Cykl życia japońskiego pisarza Kaikō rozpoczął się w grudniu i zamknął w grudniu. A w połowie cyklu i w połowie roku 1960 przyjechał do Warszawy, gdy byłem jeszcze magistrem. Więc z wielkim szacunkiem zwrócił się do mnie, ponieważ magis znaczyło dla niego coś naprawdę wielkiego. Roześmiał się, gdy powiedziałem mu, że w Polsce to po prostu tyle znaczy co japoński tytuł shūshi, i odrzekł: „No to ruszajmy na Nowy Świat, Chcę wywąchać, gdzie sprzedają wódkę, bo mam dużo pracy – silnik potrzebuje benzyny”. O tempie jego pracy świadczy publikacja wrażeń z podróży do Polski i kilku innych krajów już w następnym roku w książce Kako tomirai no kuniguni (Kraje przeszłości i przyszłości, 1961), w której sporo miejsca poświęcił Polsce.
To naprawdę się zdarzyło. Kaikō Takeshi (1930-1989) przyjechał do Warszawy na zaproszenie Ministerstwa Kultury i Sztuki w 1960 roku. A ja wtedy byłem jego tłumaczem i przewodnikiem po Warszawie i Krakowie. Ale także po Auschwitz, gdzie w czasie wędrówki wokół dołów grobowych w Brzezince, w pewnym miejscu, lekko pokrytym wodą, wygrzebał łyżeczkę i kości, i zrobił zdjęcie. A po latach oglądałem to zdjęcie w dużym powiększeniu w jego domu w dzielnicy Suginami w Tokio.
Ciekawe, do kogo to zdjęcie trafiło, gdy w 2000 roku zmarła jego żona, poetka Maki Yōko, a wcześniej zginęła ich córka w wypadku kolejowym, więc nikt z rodziny nie mógł tą cenną pamiątką się zaopiekować. A może ten znak okrutnych czasów znajduje się teraz w pracowni pisarza, w Chigasaki, w której mieszkał pod koniec życia? W tym właśnie domu miasto Chigasaki w 2003 roku utworzyło muzeum literackie i nazwało je Chigasaki Kaikō Takeshi Kinenkan, czyli Dom Pamięci Kaikō Takashiego w Chigasaki.
Debiut i prestiżowa nagroda Akutagawy
Kaikō Takeshi (jego imię bywa też wymawiane Ken) do Polski przyjechał już jako ceniony młody pisarz. Tylko w roku 1957 opublikował opowiadania Panikku (Panika), Kyojin to gangu (Olbrzymy i zabawki), a za Hadaka no ōsama (Nagi król) otrzymał Nagrodę Akutagawy. Zyskał rozgłos, ponieważ wówczas laureatów tej nagrody media traktowały podobnie jak słynnych aktorów filmowych. Stał się„gwiazdą”, podobnie jak Ishihara Shintarō i Ōe Kenzaburō. To zainteresowanie prasy i telewizji było przyczyną kryzysu pisarza. Zdecydował więc uciec od tego zgiełku, udając się na wędrówkę w okolice Okayamy i do stron rodzinnych, tzn. do Osaki, gdzie odkrył osadę złodziejską trudniącą się kradzieżą złomu ze zbombardowanej fabryki zbrojeniowej i napisał o niej powieść pt. Japońska opera za trzy grosze (1959).
W tym czasie opublikował również opowiadania Rubōki (Kronika wygnańca) i Yaneura no dokuhaku (Wyznania z poddasza), a następnie – powieść Robinson no matsuei (Potomek Robinsona).Jego niespożyta energia pozwalała mu w tym czasie również podróżować – odwiedził Rumunię, Francję i Polskę (1960). W następnym roku był obserwatorem na procesie Eichmanna w Izraelu. Odwiedził też Ateny, Stambuł, Moskwę, Leningrad, Taszkent i Samarkandę. Spotkał się z Ilią Erenburgiem, a w Paryżu rozmawiał z Sartrem. W 1964 roku udał się do Wietnamu jako korespondent wojenny, gdzie przebywał kilka miesięcy. O włos uniknął śmierci. Doświadczenia i przemyślenia z tego okresu zanotował w reportażach,opowiadaniach i powieściach.
