Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
619

Powtórka z Rolickiego, klasyka polskiego reportażu

lepsi od pana boga

Decyzja Wydawnictwa Poznańskiego, by wydać archiwalne reportaże Janusza Rolickiego sprzed kilkudziesięciu lat była ze wszechmiar słuszna. Nie tylko dlatego, że Rolicki należy do klasyków polskiego reportażu, w jednym szeregu z Ryszardem Kapuścińskim, Hanną Krall, Jerzym Lovellem, Józefem Kuśmierkiem, Krzysztofem Kąkolewskim czy Kazimierzem Dziewanowskim, ale przede wszystkim dlatego, że te reportaże nadal, mimo upływu czasu i zmiany realiów, doskonale się czyta. Rolicki był bowiem w tych reportażach nie tylko ofiarnym reporterem i dociekliwym obserwatorem rzeczywistości PRL, ale także świetnym piórem, łączącym rzeczowość i prostotę narracji z finezją prawdziwie literacką, z soczystą mięsistością opisu, a także wyrafinowaną ironią, ukrytą pod warstwą bardzo oszczędnego stylu. W 23 reportażach, publikowanych na łamach tygodników „Polityka” i „Kultura” (jeden został zatrzymany przez cenzurę), Rolicki, najpierw bardzo młody, a potem dość młody człowiek, ukazał kawałki siermiężnego życia PRL w okresie od roku 1960 do pierwszej połowy lat siedemdziesiątych, czyli PRL czasów Gomułki i Gierka. Gdzie ten reporter Rolicki nie wsadzał swojego reporterskiego nosa! Debiutując jako 22-latek wykonał tzw. reportaż wcieleniowy i wszedłszy w rolę młodego robotnika wszedł w krąg budowy i budowlańców („Janek, podaj wapno”). Penetrował przepojone patologią życie PRL: życie i pracę Państwowych Gospodarstw Rolnych, polskich rybaków kutrowych, najął się też na świniopasa, aby poznać i ten aspekt życia gospodarczego PRL. Zajmował się procederem prywatnych fuch w państwowych zakładach pracy, patologią w spółdzielniach mieszkaniowych i administracjach domów mieszkalnych, grą pozorów towarzyszącą chałturowym fuchom literatów, czyli spotkaniami autorskimi, „naszymi w Wiedniu”, salonem automobilowym na Dzikiej, czyli dzikim handlem autami w czasach drastycznego niedoboru tego towaru w Polsce, systemem „waletowania” w domach studenckich, gwałcicielami, cieciami, dziwnym losem „Westerplatczyków” w PRL, polskim „buszem” pijackim czyli polską Apokalipsą tamtych czasów (silne skojarzenia z klimatem prozy Marka Hłaski), a nawet technologią pracy wróżek i tworzenia popularnego telewizyjnego programu „Turniej miast”. Jest też przejmujący, zwłaszcza dla pasażerów lotniczych, reportaż o dramatycznym, mrożącym krew w żyłach przez swój szczególnie drastyczny i krwawy przebieg, porwaniu samolotu PLL „Lot” w 1971 roku. Doskonałym pomysłem było opatrzenie każdego reportażu słowem objaśniającym od autora. Bez tego część czytelników, głównie z generacji nie pamiętających PRL lub pamiętających ją z perspektywy wczesnego dzieciństwa, mogłaby mieć trudności ze zrozumieniem części realiów oraz kontekstu społeczno-polityczno-obyczajowego tych reportaży. Także jednak dla czytelników dobrze pamiętających PRL, jak choćby piszący te słowa, te objaśnienia są bardzo przydatne, bo wiedzy nigdy za wiele, a choć żyliśmy w PRL, to nie do każdego kąta zaglądaliśmy.  W słowie wstępnym do tego zbioru, reporter tygodnika „Polityka” młodszy od Rolickiego o pokolenie, Cezary Łazarewicz, słusznie napisał o nim jako o „klasyku polskiej szkoły reportażu” i trafnie porównał do klasyka niemieckiego reportażu wcieleniowego, Gűntera Walraffa i amerykańskiego – Howarda Griffina. Co do mnie, to mam dla reporterów, nie tylko wcieleniowych, nabożny podziw, bo moja wygodnicka natura wzdragałaby się przed podjęciem tak niewygodnych, pracochłonnych, męczących, nieraz odrażających a czasem nawet niebezpiecznych zadań. Cytowany już Łazarewicz napisał, że Polska z reportaży Rolickiego to „Polska sauté, bez pudru i ideologicznych upiększeń”. To prawda. Jeśli jednak nawiązać do znanej, popularnej kiedyś frazy o „absurdach życia PRL”, to mój wniosek z lektury reportaży Rolickiego jest pesymistyczny. Gdyby bowiem Janusz Rolicki odmłodniał o pięćdziesiąt lat i wrócił do swej dawnej roli reportera w naszej, dzisiejszej polskiej rzeczywistości, to miałby roboty nie mniej niż wtedy. Owszem, absurdy dzisiejsze są – na ogół – inne niż naówczas, ale obawiam się, że ich liczba stanowi constans. Słowem – absurdy polskie są te same, choć nie takie same.

Janusz Rolicki – „Lepsi od Pana Boga. Reportaże z Polski Ludowej”, Wydawnictwo Poznańskie 2018, str. 357, ISBN 978-83-79-76-051-0

