Krystyna Habrat – NADCHODZI CZAS RADOŚCI I POKOJU

0
394

  Co roku o tej porze, gdy za oknem jesienna szaruga, wichrzysko tarmosi nagimi już gałęziami i ta paskudna aura  zaraża chandrą nasze dusze, myślę sobie: jak to dobrze, że  nadchodzą w grudniu Święta, pełne kolorów, radości i miłości bliźniego.

  Jakże byłoby smutno, gdyby dalej dzień za dniem toczył się jednako w nudzie ponurej pogody, w odwiecznie powtarzanych, prozaicznych zajęciach w domu,  mijał w smutku i nijakich kontaktach z ludźmi.

  A tu tradycja wyrywa nas z utartej rutyny i wszystko się zmienia. W Kościele wczoraj – 2 grudnia, rozpoczął się Adwent – czas oczekiwania na przyjście Chrystusa, i zapala się w   wieńcu adwentowym pierwsza z czterech świec. W kolejne niedziele pozostałe. Jeszcze nas tam  straszą okrutnymi obrazami końca świata, ale myśl ucieka do tego na co w ten czas czekamy, na radosne Boże Narodzenie.

  Każdy przeżywa to po swojemu. Według zwyczajów, jakie wyniósł z domu rodzinnego, ukształtował, tworząc własną rodzinę i doszlifował według  ducha czasu.

  Wiele jednak będzie wspólnego u wszystkich.

  Niełatwo pisać o tym, co powtarza się każdego roku i wywołuje te same emocje. A mimo to chce się przeżywać tak samo za każdym razem i wieszać co roku te same bombki na choince, tych samych słów używać do wyrażenia naszej miłości do wszystkich bliźnich przy wysyłaniu kartek z życzeniami i składaniu   życzeń podczas łamania się opłatkiem na Wigilii.

   Czułam jakiś uszczerbek w wypełnianiu rytuału Świąt, gdy po raz pierwszy nie dałam rady we własnym domu zrobić do czerwonego barszczu  uszek z grzybami. Następnym znowu razem – upiec łamańców do wigilijnego maku. Mama zawsze to robiła. U mnie tradycja zaczynała ubożeć.  Po prostu moja mama nie pracowała, a ja byłam tego dnia w pracy. Przez to święta miały być niepełne w jakimś szczególe. Trudno. Było mi żal, bo powinno być tak samo, jak zawsze, by wejść w nastrój  radosnych i pięknych Świąt. Ale piernik zawsze piekłam. I kruche ciastka, które chłopcy tak lubili. I makowiec, kruszon. W tym roku – chyba tylko piernik, bo będziemy we dwoje. Zaproszenie od przemiłych ludzi mamy, ale mieszkają daleko.

  Zaczyna się zwykle od Mikołaja na 6 grudnia.  Pamiętam z dzieciństwa, jak w przeddzień wieczorem mama cichutko sprawdzała, czy już śpię. Zawsze poznała,  gdy próbowałam udawać, zaciskając mocno powieki. Rano tak przyjemnie było  wymacać ręką, że  poduszka w jednym miejscu urosła na czymś twardym. To było w dzieciństwie. Nawet, gdy wiadomo było, że to rodzice kupują prezenty i znalazło się jakiś gdzieś w szafie, to i tak przeżywało się  tę bajkę z jednakim wzruszeniem.

  Od Mikołaja nastawał czas czekania na Święta. Dłużyło się niemiłosiernie. Zmierzch zapadał wcześnie, ale lepiłyśmy z koleżankami bałwana pod blokiem. Jestem prawie pewna, że u nas wtedy był zawsze w zimie śnieg. Na szybach mróz malował niezwykłe wzory wijących się białych ostów.

   Któregoś wieczoru,  gdy już niemal zasypiałam, usłyszałam narastające  człapanie  od lasu. Coś się  ostrożnie zbliżało. Zawsze bałam się, że przyjdzie tak stamtąd wilk lub inne straszydło. Nagle zaszeleściło coś, zaszurało o ścianę. Rodzice wybiegli tam, narzucając w pośpiechu palta. Po chwili uradowani wtaszczyli wielką, pachnącą choinkę. Ktoś przyniósł na sprzedaż. Nie przypuszczał pewnie, że tu drzwi w drzwi, mieszka  gajowy. Chyba tego nie słyszał. Ten dobroduszny człowiek hodował w ogródku piękne róże. Za to jego żona lubiła, jak sama powtarzała, wygarnąć każdemu prawdę prosto z mostu i wszyscy się jej bali.  Ja chodziłam tam z mamą bez strachu i lubiłam oglądać przejmujący obraz, jak  w zaspach śnieżnych wilki doganiają sanie z ludźmi, tylko żarzą się im ślepia. Podobną historię  opowiadał nam, mnie i bratu, tato  na dobranoc. Brat zawsze  prosił: opowiedz o beczkach.

  Beczki wieźli na wozie ludzie, gdy o zmroku dopadły ich wilki. W desperacji zrzucili na nich beczkę. Zatrzymały się przy niej. Odjechali więc kawał, a po drodze zabrali wędrującą staruszkę.  Wkrótce znowu pojawiły się za nimi światełka. Oczy wilków. Zrzucili drugą beczkę. I tak jechali, a gdy została ostatnia beczka, staruszka doradziła, by ją do niej wsadzili, to wilki, czując człowieka się zatrzymają. Nie było innej rady. Wilki zaraz obskoczyły beczkę i zostały, a oni pospieszyli o pomoc. Zaraz z najbliższej wsi mieszkańcy ruszyli z widłami i siekierami, co tam kto miał i uratowali staruszkę.