Zubari Tōkyō (ずばり東京) i Betonamu senki (ベトナム戦記)
Pamiętam, że pierwszą książką Kaikō, jaką czytałem, była Zubari Tōkyō (1964). Dotąd nie wiem, jak ten zbiór reportaży literackich nazwać. Wiadomo, że są to zapiski o Tokio, ale „zubari” wymyka się tłumaczowi, nie daje się łatwo zamienić na polskie słowo, bo występuje w najrozmaitszych sytuacjach obrazowego przedstawiania rzeczy, bez owijania w bawełnę, śmiało i szczerze. Może najlepiej przełożyć tytuł jako „po prostu Tokio”. W tej książce, dedykowanej mi już w Tokio w 1964 roku, Kaikō ukazał zmieniające się przed olimpiadą oblicza stolicy, zaczynając opowieść od szkicu pt. „Nihonbashi bez nieba, drzew i poezji”.
Wydawca tokijskich reportaży, tzn. Asahi Shimbunsha, docenił jego talent reporterski, więc wysłał go do Wietnamu jako korespondenta wojennego. I tam Kaikō udał się na pierwszą linię frontu. Dołączył do amerykańskich żołnierzy biorących udział w akcji. A następnego dnia został uznany za zaginionego,Jednak wkrótce zaskoczył zmartwionych, ponieważ zjawił się w Tokio i opublikował Betonamu senki (Wietnamska kronika wojenna,1965). Odtąd wciąż wracał do Wietnamu i opisywał ludzi uwikłanych w wojnę amerykańsko-wietnamską. Wówczas pisał nie tylko reportaże, lecz opowiadania i powieści o tematyce wietnamskiej, m.in.„Jaśniejący mrok” (Kagayakeru yami, 1968 ) i Żołnierską zapłatę (Heishi nohōshū, 1965).
Echo wojny wietnamskiej pobrzmiewa również w„Ciemnościach lata” (Natsu no yami, 1972), powieści o Japończykach w Europie, o problemach utraty poczucia tożsamości, celu i sensu istnienia w konsumpcyjnym społeczeństwie. Trzecią część trylogii (Hana owaru yami – Ciemności, w których umierają kwiaty), autor pisał od wielu lat, wzbogacając własne doświadczenia podczas licznych wyjazdów „na ryby”, na Alaskę, a także w dorzecze Amazonki,Zresztą zainteresowanie wędkarstwem znajduje swoisty wyraz w wielu opowiadaniach i szkicach, podobnie jak picie i jedzenie, których opisy wyróżniają się ponad przeciętność, poczynając od Japońskiej opery za trzy grosze, PIW, 1973).
W posłowiu do „Chodzących cieni (Arukukagetachi , 1979) Kaikō napisał, że do Sajgonu udał się w roku 1964, a po raz drugi pojechał tam w 1968, i po raz trzeci w 1973. Stwierdził, że nie jeździł tam po to, żeby pisać opowiadania czy powieści, lecz reportaże dla czasopism. Ale obfitość cieni i krwi, z jaką się zetknął, sprawiła że musiał o tym pisać nie tylko w reportażach. Zebrał więc napisane w ciągu tego piętnastolecia opowiadania,których akcja toczy się w Azji Południowo-Wschodniej, i tak powstał wspomniany tom „Chodzące cienie” .
Jedyną „powieścią wietnamską” Kaikō jest niewątpliwie „Jaśniejący mrok”, napisana w formie autentycznego dokumentu. Bohater, korespondent japoński, wędruje po Sajgonie, po dzielnicach nędzy i przepychu, spotyka również ludzi delikatnych uczuć, lecz skazanych na przegraną. Zbiera informacje, spotyka się więc z Wietnamczykami, jak i Amerykanami różnych postaw, stopniowo, bezwolnie poddających się ociężałości i nierzadko pijaństwu. Jest jednak świadkiem wielu drobnych i wielu dramatycznych wydarzeń, między innymi publicznej egzekucji. Te wydarzenia są jedynie tłem dla człowieka zmęczonego poczuciem osamotnienia, obcości i bezsensowności własnej obecności w tym mieście. Ta sytuacja jest dla niego tak nieznośna, że decyduje się na krok desperacki – wyrusza na teren działań wojennych, jako świadek, anie żołnierz. (Zob. „Kaiko i Wietnam” w Mikołaj Melanowicz Literatura japońska. Proza XX wieku, PWN, s. 355).
Kaiko Takeshi (w środku), Mikołaj Melanowicz i redaktor wydawnictwa M.Y., Shinchosha, salon księgarni Kinokuniya, Shinjuku, Tokio, 13 lipca 1979 r. (archiwum M. Melanowicza)
A w opowiadaniu Żołnierska zaplata opisał trzy dni w Sajgonie (dziś to miasto nazywa się Ho Chi Minh), rozpoczęte przy dawnej ulicy Catinat w hotelu Majestic, w którym i ja spędziłem kilka nocy w 1983 roku, gdy jeszcze obsługiwali mnie kelnerzy w uniformach w stylu francuskim. Ta stara kadra hotelowa nie zdążyła uciec razem z Amerykanami przed dniem upadku Sajgonu w roku 1975 roku.