Niemiecki „Prometeusz” w Belwederze

iluzoryczne p

Trzyletnia (1915-1918), poprzedzająca odzyskanie niepodległości przez Polskę okupacja ziem uwolnionego od panowania Rosjan tzw. Królestwa Polskiego jest – jak się wydaje – tematem gruntownie i do znudzenia oraz do wyczerpania opisanym w licznych publikacjach historycznych, szczegółowych i syntetycznych, dotyczących tego okresu. Dlatego do lektury studium amerykańskiego historyka Jesse Kauffmana „Iluzoryczne przymierze” przystępowałem bez szczególnych oczekiwań, raczej jako do skorzystania z okazji rocznicowego odświeżenia wiedzy. A jednak, ku mojemu – satysfakcjonującemu skądinąd – zaskoczeniu, Kauffman, być może dzięki geograficznemu także oddaleniu, a na pewno dzięki dystansowi natury poznawczej, dokonał nader oryginalnego naświetlenia tego krótkiego okresu w historii Polski. Na owe trzy lata zwykliśmy bowiem patrzeć przez pryzmat tego, co nastąpiło później – klęski Niemiec w Wielkiej Wojnie oraz odzyskania przez Polskę niepodległości. Gdy jednak Niemcy wchodzili do Warszawy w sierpniu 1915 roku, po uprzednim opuszczeniu jej przez Rosjan, taka perspektywa nie istniała i nawet trudna była do wyobrażania. Z tej przyczyny ten trzyletni czas traktowany jest jako – w istocie rzeczy – relatywnie mało istotne preludium na drodze do nieuchronności. Zamiast przyjąć to jako oczywistość, Kauffman zadał kilka istotnych i chyba nigdy przez historyków polskich ( przynajmniej ja się na takowe nie natknąłem) nie stawianych pytań: „Co Niemcy robili, sprawując władzę nad tym krnąbrnym i niespokojnym terytorium w środku Europy? Czy przedstawiciele Generalnego Gubernatorstwa snuli jakieś dalekosiężne plany związane z ziemiami polskimi, które znalazły się pod ich rządami? Czy plany te zyskały określony instytucjonalny wyraz? Do jakiego stopnia polityka Generalnego Gubernatorstwa była powiązana z polityką krajową w Prusach, gdzie kipiał zajadły konflikt polsko-niemiecki? Jak miejscowe napięcia i konflikty wpływały na przebieg okupacji? Co działania rządu okupacyjnego mówią nam o Niemczech w czasie pierwszej wojny światowej i o samej wojnie? Co postępowanie Generalnego Gubernatorstwa mówi nam o ciągłości historii Niemiec?”. Ten pakiet pytań Kauffman dopełnia taką oto, trafną konstatacją: „Zagadnieniom tym historycy poświęcili zadziwiająco mało uwagi”. Generalny wniosek amerykańskiego historyka jest taki, że wkraczając w sierpniu 1915 do Królestwa Niemcy nie mieli skonkretyzowanego planu, co – ujmując rzecz kolokwialnie – z tym Królestwem Polskim zrobić, tym bardziej, że nie mogli, zwłaszcza wtedy, znać przyszłych losów wojny. Nie mieli skonkretyzowanych planów co do tego terytorium także pomimo tego, że mogli i musieli przecież wtedy zakładać, że wygrają tę wojnę, skoro ją w końcu, rok wcześniej wywołali. I być może nie mieliby planu przez kolejne lata, gdyby nie wysoki profil umysłowy, charakter, mentalność i ambicje mianowanego generał-gubernatorem warszawskim Hansa Hartwiga von Beselera. Był to człowiek wykształcony i światły, a choć inżynier, to obejmujący swoim zainteresowaniami zagadnienia wykraczający poza jego ściśle zawodowe, wojskowe i inżynieryjne kompetencje. Dość wspomnieć, że nie było typowym dla niemieckiego wojskowego czasów wilhelmińskich to, że objąwszy swoją siedzibę w Belwederze, Beseler zainteresował się historią tego obiektu, zwłaszcza w okresie Powstania Listopadowego i czasie je poprzedzającym, w tym postacią swojego historycznego – poniekąd – poprzednika, Wielkiego Księcia Konstantego, a owocem tego zainteresowania było napisane przez niego studium na ten temat. Beseler, choć znany jest z fotografii jako przyodziany w mundur niemiecki (a z rzadka i pikielhaubę) wyższy oficer niemiecki o marsowym wyglądzie, nie miał w swoim charakterze nic z butnego i ograniczonego Prusaka, wypełniającego swoją mentalnością, postawą i zachowaniem ów rozpowszechniony i nie pozbawiony trafności stereotyp. Po pewnym czasie formalnego urzędowania w Warszawie Beseler doszedł do wniosku, że w interesie Niemiec jest odbudowanie państwa polskiego, jako monarchii konstytucyjnej, jako satelickiego tworu pod protektoratem niemieckim. Uznał jednocześnie, że jeśli ten plan ma być zrealizowany w sposób racjonalny i zgodny z dalekosiężną racją stanu Niemiec, trzeba uzyskać co najmniej minimum akceptacji ze strony społeczeństwa Królestwa, a w pierwszym rzędzie jego elit. W konsekwencji uznał więc, że tryb sprawowania przez Niemców kontroli nad tym terytorium nie może być brutalną, wojskowo-policyjną, represyjną okupacją, lecz musi przyjąć możliwie najłagodniejszą, najmniej kolizyjną formę współegzystencji społeczeństwa polskiego z niemieckimi czynnikami politycznymi. Nie było to zadanie łatwe. W społeczeństwie Królestwa Polskiego nastroje w stosunku do Niemców, do „Prusaków” jak ich ogólnie i kolokwialnie określano, były na ogół wrogie. O ile w sierpniu 1914 roku wymaszerowujące z Królestwa, w tym Warszawy, wojska rosyjskie żegnane były jak „swoje” (społeczeństwo było już w znaczącym mocno, także pod wpływem propagandy endecji, emocjonalnie „zruszczone”), o tyle wkraczających do Królestwa Niemców witano w najlepszym razie chłodno, z licznymi akcentami wrogości. Żywa była pamięć forsownej germanizacji w zaborze pruskim (ciekawe, że rusyfikację spora część Polaków, głównie plebejska, chłopska, traktowała z taryfą ulgową), brutalnych „rugów pruskich”, działalność Hakaty w bismarckowskiej II Rzeszy, a także wiedza o najświeższym, bolesnym, okrutnym doświadczeniu pacyfikacji, zbombardowaniu i spaleniu Kalisza dokonanego przez Niemców na progu wojny (wątek ten znalazł się w „Nocach i dniach” Marii Dąbrowskiej). Mimo tych psychologicznych barier Beseler przystąpił do dzieła i szybko stworzył organizm administracyjny, w którym przy zachowaniu szczelnej niemieckiej kontroli administracyjnej i wojskowej wprowadzone zostały dla Polaków szerokie swobody polityczne i kulturalne. Po raz pierwszy od wielu dziesięcioleci otwarte zostały możliwości krzewienia pamięci o polskich tradycjach narodowych, upowszechniania polskiej kultury i sztuki, w tym w ich aspekcie niepodległościowym. Zanim doszło do aktu 5 listopada, czyli proklamowania zamiaru budowy państwa polskiego, w maju 1916 roku odbyły się wielkie, legalne obchody 125 rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja, a wszelkie przeszkody w wystawianiu w teatrach n.p. dzieł romantyków polskich zostały zniesione. Reaktywowany też został Uniwersytet Warszawski, a za tym poszedł rozległy proces budowania instytucji polskiego samorządu, szkolnictwa, struktur administracyjnych i gospodarczych. Zdaniem Kauffmana nie wytrzymuje krytyki powszechnie uznawana teza, że jedynym motywem takich działań niemieckich, było pozyskanie polskiego „rekruta” do armii niemieckiej. Jednym z najbardziej spektakularnych aktów tamtego czasu było radykalne (prawie o połowę ) powiększenie terytorium Warszawy, przez włączenie w jej obręb otaczających ją obszarów i miejscowości. Cały ten proces, dynamiczny, ale nie wolny od tarć, konfliktów i represji (Beseler miał przeciwników nie tylko w społeczeństwie polskim, ale także w części jego rodzimej administracji niemieckiej, w szczególności w jej kręgach junkierskich i nacjonalistycznych). Wysiłki Beselera przekreśliła jednak finalnie klęska wojenna Niemiec i odbudowanie niepodległej Polski. Nie jest rolą historyka snucie hipotetycznych wyobrażeń co do możliwego biegu zdarzeń, ani tym bardziej snucie tzw. historii alternatywnej. Toteż Kauffman tego nie czyni, ściśle trzymając się bezstronnej, naukowej narracji ściśle opartej o źródła. Postronnemu czytelnikowi, jak piszący te słowa, wolno to jednak czynić. Nie sposób zlekceważyć faktu, że w ciągu niespełna trzech lat, Warszawa, z prowincjonalnego, zaniedbanego miasta – de facto – rosyjskiego w Kraju Przywiślańskim, wykonała, w znaczącym stopniu dzięki administracji Beselera, radykalny skok, doznała postępu administracyjnego, instytucjonalnego, cywilizacyjnego i terytorialnego. Na wystawie o „niemieckiej” Warszawie lat 1914-1918 w Muzeum Warszawy na Rynku Starego Miasta można nawet przeczytać sformułowanie, że to Beseler i jego administracja pozwoliły Warszawie stać się miastem na miarę przyszłej stolicy Polski, miastem zmierzającym ku modelowi europejskiemu. Nie mogę się uwolnić od natrętnej myśli, czy gdyby projekt „niemieckiego Prometeusza” (darzącego Polaków niejaką sympatią, ale podkreślającego ich kulturową i polityczną niedojrzałość) w Warszawie nie został przerwany po trzech latach i miał kontynuację przez kolejne dziesięciolecia, Polska nie podniosłaby się cywilizacyjnie w większym stopniu niż pod rodzimą administracją w II Rzeczypospolitej? I może takie państwo polskie nie padłoby ofiarą hitlerowskiej teutońskiej furii? I czy nie byłoby to korzystniejsze dla przyszłych pokoleń polskich? Zwłaszcza, że nie można w dalszej perspektywie wykluczyć możliwości postępującej emancypacji tej formy polskiej państwowości. I czy gdyby wizja przyszłego państwa polskiego stworzona w Generalnym Gubernatorstwie lat 1915-1918 została zrealizowana, może nie doszłoby do tego, co stało się dwie dekady później, pod okrutną, barbarzyńską, nazistowską okupacją w ramach administracyjnego tworu o tej samej nazwie? Tak, to jedynie „gdybanie” i wyobrażanie sobie historii, której nie było, ale materia studium Kauffmana do takich spekulacji inspiruje. Amerykański historyk zwraca zresztą uwagę na tę analogię, nie znajdując wszakże pełnej odpowiedzi na pytanie o przyczyny nazistowskiej, krwawej furii hitlerowskiej w okupowanej Polsce. Praca Jesse Kauffmana, to kapitalne, fascynujące, dające bardzo wiele do myślenia, i to do przemyślenia po nowemu, studium oświetlające pozornie oczywisty epizod z historii Polski XX wieku nowym i spod innego kąta rzuconym światłem. I bardzo dobra, bo nie „uroczysta” i rytualna lektura na finał obchodów stulecia polskiej niepodległości.