  Ta bajka wmieszała się w moje wspomnienia zimowe z dzieciństwa, bo mieszkaliśmy zaraz pod wielkim lasem sosnowym, w mieście, gdzie te sosny wycinano, by budować kolejne bloki i osiedla.

  Znam jeszcze podobną, ale tej nie lubię, jak to  wiejskie kobiety podczas adwentu szły do kościoła na roraty rano jeszcze po ciemku i oświetlały sobie dróżkę świecami. Może lampionami? Nagle, widząc wkoło wiele podobnych światełek, ucieszyły się, że  zewsząd podążają na roratki kolejne kumy. A to świeciły ślepia wilków. .. Dalej nie powiem.

  Myślę, że podobne opowieści jak i te sosny koło domu, rozbudziły moją wyobraźnię, rozbudowały osobowość. I to jest we mnie, a pojawia się w czasie oczekiwań na Święta.

  Nie zauważam już szarugi za oknem. Nie ulegam jesiennej chandrze, bo mam w oczach tamte zwyczaje z  okresu przedświątecznego, pielęgnowane od dzieciństwa.  Najpierw wielkie porządki, gdy należało wyprzątnąć każdą szufladkę, każdy zakamarek, Poodkurzać sufity, ściany, wypastować  parkiety. Potem mama piekła ciasta, mięsa, a ja z tatusiem ubierałam choinkę.

  Pamiętam, jak w I klasie rozpoczęły się ferie świąteczne – aż całe dwa tygodnie. To wydało mi się tak bardzo długo, że po długich rozważaniach schowałam tornister za szafę, bo już będzie mi niepotrzebny i niepotrzebny.  Zostawiłam sobie tylko blok rysunkowy i kredki, by na zadanie namalować choinkę. Miałam nagle przed sobą tak dużo wolnego czasu, że nie mogłam tego objąć myślami. Nikt nie będzie mną rządził, bym siedziała w ławce prosto i nie będzie mnie pilnował ani dzwonek, ani groźny woźny. Będę robić co zechcę. I kiedy zechcę. Najpierw rysunek choinki, bo rysować lubię.  A tu zleciało szybko. Jak wszystkie inne ferie, wakacje, urlopy. Całe lata.  

  I na całe te lata pozostał smak dziecięcego wzruszenia, gdy we czwórkę zasiadaliśmy do wieczerzy wigilijnej  na białym obrusie i najładniejszej porcelanie. Tato brał do ręki opłatki i z największym przejęciem składaliśmy sobie życzenia. Brat, zawsze skryty, ocierał ukradkiem łzę. Teraz mama wnosiła pierwsze danie. Kolejność już mi się myli, ale zawsze był barszcz biały i czerwony z uszkami, potem karp smażony, śledzie w śmietanie z przysmażonymi ziemniakami. Każdą potrawę wnosiła mama osobno, my – talerze i sztućce. I dopiero po zjedzeniu dania wynosiło się talerze, przynosiło kolejne oraz nowe danie. Każdej potrawy należało choć skosztować, bo inaczej tą osobę omijało w nowym roku jakieś szczęście.

  Wreszcie nastawało to, na co najbardziej czekaliśmy: mak z łamańcami. Ciemna masa maku w salaterce inkrustowana bakaliami, najeżona była ostrokołem łamańców, czyli kruchych placków, którymi się przegryzało słodycz. Zawsze na początek wydawało się  maku za mało. A po chwili jadło się coraz wolniej i o dziwo, nikt już go z salaterki nie dobierał. Ogarniała nas senność. Wtedy pojawiał się ożywczy kompot z suszonych owoców, często też pączki. Można było   rozpocząć śpiewanie kolęd. Niedużo, bo senność po maku morzyła.

  Tak powtarzało się latami.

Potem dochodzili nowi członkowie rodziny, nasze dzieci. Rozstawiało się stół coraz szerzej. Wreszcie  za dużo było zwalać wszystko na barki mamy, nawet z naszą pomocą. Należało też wprowadzać dzieci w tradycje świąt, w mniejszym, kameralnym gronie. One chętnie ubierały już swoją choinkę, miały własne oczekiwania.

  I znowu zbliża się kolejne Boże narodzenie. Będą porządki choinka, kartki z życzeniami, szopka, postnik czyli wieczerza wigilijna, kolędy.

  Zanim  nadejdzie ten czas  narasta już w nas podniecenie odświętności. Wzruszenie, że było podobnie od dzieciństwa. Że w każdym polskim domu jest podobnie.

  To poczucie nas łączy. Jesteśmy   bardzo do siebie podobni. Lubimy te same przysmaki. Zachwycamy się w tych samych momentach. Boimy się tego samego. I tym samym cieszymy.

  Pora więc wspólnie zaśpiewać znajomą kolędę:  

Wśród nocnej ciszy
Głos się rozchodzi.
Wstańcie pasterze
Bóg się Wam rodzi.

  Jak to dobrze, że są Święta!

Krystyna Habrat

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko