siebie, znaczy tego wszystkiego, co go umniejsza, a zatem:
swojej intelektualnej słabości, swojego niskiego pochodzenia społecznego,
swojego rodowodu.
Marzeniem Gombrowicza (idę cały czas za Jarzębskim), byłoby chyba znaleźć się w
Paryżu, wśród intelektualnej śmietanki i arystokracji w stroju pastuszym, w
ugnojonych butach.
Jest w tym jakaś silna tęsknota za „prawdziwością”, ale równocześnie pewna
obłąkańcza niemal perwersyjność, tak dobrze znająca konwenanse, że aż ich
nienawidząca, próbująca zrobić wszystko, aby je zdemontować, nawet, kiedy obywa
się to za cenę tak istotnej dla Gombrowicza, niedojrzałości. Niedojrzałości, prymitywizmu,
wściekłego wołania młodzieńczego ego, które dla autora „Transatlantyku” są
właśnie najbardziej prawdziwe, gdyż wynikają z owego nieprzystosowania
społecznego, z buntu wobec konwenansu, któremu Gombrowicz był wierny – z jednej
strony jako pewnemu zjawisku obiektywizującemu oraz racjonalnemu,
strukturyzującemu życie społeczne oraz jego hierarchie, a z drugiej nie znosił pisarz
owego konwenansu, za wszelką cenę próbując go rozbić, aby uzyskać ową
upragnioną przez pisarza wolność, wyrażająca się w byciu „prawdziwym”,
„autentycznym”.
Dla Gombrowicza najistotniejsza bowiem była sfera kultury i próba jej
demontażu, co już zawierało sprzeczność – ponieważ to dzięki kulturze
Gombrowicz żył najistotniej i z niej jedynie czerpał treści do swojej twórczości
– z kultury, która wydarza się między ludźmi, a nie ze świata, który został
stworzony.
Odwrotnie Miłosz, dla którego świat
zastany, obiektywnie istniejący, był najważniejszym terenem poszukiwań
artystycznych oraz intelektualnych.
Świat, przyroda, nazwy drzew, owadów, ptaków, rzek, niebo, chmury, góry i
skaliste szczyty,
to była sceneria „sceny” Miłosza, w odróżnieniu od ascetycznego w
scenograficznym sensie Gombrowicza, gdzie czasem taboret albo tenisówka
wystarczyły, aby wywołać wojnę na argumenty między ludźmi, albo nieprzyjemny
dysonans w samej, pojedynczej psychice, która się z powodu tych pozornie
niewinnych rekwizytów nadmiernie w sobie komplikowała albo gmatwała.
Jarzębski pisze w swojej książce o
największych. Opisana jest również poezja Szymborskiej czy Julii Hartwig.
Ponadto pisze Jarzębski o poetce
mniej znanej szerszemu gronu czytelniczemu, jak Renata Jabłońska. Książkę
wypełniają także laudacje na cześć Tomasza Różyckiego, Tadeusza Dąbrowskiego
czy Krystyny Dąbrowskiej z okazji przyznania im Nagrody im. Kościelskich, dla
najbardziej uzdolnionych poetów i pisarzy w kraju, którzy nie przekroczyli
czterdziestego roku życia.
Część druga dotyczy również inscenizacji
teatralnych „pisarzy Jarzębskiego”, jak Schulza, czy Gombrowicza.
O swoich stosunkach prywatnych z
Miłoszem opowiada Jarzębski, że nigdy nie przerodziły się w prawdziwą przyjaźń,
właśnie poprzez przywiązanie autora „Powieści jako autokreacji” do nurtu
awangardowego, wobec którego Miłosz do końca pozostawał nieufny, wybierając
zawsze tak ukochaną przez siebie „rzeczywistość” i świat.
Mam jedynie zastrzeżenie, że autor bardzo
mało, właściwie żadnej uwagi nie poświęca zjawiskom marginalizowanym we
współczesnym świecie literackim, a zasługującym na wyniesienie, jakby nie
chciało się krytykowi gdzie indziej trochę poszperać i coś innego zobaczyć,
aniżeli wykonywać stale ów gest tyrański i de facto dyktatorski, polegający na
tym, że wprowadza on jedynie swoich autorów i utrwala ich po wielokroć.
Z mniej znanych poetów pojawiają się co prawda Renata Jabłońska czy Jerzy
Jankowski i bardzo dobrze, ale sądzę, że nie doczekam się nigdy książki Jerzego
Jarzębskiego, poświęconej w całości tym zjawiskom w polskiej literaturze, które
z jakiegoś powodu zostały przemilczane albo przeoczone.
Zjawiskom marginalnym i nieoficjalnym, której to tematyce (marginesów oraz
nieoficjalności), przez tyle lat pozostawał wierny autor, ale jedynie w oparciu
o autorów już kanonicznych, jak Gombrowicz czy Schulz.
Szkoda, ale krytyk ów należy do tych
„kanonicznych” (w sensie opisywanych zjawisk literackich) i z tego powodu w
pewnym sensie „leniwych” – jakże odległych od zupełnie innego sposobu
uprawiania krytyki literackiej – jak choćby na przykład, przywołanego zresztą w
książce, Wojciecha Ligęzy, ale to już temat na całkiem inną opowieść.
Strona główna Rok 2018 Nr 419 Michał Piętniewicz – „Gry poetyckie i teatralne” Jerzego Jarzębskiego, jako summa krytyczna?