Jesse Kauffman – „Iluzoryczne przymierze. Niemiecka okupacja na ziemiach polskich w czasie I wojny światowej””, przekł. Jan Kabat, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018, str. 256, ISBN 978-83-06-03535-3

Wychowanie w bibliotece i koniec marzeń o idylli

We wstępnym rozdziale tego zbioru, zatytułowanym „Proszę nie czytać przy jedzeniu”, Marta Wyka, wybitna historyk i krytyczka literatury z Uniwersytetu Jagiellońskiego daje do zrozumienia, że będzie on silnie podszyty elementem wspomnieniowym. Zwłaszcza, gdy przywołuje zamierzchłe rozmowy z Tomaszem Burkiem o młodzieńczych lekturach francuskich (n.p. o „Rodzinie Thibault” R.M. du Garda czy prozie Fourniera i Radigueta), ale też niefrancuskich, choćby o „Czarnych skrzydłach” Kadena Bandrowskiego czy Teodorze Klonie (Stefan Kisielewski) i jego „Zbrodni w dzielnicy Północnej”. Prawdę jednak powiedziawszy, recenzje kilku niedawno wydanych książek, które tworzą część „Książki przebrane”, przebiegłem dość szybko, podobnie jak szkice o Marii Dąbrowskiej, Wisławie Szymborskiej czy Ewie Lipskiej i zmierzałem przede wszystkim do obszernych „francuskich” partii książki, poświęconych Albertowi Camus ale także Janowi Błońskiemu jako jednemu z najbardziej wnikliwych i kompetentnych odbiorców i komentatorów literatury francuskiej w Polsce, o czym niestety można mówić dziś już tylko w czasie przeszłym. Odsyłam czytelników do szczegółów rozważań Wyki o Camusie ( w tym m.in. o jego relacjach z Czesławem Miłoszem czy o jego roli w kulturze francuskiej), bo ich problematyka jest zbyt złożona, by ją tu zreferować, a poza tym zajmuje lwią część zbioru. Odniosę się tylko do wstępnej uwagi Wyki poświęconej „Obcemu” Camusa: „Nikt, jak się wydaje, nie odkrył jeszcze, na czym polega trwająca od lat czterdziestych ubiegłego stulecia siła tego tekstu”. Otóż to! Zadziwiająco koresponduje ta uwaga z moją własną fascynacją „Obcym” z czasów młodzieńczych, co „zaowocowało” moim wypracowaniem na jego temat w ramach egzaminu wstępnego z języka polskiego do liceum ogólnokształcącego. Dla mnie też pozostała tajemnicą przyciągająca siła tego tekstu dla ówczesnego 15-latka (1972). Camus Wykę najwyraźniej bardzo fascynuje skoro poświęciła mu tak wiele miejsca w swoim zbiorze, ale sama zauważa, że „nie ma już tamtych emocji”, które żyły w latach 50-tych i 60-tych wokół postaci Camusa. Obawiam się, że nie ma już także tamtych myśli i tamtych humanistycznych złudzeń i że twórczość twórcy „Obcego”, „Upadku” czy „Kaliguli”, przy wszystkich jej walorach literackich, możemy dziś odbierać już tylko jako część archiwum historii myśli i literatury. Można oczywiście pocieszać się uniwersalizmem niektórych aspektów postawy i dzieła Camusa, ale to jest ten poziom uniwersalizmu, który pasuje do wszystkich czasów, ale niczego już ani nie wyjaśnia, ani tym bardziej nie załatwia, ani nawet w niczym nie pomaga. Po prostu, ten rodzaj wrażliwości etycznej i filozoficznej, którą reprezentował Camus, przeszła do lamusa, a nawet jeśli jeszcze istnieje, to już nie jak niegdyś, w centrum debaty, ale w jej niszach, na jej marginesach. Jak mówił pewien znany krakowski ksiądz w najkrótszym kazaniu świata: „Bracia i siostry! Chamiejemy”. Wyka deklaruje się jako frankofilka i obszernie opowiada o swoich fascynacjach Francją i jej literaturą, z którą przygoda, tak jak i w przypadku piszącego te słowa, zaczęła się od „Hrabiego Monte Christo” i „Trzech muszkieterów” Aleksandra Dumasa-ojca. Jednak najciekawszy tekst tego zbioru to „Żal po Francji”, poświęcony głośnej książce Erica Zemmoura „Francuskie samobójstwo” (2014). Kto zna esej „O Francji” Emila Ciorana 1943 roku, ten wie, że Zemmour nie odkrył Ameryki, a jedynie opisał to, co stało się z Francją w latach 1970-2007, to co nazywa zadawaniem sobie przez Francję od lat „dobrowolnej śmierci. Zemmour powiada, że „Francuzi nie rozpoznają już Francji. A przecież V Republika funkcjonuje od pięćdziesięciu lat (dziś już 60 – przyp. KL), kraj cieszy się pokojem, media informują, politycy wchodzą w spory, aktorzy i piosenkarze zabawiają, nogi paryżanek wciąż olśniewają męskie głowy. Tak literacko wygląda w języku Zemmoura Francja „zewnętrzna”, którą przywykło się kochać. W rzeczywistości jednak Francja przypomina starą kamienicę, której fasada została sklasyfikowana jako zabytek, ale wnętrze podlega stopniowej dewastacji, powodowanej przez gust nowoczesny, potrzebę szybkich korekt przestrzeni, również mieszkalnej, sztucznie dzielonej za pomocą rozmaitych przegród. V Republika jest budowlą potiomkinowską, zrobioną z kartonu…”. Obawiam się, że dziś, po czterech latach od wydania „Francuskiego samobójstwa” jest tylko gorzej. Pokój kraju nie jest już tak oczywisty od czasu buntu „żółtych kamizelek”, specyficznie francuskiej sztuki piosenkarskiej i aktorskiej już dawno nie ma, utonęła w zalewie amerykanizacji, a odsłanianie nóg w danych stylu przez paryżanki to wspomnienie z czasów Brigitte Bardot, a co najmniej Jane Birkin. Owszem, media informują, a politycy wschodzą w spory, tyle że nic istotnego z tego nie wynika, jak w Polsce skądinąd. Zemmour uważa, że Francja ostatecznie przechyliła się w stronę dekadencji po ustąpieniu de Gaulle’a w 1969 roku, ostatniego polityka, który pilnował trwałości francuskiego dziedzictwa. Później, wraz z globalizacją było już tylko gorzej. Zemmour jest wrogiem lewicy, więc to ją głównie, od Komuny Paryskiej, o to obwinia, ale choć trudno się zgodzić z tym niesprawiedliwym osądem, to dekadencja i utrata wiary w siłę tego narodu, w odbudowanie jego dawnej potęgi cywilizacyjnej, kulturowej, duchowej, ideowej jest faktem, to się we Francji czuje organoleptycznie. Francuzi stali się bierni, apatyczni, nie wierzą już we Francję. Także Paryż, niegdyś stolica duchowa świat, stracił swoją pozycję: „Niegdyś była ożywczym źródłem inspiracji artystów wielu narodowości – teraz, w ujęciu Zemmoura, działanie metropolii okazuje się niszczące. „Paryż będzie zawsze Paryżem”, zapewniała bardzo popularna piosenka. Degradacja miejsca i pozbawienie go cech kulturotwórczych bądź twórczość stymulujących okazuje się chorobą przenoszoną przez cały naród” pisze Wyka i przywołuje przy okazji film, który był najpełniejszą ekspresją ostatniego okresu optymizmu francuskiego, ery Pompidou, czyli „Vincent, Francois, Paul i inni” Claude Sauteta (1974), gdzie trzej aktorzy, Michel Piccoli, Yves Motand i Serge Reggiani, potomkowie włoskich imigrantów, doskonale, z wielkim sukcesem asymilowani, grają jakby swój sukces, bo – jak napisał Zemmour – „stali się doskonałymi modelami Francuzów, śpiewali, bawili się, ucztowali i kochali w języku Racine’a, z werwą Moliera, w duchu Kartezjusza”. „W ciągu nadchodzących lat – konkluduje Wyka za Zemmourem – nastąpiła ich powtórna śmierć, a geniusz francuski odszedł w cień”. Jak napisano w Księdze Ezechiela, którego przytoczył Zemmour: „Ojcowie jedli zielone winogrona, a zęby ścierpły ich synom”.Tym razem już bezpowrotnie po tym łabędzim śpiewie i ostatniej idylli ery Pompidou. Wyka nazywa Zemmoura „płaczką na francuskiej mogile („Francja usypia, Francja umiera”). Wyka patrzy na Francje, co oczywiste, z polskiej perspektywy. Ja, co zrozumiałe, także. Dlatego dodam cierpko: nie mamy co cieszyć się z cudzego nieszczęścia, bo i przed nami nie ma świetlanej przyszłości. Przy czym Francuzi przynajmniej użyli co wlezie. Tego co zjedli, wypili i wyśpiewali nikt im już nie odbierze. Nam nie będzie dane przeżyć czasu nawet nieco tylko podobnego do sautetowskiej idylii. Nie to niebo, nie ten klimat, nie to wino. Tak jak dziecięcym wspomnieniem zakazu czytania przy stole zaczyna się zbiór mary Wyki, tak też dziecięcym wspomnieniem kończy. To wspomnienie z rodzinnych, podkrakowskich Krzeszowic, małej ojczyzny jej ojca, wybitnego historyka i teoretyka literatury Kazimierza Wyki. I tak się kółko tego zbioru intymnie i prywatnie się zamyka.

