do…
śniłaś mi się,
usiadłaś na gałęzi wiśni jak wielki szpak,
zerwałaś wszystkie owoce czarnej porzeczki
w moim ogrodzie.
byłaś głodnym rekinem,
obijałam się skulona w twoim brzuchu.
przyjechałaś odwiedzić dom, nie mnie,
istotny każdy detal martwej natury, ja zbyt żywa,
śniłam, że zaprosiłaś do naszego domu złodzieja:
ładnie oczyścił pokoje z pamiątek po rodzicach
i skrzętnie zebrał zdjęcia babci,
puste miejsce zasłoniłaś serwetką,
stawiając na niej krzyżyk z wijącym się Jezusem.
on z krwi mojej i z serca twojego
prosiłaś by pisał listy o kolejnym umieraniu
i oto stał się inspiracją
potrzebowałaś kontaktu
by tworzyć coraz lepsze wiersze
był śliną która zaraża
snem o więzieniu
mówił że wiersze widzi i gdy oślepnie
będzie bardzo smutno
a przecież słychać szum fal i wiatru
szmer w kuchni
westchnienia kochanków
z czasem pokochałam go jak własne dziecko
a może to nastąpiło u źródła znajomości
więc nie mogę przejść i obok ciebie obojętnie
wybaczam tej która wczoraj
nazwała mnie dziwką
powroty powinny być tylko w wyobraźni
matka krzyczy że nie ma tutaj miejsca
tymczasem ciągle wracam
zbieram pośród traw
płyty z namalowanym sercem
znowu mnie myjesz golisz nogi
zanosisz do łóżka głaszczesz brzuch
czasem na suchym źdźble gram arię
usta krwawią krzyczą zatykasz dłonią
musisz spoglądać jak Izajasz – szepczesz –
do przodu
przenieś mnie przez rzekę wąski most
mój siwy włos przyklei się do twoich ran
powrotów jest wiele to gładka tafla jeziora
zielona ściana lasu przy której odpoczywają nasze oczy
jesienna wierszoza
zima nie dała wytchnienia.
zmarznięte zawiązki położyły
na łopatki późniejsze plony.
nie wiadomo, kiedy przyszło lato.
deszcz, deszcz, deszcz. brak witamin.
janka też jakaś taka wyjałowiona. deszcz, deszcz.
spadają liście. włosy kładą się dywanem
na ubraniach, w sypialni, na stole, czepiają ust.
dziewczyny opowiadają o gwałtach.
janka drwi. jej to nie spotkało. niczym soczyste,
prawdziwe jabłko, bez zbędnych dodatków,
z piegami i brunatnymi korytarzami.
nadgryź. jest podobna do mnie. możesz się pomylić.
komfort
wciąż chodzę ze spuszczoną głowąbuduję w myślach poręczeciemność ma wtedy mniejsze oczya dziwne dźwięki bledną wśród ciszyumiem spadać do niebarobiłam to wiele razykrew mieszała się z gorycząślady towarzyszą do dziśżycie przekreśla okrągłe brzuchymarzenie o rudej córeczce nie uratujeprzed liczeniem chodnikowych płytani od myśli w których coraz więcej chwastów
reversal
„na koniec wierność rzeczy otwiera nam oczy”
Z. Herbert (stołek)
pan mówi że w moim domu Cud nad Wisłą
pan przyniósł szablę flagę
opowiada o rzeczach ważnych wielkich
nikt nie zdziera już tynków ani podłóg
zakrwawione koszule dziadka
pozostają w pamięci u mnie czysta biel
pan przyniósł obrazek i mówi: „to Chrystus król „
nie umiem wielkimi rzeczami się nakarmić
jeszcze nie nauczono zadręczać innych
mam inną skromną fotografię
obok dziadków na ścianie rodzice
ten pokój dla zmarłych tam wiecznie zimno
potwory wyobraźni pochowałam
wrony już nie drwią
słychać tylko wyraźne stuk stuk dziob dziob
potykam się w kuchni o cień krzesła
– przepraszam – mówię do niego
Bogowie
tyś matką poezji tyś bogiem staruszko ze stwardnieniem rozsianym
papka z twoich ust jak rzeka płynie po brodzie
brodzisz w niewymówieniu wersów które znałaś na pamięć
liczysz liście gdy wiosną pączkują drzewa
córko która odwiedzasz chorą matkę
ty jesteś siostrą poezji i przyjaciółką
układasz własną biografię
ale na czole masz czwarte przykazanie
staruszku z przemoczonym pampersem
tyś rzeźbiarzem poezji trzymasz ją jak karabin w zaciśniętej dłoni
choć nie możesz nawet się czołgać z czułością opowiadasz
o swojej Eurydyce i czasach wojennych
i ty staruszko królowo poezji na wózku z uśmiechem na ustach
dziergasz koronę na kolanach
stopami próbujesz gładzić zroszoną ziemię
bogowie odpływacie w małych łódkach kropla za kroplą kłaniam się wam kłaniam