Żołnierska zapłata
Skończyłem.
Postawiłem kropkę, westchnąłem i odchyliłem się do tyłu.Pracowałem bez przerwy od rana. Bolały mnie plecy, ciążyło w żołądku. Za dużo piłem i paliłem. Dym z papierosów wypełnia pokój, przepływa powoli jak gęsta mgła. Zebrałem porozrzucane kartki rękopisu i ułożyłem je zgodnie z numeracją.Trzeba wezwać boya, by zaniósł je do Centralnego Urzędu Telegraficznego. Dzi śnie było przewrotu, więc mój tekst nadadzą chyba szybko. W czasie zamachu stanu telegraf zwykle jest nieczynny. Z rozkazu generała bowiem pierwszy oddział wojska zajmuje najpierw rozgłośnię radiową i telegraf. A po otwarciu urzędu telegraficznego zbiega się naraz tylu korespondentów zagranicznych agencji i czasopism, że nigdy nie wiadomo, jak długo trzeba czekać na nadanie tekstu. Ale dzisiaj nie było zamachu stanu, ani jakichś szczególnie spektakularnych działań wojennych, więc mój artykuł nadadzą chyba szybko.
Podszedłem do okna, otworzyłem ochronne okiennice, aby wypuścić dym. Tutaj okiennice są bardzo ciężkie, żelazne. Zabezpiecza się nimi wszystkie okna przed wrzuceniem granatu z ulicy. W tej okolicy bowiem w hotelach są bardziej potrzebne żelazne okiennice niż urządzenia klimatyzacyjne. Spojrzałem przez okno i pomyślałem, że najbardziej lubię tę porę dnia. Wziąłem ze stołu kieliszek koniaku, stanąłem przy oknie i smakując go po kropelce językiem nabrzmiałym i szorstkim jak włochata gąsienica, patrzyłem na niebo. O zmierzchu jest ono klejnotem stolicy. Sprawcą cudów. Każdego dnia rozgrywa się tu wielki dramat bez słów, ogromny,niesamowity i wspaniały. Nad rzeką i równiną porośniętą kokosowymi i sagowymi palmami opada słońce, a niebo wypełnia się jarzącą purpurą krwi.
Palmy sagowe, niewielką stocznię, reklamę papierosów „capstan”, szarobrązowe błoto na brzegu, nędzne chaty kryte liśćmi palmy kokosowej, żółtawą, mętną i płytką rzekę przesyca melancholijna namiętność bez żalu zmarnowanej energii. Wyobrażam sobie tylko co spuszczona kurtynę z ciemnoczerwonego francuskiego welwetu lub waginę w chwilę po osiągnięciu rozkoszy, to znów ranę od kuli karabinowej z najbliższej odległości, która opuściła lufę z siłą nacisku kilku ton.
Wczoraj o zmierzchu, gdy rozbity oddział rozpoczął ucieczkę, gdy padaliśmy i podnosiliśmy z błota, przedzierając się przez trzcinowe zarośla w dżungli, posypały się z tylu kule z karabinu maszynowego niemal mnie muskając. Wtedy padłem twarzą w błoto i na ułamek sekundy ujrzałem zachód słońca taki jak teraz. Dziś od rana siedziałem przy maszynie próbując to doświadczenie zamienić w znaki; niestety, próba zakończyła się niepowodzeniem. Nie tylko z powodu koniaku drażniącego język, czy też z powodu papierosów czy wyczerpania.
Usłyszałem pukanie do drzwi i odsunąłem się od płonącego okna.
– Entrez!
Wróciłem do stołu i zacząłem sprawdzać numerację stron, z kieszeni wyjąłem pieniądze i kartę upoważniającą do nadania telegramu na koszt odbiorcy. Gdy pomyślałem o napiwku dla boya, przypomniałem sobie, że jeszcze nikogo nie wzywałem. Pospiesznie podszedłem do drzwi,przekręciłem gałkę klamki i wtedy w mroku korytarza ujrzałem amerykańskiego żołnierza w mundurze polowym. Niski, gruby jak beczułka przypominał mi czymś niedźwiedzia. Był to to sierżant Westmoreland.
Tłumaczył z japońskiego Mikołaj Melanowicz
(c.d. w Tydzień świętego mozołu. Opowiadania japońskie 1945-1975, wybór Mikołaj Melanowicz, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1986, s.143-144)