Marta Wyka – Napisane na nowo. Szkice krytyczne i literackie”, Wydawnictwo Literackie Kraków, 2018, str. 211, ISBN 978-83-08-06466-5

„Dziady” – obiekt lektury nieustającej

czytanie dziadow

„Dziady” Mickiewicza – tortura dla większości uczniów zmuszonych do przerabiania tego tekstu w szkole. Pamiętam jak się nad nimi męczyli boleśnie moi koledzy i koleżanki ze szkolnej ławy. Jak zachwycają, skoro nie zachwycają – zdawali się boleśnie utyskiwać i jęczeć, jakby za gombrowiczowskim Gałkiewiczem z „Ferdydurke”: jak zachwyca, kiedy nie zachwyca? Ileż razy można czytać „Dziady” i pisać o nich? – może zapytać ktoś inny, nawet nie stroniący od literatury. W XXI wieku? Te apologię anachronizmu? Tę starzyznę starszą niż towary na targu staroci? Ten zabytek zaprzeszłej kultury? Przecież bibliografia tekstów poświęconych „Dziadom” jest już ogromna i cóż można do niej prawdziwie nowego dodać. Rzeczywiście, profani (bez urazy! to tylko termin techniczny) od samej myśli o takiej lekturze krzywią się – widzę to oczyma wyobraźni mojej – jak po wypiciu octu. Jeśli jednak ktoś umie czytać takie teksty (nie mylić z umiejętnością czytania w najpospolitszym sensie tego słowa), ten ciągle może wyczytać z „Dziadów” mickiewiczowskich wspaniałości i cudowności. Do umiejących czytać „Dziady” należy na pewno Tomasz Jędrzejewski z Instytutu Literatury Polskiej Wydziału Polonistyki UW. Całość poprzedza Jędrzejewski wstępem zarysowującym podstawy wiedzy o kulturowym zjawisku „dziadów” i ich literackiego wcielenia. Dla unaocznienia sensu „Dziadów” przytacza on jako motto fragment „Manifestu surrealistycznego” Andre Bretona, tekstu – paradoksalnie – bardzo przecież odległego czasowo, topograficznie i kulturowo od epoki miejsca i akcji dziadów drezdeńsko-warszawsko-litewskich: „Cudowność jest inna w każdej epoce, w niejasny sposób wywiązuje się z jakiegoś ogólnego odkrycia, które dociera do nas tylko w szczegółach; będą to romantyczne ruiny albo nowoczesny manekin, albo inny jakiś symbol, który przez pewien czas działa na ludzką wrażliwość. W tych ciasnych wymiarach, które wywołują w nas uśmiech politowania, zawsze się jednak mieści nieuleczalny niepokój ludzki i dlatego je uwzględniam, dlatego je uważam za nieodłączne od kilku arcydzieł zakażonych nimi boleśniej niż pospolite spory”. I właśnie tej „cudowności” poświęca autor pierwsze z czterech czytań, gdzie pokazuje bohaterów IV części „Dziadów” jako „niewinnych czarodziejów”, jako że obrzęd „dziadów” to połączenie poezji i magii (czy to stąd zaczerpnięty został tytuł filmu Andrzeja Wajdy?). Rozdział drugi dotyczy guślarzy i dziadów oraz poezji guślarskiej (dziadowskiej). Rozdział trzeci, dotyczący „Salonu warszawskiego” z części III, dotyka literackości jako przeciwieństwa „dziadów”. Chodzi o przeciwstawienie „prawdziwej” historii i „nieprawdziwej” literatury. Czwarty opowiada o figurze dziada wędrownego. W tym zbiorze ukazana jest migotliwość motywu „dziadów” i migotliwą tożsamość głównego bohatera, „tajemniczą osobistość”. Ta migotliwość wyraża się choćby w tym, że tworząc w 1823 roku postać Guślarza poeta traktował ją z dystansem, jako zewnętrzną, a dekadę później, w 1832 roku w znacznym stopniu się z nią utożsamił. Zmienność ich sensów pojawia się w każdej części mickiewiczowskiego cyklu, także z uwzględnieniem aspektu negatywnego tego zjawiska, jako źródła zagrożenia, destabilizacji świata, jako wyrazu odejścia od kulturowej normy. W konkluzji zakończenia swoich analiz Jędrzejewski tak podsumowuje fenomen mickiewiczowskich „Dziadów”: „Nie sposób utrzymywać, że Mickiewicz całe życie pisał wyłącznie „Dziady”. Można jednak powiedzieć, że przez większą część swojego twórczego życia pisał czy tworzył „Dziady”, które anektowały kolejne obszary jego poezji, działań (także wykraczających poza literaturę) i rozumienia sztuki, a w końcu – rozumienia kultury. Jest w tym coś zdumiewającego, że z quasi-ludowego krótkiego utworu, gdzie „gusła i inkantacje są po większej części wiernie, a niekiedy dosłownie z gminnej poezji wzięte”, wyłonił się projekt, za pomocą którego Mickiewicz odczytywał szerokie zjawiska kultury narodowej (i nie tylko tej). Rozrastające się „Dziady” redukują ironiczny dystans poety do zdarzeń nieprawdopodobnych i zacierają autorską swobodę w wykorzystywaniu literackich konwencji. W rozumieniu poezji „według ducha” było może kwestią metafizycznego awansu to, że późny Mickiewicz jak guślarz wśród gromady znalazł się w centrum własnego dzieła, zaczętego w czasach filomackiej młodości”. Ten zbiór studiów po raz kolejny rozszyfrowujący sensy „Dziadów”, to lektura niełatwa, ale warta wysiłku.

Tomasz Jędrzejewski – „Czytanie Dziadów” w czterech częściach”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich PAN, Warszawa 2018, str. 188, ISBN 978-83-66076-04-4

Opowieści ginekologiczne

ginekolodzy tajemnice gabinetow

Ginekologia i położnictwo są nie tylko po prostu specjalnościami lekarskimi, ale szczególnymi dziedzinami medycyny. W żadnej dziedzinie sztuki lekarskiej nie krzyżuje się tyle zagadnień wykraczających poza materię ściśle biologiczną i medyczną, w tym tak delikatnych jak seksualność (ginekologia i położnictwo nie są co prawda dziedzinami erotyki, ale w erotyce mają swoje korzenie), problematyka etyki i moralności, zjawisko wstydu i skrępowania związane ze sferą płciową oraz tak przemożnie wpływowych jak obyczaje i zasady – zakazy i nakazy – religijne. Wystarczy przywołać trzy kwestie: przerywanie ciąży, antykoncepcję i zapłodnienie in vitro, by uzmysłowić sobie jak wielkie namiętności polityczne i światopoglądowe oraz spory prawne one budzą, w ostatnich dziesięcioleciach głównie w Polsce (choćby ostatnio „czarny protest” przeciw próbie całkowitego zakazu aborcji), ale okresami także w Irlandii (niedawne referendum) czy w niektórych krajach Ameryki Łacińskiej (n.p. Salwador, kraju gdzie jest najbardziej restrykcyjne na świecie prawo antyaborcyjne). O tym jak n.p. Kościół katolicki przywiązywał do tzw. katolickiej etyki seksualnej świadczą choćby archiwalne wydawnictwa z tego zakresu, gdzie życie płciowe i prokreacyjne katolików regulowane było z drobiazgowością graniczącą fragmentami z obsesją nie pozbawioną rysów obscenicznych. Tajemnice ginekologii i ciała kobiecego w aspekcie prokreacji fascynowały wielu pisarzy. Wystarczy przywołać powieści: niemiecką – „Orestes i wieloryb” Hedwig Rhode, brytyjskie – „Regulamin tłoczni win” Johna Irvinga, czy „British Museum w posadach drży” i „Gdzie leży granica” Davida Lodge, duńskie „Zimowe dzieci” Dea Trier Morch, fińską „Akuszerkę” Katji Kettu, czy najgłośniejsze z tego nurtu „Opowieści podręcznej” Kanadyjki Margaret Atwood, a także przykłady z dawnej polskiej prozy: „Grypa szaleje w naprawie” Jalu Kurka, „Zazdrość i medycyna” Michała Choromańskiego czy „Niemiłosiernych” Marii Jarochowskiej, czy „Flirt z medycyną” Zbigniewa Łapińskiego. Tematykę tę podejmowano też w kinie, choćby Ingmar Berman w filmie „U progu życia” czy Czeszka Vera Chytilowa w „Grze o jabłko”. Iza Komendołowicz podjęła tę tematykę w formie dziennikarskiej, po części poniekąd reportażowej, uzupełnionej formą wypowiedzi i wywiadów z lekarzami ginekologami, w tym z tak znanymi i zasłużonymi jak małżeństwo Marzeny i Romualda Dębskich czy profesor Marian Szamatowicz, jak i z tak kontrowersyjnymi, a nawet inkryminowanymi, jak osławiony profesor Bohdan Chazan. Iza Komendołowicz we współpracy z Magdaleną Kuszewską podjęły takie tematy, jak dziwne przypadki ginekologiczne i położnicze, przebiegi porodów, granica życia i śmierci oraz patologie ciąży, wady płodu, kwestię i praktykę aborcji, młodociane macierzyństwo, zagadnienie skutków gwałtu i ciąży z gwałtu, problemy ciążowe i porodowe tzw. „starych matek”, kwestie zapłodnienia in vitro, tematykę hormonów i antykoncepcji, onkologię ginekologiczną, postawy mężów kobiet ciężarnych, a także ginekologię estetyczną. Książka Komendołowicz wpisuje się w karierę, jaką zrobiły w ostatnich latach w mediach tematy ginekologii, położnictwa, prokreacji, o czym świadczą nie tylko liczne teksty w prasie i materiały w internecie, ale także liczne telewizyjne cykle dokumentalne w rodzaju polskiej „Porodówki” czy angielskich i amerykańskich cykli reportażowych w rodzaju „Położnych”, „Ciąży z zaskoczenia” czy „Matka w ciąży, córka w ciąży”, a także słynny quasi-dokumentalny film amerykański „Gdyby ściany mogły mówić”. Przed obeznanymi z tą tematyką i widzami tych programów książka Komendołowicz nie odsłania co prawda jakichś szczególnych sekretów, ale i tak jest to lektura bardzo interesująca i pouczająca, a dla wielu wręcz życiowo, praktycznie niezbędna, a co najmniej wskazana. Jak bowiem zaświadczają niektórzy ginekolodzy, rozmówcy Izy Komendołowicz, brak wiedzy u kobiet i mężczyzn, których ten temat dotyczy czy potencjalnie może dotyczyć, bywa zastraszający a nawet szokujący, do granic nieprawdopodobieństwa i absurdu. Gorąco polecam tę lekturę.

Iza Komendołowicz – „Ginekolodzy. Tajemnice gabinetów”, współpraca Magda Kuszewska, wyd. Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2018, str. 320, ISBN 978-83-280-5210-9

Amazonki w Roku Praw Kobiet

Gdybym miał wybrać wiersz najbardziej emblematyczny dla tego zbioru, to byłaby nim „Hipolita” Józefa Plessa, zaczynający się tak: „Jestem waleczną Amazonką/córą nimfy Harmonii/i boga wojny Aresa”. Wybrałbym go nie tylko dla walorów poetyckich, ale dlatego, że treść zbioru, o którym mowa wpisuje w antyczny mit o boskiej Amazonce, mitologicznej postaci będącej – nie wiem czy to właściwe słowo – patronką sprawy której zbiór „Nadzieja kwitnie dłużej” jest poświęcony. Ta sprawa to doświadczenia kobiet, które (często także ich rodziny) dotknięte zostały cierpieniem wynikającym z doświadczenia strasznej choroby – nowotworu piersi, a także jego następstw, bardzo często amputacji tego ważnego atrybutu kobiecości. Amputacji, która u źródeł będąc doświadczeniem cierpienia, niejednokrotnie w finale jest doświadczeniem ocalenia i częścią nowego, pochorobowego życia. Redaktorami tomu prozy i poezji autorstwa kobiet, które los uczynił Amazonkami, ale także osób im bliskich, w tym mężczyzn, z którymi los je zetknął – są Aleksandra Sołtysiak i Robert Rudiak. We wstępie zwracają uwagę, że tom został przygotowany z okazji obchodów Roku Praw Kobiet, także przy udziale osób żyjących na emigracji i że jego problematyka dotyka zjawiska szerszego niż doświadczenia Amazonek – fenomenu cierpienia jako nieodłącznego atrybutu egzystencji. Autorzy powołują się we wstępie na filozofów, którzy szczególnie pochylali się nad cierpieniem, którzy poświęcali mu swoją ludzką i filozoficzną uwagę, m.in. Kierkegaardowi, Schopenhauerowi czy Edycie Stein. Zwracają też uwagę na fakt, że kwestia poszukiwania sensu życia, traktowana w codziennej egzystencji często z lekceważeniem, w cierpieniu i ciężkiej chorobie nabierają żywego, dojmującego sensu. To dopiero wtedy nabierają żywego znaczenia słowa Arystotelesa o „cierpieniu jako nieodłącznemu cieniowi życia człowieka”. Portretują też 16 autorek i autorów wierszy oraz prozy (mającej głównie charakter wspomnień autobiograficznych). „Tematyka kobieca – piszą autorzy wstępu – stała się myślą przewodnią nadesłanych tekstów lirycznych. W szerokim wachlarzu kreślonych wątków odnaleźć można jej delikatną naturę i urodę, zmaganie się z chorobą, nasączone lękiem i cierpieniem, wołaniem o miłość i bliskość drugiej osoby”. Warto raz jeszcze wrócić do wspomnianego wiersza Józefa Plessa. Jego sens polega nie tylko na uniwersalizującym wpisaniu problemu choroby w tradycję świata mitologicznego, ale także na podjęciu kwestii, którą autorzy wstępu problem mitycznej Amazonki interpretują jako doświadczenie kobiety, „która bez piersi może z łatwością może strzelać z łuku, jest dzielną wojowniczką, lecz nigdy nie poznała miłości i szczęścia rodzinnego, gdyż musiała walczyć „w imię wolności” i jej się poświęcać, a następnie oddać za nią życie”. „Autor porównując tę mityczną boginkę ze współczesną kobietą zmagającą się z nowotworem, widzi podobieństwa – dzisiejsza Amazonka też walczy, nie poddaje się chorobie, bólowi, stressowi, nie kapituluje, bowiem jej „naturą jest rozbudzenie życia”. I miłości – chce się dodać. Bo tym, o co współczesne Amazonki muszą najbardziej walczyć jest miłość, miłość w najszerszym rozumieniu tego słowa, od erotycznej, do tej najogólniej ludzkiej, będącej jednym z atrybutów prawdziwego człowieczeństwa. I to tym właśnie, nie tylko o chorobie i cierpieniu, ale także o Miłości, opowiadają nie tylko autorzy wstępu, nie tylko cytowany Józef Pless, ale także pozostałych piętnaścioro autorów wierszy i prozy, od (ujmując alfabetycznie i wybiórczo) Bożeny Ambroży, poprzez Ewę Pawłowską, po Krystynę Wechman. Piękną puentą do tego zbioru mogą być zacytowane w nim słowa Marka Wawrzkiewicza, prezesa ZG ZLP: „Zwycięskie kobiety-Amazonki są najbardziej optymistycznymi ludźmi świata. (…) Książka ta jest wyjątkowa. To jedno z pierwszych artystycznych świadectw dramatycznej walki o wartość najcenniejszą”.

„Nadzieja kwitnie dłużej…”. Księga wierszy i prozy z okazji Roku Praw Kobiet, pod red. Aleksandry Sołtysiak i Roberta Rudniaka, wyd. Związek Literatów Polskich, Zielona Góra 2018, str. 122, ISBN 978-83-946173-5-6

Gorzka opowieść persko-francuska

lalka i marks

„Nie jestem drzewem i nie mam korzeni” – to dla mnie najważniejsze i najbardziej dobitne oraz buntownicze zdanie z powieści (a raczej osobistej, autobiograficznej opowieści, bo nie ma tu typowej fikcyjnej akcji) Maryam Madjidi, zatytułowanej „Lalka i Marks”, a jednocześnie zdanie, które, choć wypowiedziane w odruchu irytacji przez narratorkę-bohaterkę, pozostaje w radykalnej sprzeczności z jej rzeczywistym doświadczeniem. Bowiem urodzona w Teheranie (rocznik 1980) Iranka, przez lata zamieszkała, a zatem w znacznym stopniu uformowana kulturowo w Paryżu, dramatycznie boryka się z syndromem zakorzenienia w kulturze irańskiej (perskiej), który nie pozwala jej stać się bez reszty Francuzką. Urodzona w Teheranie, we wczesnym dzieciństwie, w wieku sześciu lat, emigruje z rodzicami komunistami (stąd Marks w tytule) do Francji, do Paryża, po latach wraca do Iranu, potem ponownie przenosi się do Paryża – jej życie to miotanie się między ojczyzną a emigracją. Bohaterka ma nawet problemy z jedzeniem croissantów, których nienawidzi jako synonimu obcości i tęskni za irańskimi potrawami z ryżu. Ma problemy z uwewnętrznieniem i zaakceptowaniem francuskiego modusu życia. Z Iranu ucieka jako z piekła społeczno-politycznego (lakoniczne, ale sugestywne obrazy okrutnych represji w wydaniu tamtejszego reżimu), z Paryża – bo to kwintesencja cywilizacji z gruntu jej obcej, bo „Iran z jego językiem jest w niej”. Chciałaby do Paryża, ale z „swoimi zmarłymi”, by strawestować tytuł eseju Marii Janion, podejmującymi przecież kwestię strukturalnie pokrewną, nie pozbawioną pewnych analogii, choć z innego, polskiego punktu widzenia. Powieść Madjidi kończy się niejednoznacznie, nie ma tu żadnego happy endu. W końcowej scenie wiozący ją teherański taksówkarz, dowiedziawszy się, że pasażerka dorastała we Francji, mówi: „Życie w Iranie to piekło. Lepiej być na wygnaniu niż gnić tutaj. Lepiej cierpieć we Francji niż w Iranie. Niech mi pani wierzy”. Jednak bohaterka jest zachwycona, upojona tym, że taksówkarz cytuje jej wiersz perskiego poety Hafeza. I wtedy, uwięziona w ogromnym korku, owiana smrodem spalin, doznaje uczucia irracjonalnego szczęścia. W planie realistycznym, w planie doświadczenia bohaterki, w planie bezpośrednich wniosków wypływających z tej lektury, reaguję, jako czytelnik, nie bez irytacji na ten syndrom „rozdartej sosny”. Pachnie mi to niezrównoważeniem emocjonalnym, przewrażliwieniem, histerią, a uwaga teherańskiego taksówkarza wydaje mi się z tej sytuacji głosem praktycznego rozsądku. Tak, wiem, rozumiem marzenie bohaterki o ojczyźnie wolnej i demokratycznej, nie o piekle na ziemi, marzenie o tym, by mogła jeść potrawy z ryżu, pić herbatę i czytać irańską poezję pod niebem kraju nie rządzonego przez fanatycznych i okrutnych ajatollahów, rozumiem jej kłopoty z tożsamością, ale jest, jak jest: trzeba się zdecydować, skoro ma się – przecież nie wszystkim Irańczykom dostępny – luksus możliwości wyboru. Tak, to prawda, że także we Francji doświadcza bohaterka lekceważenia i akcentów pogardy, choćby ze strony paryskiego barmana pogardliwie sarkającego na deklarowaną przez bohaterkę „francuskość”. To inne lekceważenie i pogarda niż to, doświadczanie w ojczyźnie z tego tylko powodu, że jest kobietą i ma waginę. Ta frustracja paryska, choć boli wrażliwą kobietę, jest jednak w kategorii „light”, podczas gdy w Iranie ma do czynienia z opresją hardcorową, groźną, prawdziwie niebezpieczną, ani trochę nie na żarty. Dlatego lekturze „Lalki i Marksa”, w planie bezpośredniego odbioru jej przesłania, towarzyszyło mi nie tyle współczucie, ile zaciekawienie i irytacja. Jednak poza planem ludzkim jest w tej opowieści jest także plan czysto literacki. „Lalka i Marks” została nagrodzona prestiżową Nagrodą Goncourtów w 2017 roku w kategorii „Pierwsza powieść”. W jej kulturowym tle są „Listy perskie” Monteskiusza, jeden z wyrazów historycznej francuskiej fascynacji perskim w tym przypadku Orientem. To także opowieść o tęsknocie i nostalgii, o zmaganiu się w sercu i umyśle bohaterki dwóch języków, perskiego i francuskiego i o poszukiwaniu przez nią języka własnego, który byłby nie do końca tylko francuskim i nie do końca tylko irańskim. Może poszukuje języka francuskiego w brzmieniu, a perskiego w duchu, czyli swojego własnego, indywidualnego języka? Ale czy taki język w ogóle jest możliwy? Póki co, czytelnik otrzymuje kunsztownie napisaną – jednak w języku francuskim! – i naprawdę zajmującą, mającą w sobie przy tym coś z poematu prozą, opowieść o rozdarciu między kulturami, między językami, między własnym piekłem a cudzym rajem, każdym na swój sposób dobrym i na swój sposób niedobrym. Jeśli jednak odnieść się do dylematów i „mąk dusznych” pisarki z zastosowaniem czysto literackiego kryterium, to można by skonkludować, że ostatecznie zwycięża niej Francja, a co najmniej jest to remis ze wskazaniem. Bo przecież „Lalka i Marks” nie przejdzie do historii literatury perskiej, lecz francuskiej. A nagrodzona autorka będzie następczynią Balzaca i Flauberta, a nie Hafeza.

Maryam Madjidi – „Lalka i Marks”, przekł. Magdalena Pluta, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018, str. 220, ISBN 978-83-06-03512-4

Sienkiewicza (Bartłomieja) nowe przestrogi dla Polski

panstwo teoretyczne

Gdyby książka Bartłomieja Sienkiewicza została zatytułowana jego sławetną frazą z „Sowy i przyjaciół” („Chuj, dupa i kamieni kupa”), to być może nieco bardziej przysłużyłoby się podniesieniu jej atrakcyjności „sprzedażnej” niż poważny tytuł „Państwo teoretyczne”. Dobrze jednak, że zdecydowano się na ten właśnie tytuł, bo nie efektowna, szydercza wulgaryzacja jest potrzebna przy mówieniu o państwie polskim (tej jest wokół aż nadto), lecz poważna debata. Sienkiewicz, były szef MSWiA w rządzie Donalda Tuska (2013-2014) podejmuje bowiem naprawdę dramatyczne kwestie. Ta książka, to krytyka całej klasy politycznej. Diagnoza państwa, jaką sformułował Sienkiewicz odnosi się do wszystkich, bez wyjątku, polskich rządów po 1989 roku, także do rządu, w którym sam uczestniczył. Sienkiewicz rozpoczyna od wstępu, który brzmi jak początek jego osobistych wspomnień, gdy opowiada o siedzącym w jego gabinecie szefie ABW Pawle Wojtuniku, ze zdenerwowaniem referującym mu 13 czerwca 2014 roku wiadomość o przygotowaniach tygodnika „Wprost” do publikacji treści nagrań z „Sowy i przyjaciół”, co otworzyło osławioną, tzw. „aferę podsłuchową”. Od tonu gawędziarskiego szybko jednak przechodzi Sienkiewicz do wszechstronnej i bynajmniej nie lekkiej diagnozy stanu kraju. Ową diagnozę rzuca na szerokie tło sytuacji geopolitycznej Polski, gdy zwraca uwagę, że „polska nie leży na zachód od Irlandii, tylko na uskoku tektonicznym między Wschodem a Zachodem, ma za sąsiada agresywne mocarstwo, a po drugiej stronie popadający w coraz większe kłopoty i rozpadający się świat Zachodu. W tej sytuacji bez troski o państwo nasze szanse będą maleć, a nie rosnąć”. Część wstępną kończy Sienkiewicz następującą konkluzją-przestrogą: „Ta książka jest próbą opowiedzenia państwa teoretycznego w sposób w miarę systematyczny, ale poprzez wybrane przykłady dotykające różnych stron życia. (…) Chcę pokazać problemy Polski z różnych perspektyw: spraw najważniejszych, które kojarzymy z państwem i tych codziennych, wydawałoby się nie mających z nim nic wspólnego: polskiej wsi i ministerstw w Warszawie, rzeczy oczywistych oraz tych, których nie zawsze jesteśmy świadomi. Chcę opowiedzieć Polskę taką, jaka mnie boli, o którą się martwię. Bo idzie zły czas. I pora to zobaczyć”.

W pierwszej części („Buduje się od dołu, nie od góry”) Sienkiewicz koncentruje się na analizie kilku zagadnień, w których upatruje największe niebezpieczeństwa dla Polski, przy czym dokonany przez niego wybór może niektórych zdziwić: na stanie edukacji powszechnej, która mentalnie oddala wschodzące pokolenie polskie od świata („Folwark dziecięcy”), na uprzywilejowanej pozycji Kościoła katolickiego zaburzającej homeostazę państwa i działającej na nie oraz na życie społeczne niczym toksyna („Nieświeckie państwo”) oraz na bezradności państwa wobec permanentnej hekatomby krwi na polskich drogach, której sprawcami są polscy kierowcy, ale która powinna być także wyrzutem sumienia dla państwa („Kodeks nieposłuszeństwa”). Na koniec Sienkiewicz uzasadnia, dlaczego wybrał te akurat trzy zagadnienia: „Szkoła, ruch drogowy i finansowy wymiar Kościoła – są codziennym, powszechnym doświadczeniem naszych rodaków”.

Są jednak i inne plagi, które trawią kraj i im przygląda się Sienkiewicz w części drugiej („Co na nas wyjeżdża zza zakrętu historii”), m.in. w rozdziale zatytułowanym frazą z „Chorału” Kornela Ujejskiego – „Z dymem pożarów”. To najbardziej dojmujący z przywoływanych przez autora przykładów na „imposybilizm” państwa, na sławetne „państwo teoretyczne”. Także państwo kierowane przez PiS. Chodzi tym razem o bezkarność mafii śmieciowych, które przy bezradności państwa zrobiły sobie z Polski horrendum: wielki śmietnik importowanych odpadków i miejsce podpalania piramid śmieci. I państwa, które jedynie pozoruje walkę ze smogiem („Smog krakowski nadal żywy”). A także państwa, które wbrew buńczucznym i jak się okazuje kłamliwym deklaracjom antyimigranckim, jest „największym importerem cudzoziemskiej siły roboczej na świecie”. Dotyka Sienkiewicz także militarnej bezbronności Polski. Sienkiewicz krytykuje natomiast stawianie w polityce obronnej na jedną tylko, amerykańską kartę, co oznacza ryzykowanie Polską. „Przez trzy bez mała dekady żyliśmy ze wspomnianej pokojowej dywidendy dzięki spójności Zachodu, jego dominacji w świecie i roli USA jako imperium światowego – pisze Sienkiewicz – To się kończy na naszych oczach. Nie wiemy, co nadchodzi ani czy w przyszłości będziemy potrafili uchronić Polskę przed najgorszymi scenariuszami. W tej sytuacji izolacjonizm w Europie, oparty tylko na zapewnieniach niestabilnego prezydenta USA, jest wart tyle, ile oświadczenia jego poprzednika Baracka Obamy, że USA zareagują z całą mocą, jeśli w Syrii dojdzie do użycia broni chemicznej. Jak z tą reakcją Obamy było, wiadomo. Morze ruin syryjskich miast i Rosja jako rozgrywający w tym regionie świadczą same za siebie. Z polityką prowadzoną przez rządzących w sposób, jak gdyby Polska była ich folwarkiem wydzierżawionym na wieczność, złe scenariusze zmaterializują się szybciej i bardziej niespodziewanie. Ale i z opozycją, która nie dostrzega, że nie ma już powrotu do tego, co było i żadne zaklęcia o „naturalnym” miejscu Polski w międzynarodowym układzie nie odpowiadają już rzeczywistości, tak nie zajedziemy daleko. Nadal będzie pogłębiał się rozdźwięk między USA a UE, nadal Chiny i Rosja będą coraz śmielej kwestionować globalne przywództwo Zachodu (…) Nie udaje się lwa, podczas gdy nie potrafi się być nawet lisem. Nie ucieka się w nacjonalistyczne kostiumy, bo nacjonalizm w tej części Europy to nieskończona lista wzajemnych pretensji, pamięci o przelanej krwi i odwiecznych konfliktów”. W konkluzji rozdziału pisze Sienkiewicz o trzech głównych procesach „odkształcających nasze przyzwyczajenia, poczucie bezpieczeństwa i obliczalność losu” oraz o trzech wyczerpujących się czynnikach polskiej pomyślności ostatnich trzech dekad: energii obywateli, wzrostu gospodarczego i napływu kapitału. Konkluduje Sienkiewicz swoje rozważania w tonie prawie patetycznym, który nie jest mu obcy: „Utrata przez Polskę nagromadzonego przez pokolenie kapitału sukcesu i bezpieczeństwa byłoby dramatyczną powtórką losu sprzed trzech stuleci. Nawet jeśli nad Warszawą nadal będzie powiewać flaga biało-czerwona i żadna obca ręka nie będzie chciała jej zrzucać. Mam wrażenie, że zostało mało czasu, żeby dostosować się do nowej sytuacji. Kiedyś, wieki temu, takich działań zaniechaliśmy. Cena była bardzo wysoka”. W rozdziale trzecim i ostatnim („Państwo. Powrót”) analizuje Sienkiewicz sytuację i schorzenia państwa już w zakresie politycznych generaliów. Ubolewa, że „mamy totalną władzę i totalną opozycję”, że „silników” rozwoju upatrujemy nie tam, gdzie one realnie są, że władza pojmowana jest jako przewaga, dominacja większości nad mniejszością, że państwo jest zbyt daleko od obywatela, także dlatego, że po 1989 roku zdewastowano transport publiczny w postaci sieci kolejowych i autobusowych połączeń. Wskazując drogi wyjścia z obecnej sytuacji mówi autor o konieczności wyjścia przez opozycję poza język „antypis”. Powołuje się przy tym Sienkiewicz na frapujący przykład sprzed siedmiu lat (2011), gdy w okresie nieprzezwyciężalnej, jak się wtedy zdawało, hegemonii Platformy Obywatelskiej pojawiło się na rynku medialnym, opanowanym przez liberałów, „niezwykłe przedsięwzięcie – tygodnik prawicowy „Uważam rze” Pawła Lisickiego. Stał się on zalążkiem późniejszego „prawicowego marszu przez media” (z ewidentnym wykorzystaniem doktryny „hegemonii kulturowej” stworzonej przez geniusza lewicy Antonio Gramsciego), marszu, który walnie przyczynił się do odzyskania władzy przez prawicę właśnie. Idźcie ich śladem – zdaje się zwracać Sienkiewicz do obecnej opozycji, bo bez tego wasze szanse na odwojowanie Polski będą nie tylko znacznie mniejsze, ale i wasza władza będzie tylko dla władzy, co nie wróży jej trwałości. Na koniec zaleca Sienkiewicz trzy wektory działania: przejście od polityki dla polityki i władzy dla władzy do praktyki podejmowania konkretnych, ważnych społecznie zadań, stworzenie koalicji konkretnych interesów ponad podziałami politycznymi oraz stworzenia nowego języka mówienia o sprawach publicznych z naciskiem na nowe techniki medialne i komunikacyjne.

Można by do przemyśleń, diagnoz i rad Sienkiewicza odnieść się nawet z nutą kpiny, jako że sam, jako praktyk polityczny nie okazał się dostatecznie skuteczny i sprawny, co przyczyniło się do krótkotrwałego sprawowania przez niego urzędu ministerialnego. Czy ktoś taki „co sam nie potrafił” może sensownie doradzać innym? A jednak. Bartłomiej Sienkiewicz nie okazał się być może wystarczająco dobrym ministrem i skutecznym politykiem. Toteż być może szybko wyciągnął wnioski ze swoich ograniczeń i postanowił zakończyć krótką przygodę z czynną polityką. Jest za to bardzo dobrym, kompetentnym i uważnym analitykiem polityki, procesów społecznych, kulturowych, geopolitycznych. etc. I dlatego warto przeczytać i przemyśleć to, co napisał w „Państwie teoretycznym”. A potem spróbować wyciągnąć z tego praktyczne wnioski.

Bartłomiej Sienkiewicz – „Państwo teoretyczne”, Wydawnictwo Arbitror, Warszawa 2018, str. 167, ISBN 978-83-66095-00-7

Ponura fantazja o wojnie polsko-ruskiej

czas stracencow

Powieść Marka M. Meissnera (gotów bym obstawić, ale daleko od pewności, że to autorski pseudonim, nawiązujący do osoby sławnego kiedyś Janusza Meissnera od „Żądła Genowefy” i „L jak Lucy”) można potraktować jako komplementarne uzupełnienie niektórych wątków podjętych w „Państwie teoretycznym” przez Bartłomieja Sienkiewicza. „Czas straceńców” to bowiem rzecz z gatunku fantastyki wojennej. Opowiada o wyobrażonej napaści Rosji na Polskę i hipotetycznym przebiegu polskiej wojny obronnej. Powieść rekomendują dwaj specjaliści w temacie. Vincenty Severski podkręca czytelnicze emocje sformułowaniem, że „to nie jest fantazja militarna, to naprawdę może się zdarzyć”, a Tomasz Piątek zwraca uwagę także na walory czytelnicze powieści: „żywą akcję, subtelny czarny humor i doskonałą znajomość rzeczy, która składa się na realistyczny scenariusz. Również czarny”. W powieści Meissnera Rosja napada na Polskę przez Przesmyk Suwalski, no i się zaczyna wielki kataklizm, łącznie z podziałem kraju na dwie strefy rozdzielone Wisłą oraz powołaniem rządu polskiego na uchodźstwie. Główny bohater i narrator powieści jest oficerem i żołnierzem Obrony Terytorialnej, a tekst wzbogacony o barwne mapy nibyfrontów wojny. Szczerze wyznam, że osobiście nie jestem szczególnym fanem tego gatunku literatury, ale doświadczenie i nos czytelniczy podpowiadają mi, że dla miłośników gatunku wszelakiej fikcji imitacyjnej ta książka, to prawdziwa gratka i gotowy scenariusz na film.

Marek M. Meissner – „Czas straceńców. Żołnierza OT i oficera opowieść o wojnie polsko-rosyjskiej”, Wydawnictwo Arbitror, Warszawa 2018, str.517, ISBN 978-83-66095-01-4

Na trzy długie, zimowe wieczory

Na zakończenie trzy rekomendacje pozycji popularnych: dwóch pozycji z dziedziny popularyzacji historii oraz jednej powieści kryminalnej. Pierwsza to zbiór portretów biograficznych marszałków Stalina z Tuchaczewskim, Budionnym, Rokossowskim Żukowem na czele. Druga to sensacyjna historia siedmiu okrętów konwojujących złote skarby. Z kolei powieść Iwony Wilmowskiej poza zajmującą intrygą kryminalną zawiera też niemodny w naszych czasach morał: nie jest mądre odsuwanie na bok starych ludzi z ich przeszłością i doświadczeniem życiowym. Wspólne działanie ludzi starych i młodych niejednokroć może dać zadziwiające efekty, prowadząc do np: rozwiązania kryminalnej zagadki.

marszalkowie stalina

Jurij Wiktorowicz Rubcow – „Marszałkowie Stalina”,

Wydawnictwo Rea SJ,

Konstancin-Jeziorna 2018,

str. 386,

ISBN 978-83-7993-368-6

tajemnice zlotych konwojow

Władimir Szygin – „Tajemnice złotych konwojów”,

przekł. Jan Cichocki,

Wydawnictwo Rea – SJ,

Konstancin-Jeziorna 2018,

str. 461,

ISBN 978-83-7993-367-9

nikt nie slucha 1

Iwona Wilmowska – „Nikt nie słucha starych ludzi. Prywatne śledztwo Agaty Brok” (1),

wyd. Axis Mundi,

Warszawa 2018,

str. 250,

ISBN 978-83-64980-64-0

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko