Książka Piotra Matywieckiego “Świadomość” jest pisana, jak widzę, z trzech pozycji: poety, filozofa oraz literaturoznawcy. Pobrzmiewają tutaj mocno Heraklit oraz Heidegger, znalazłoby się pewnie kilku innych.
Dla mnie jest to książka, którą można zawrzeć w sformułowaniu: poezja-filozofia. Tę książkę napisał filozof, który jest lepszy od poety, ale czuje jak poeta. Książkę tę trzeba czytać bardzo uważnie i jednocześnie nie można tracić z oczu całości. Skupiłem się na pojedynczych olśnieniach. Tam jest wiele ważnych rzeczy. Jedna, dla mnie najważniejsza: że narrator-opowiadacz kopie w głąb. Po prostu kopie głęboko we własną egzystencję. Przy czym kopał literacko na przykład Schulz, Matywiecki robi coś innego: wydobywa czystą esencję kopania, nie interesuje go kolor łopaty, może trochę ziemia i jej barwa, ale nie świat chyba, bo ze świata wydobywa czystą esencją bytu. Robi to, co powinien był zrobić Heidegger, gdyby w pewnej chwili nie przekreślił Husserla. Matywiecki to jest taki Heidegger o kilka lat później, o epokę później, który pozostaje równocześnie wierny mistrzowi i własnej zasadzie tworzenia i myślenia, twórczego myślenia o świecie, rzeczywistości, Wszechświecie. Najważniejsza lekcja to lekcja logosu duszy, który jest niezgłębiony, niewyczerpany i nieskończony.
Więc chodzi o to głównie, o rodzaj drobnej, istotnej dla mnie intuicji: że dla eseju filozoficzno-poetyckiego “Świadomość” ważne są kategorie przekroczenia i nieskończoności. Ważne jest oczywiście także uwikłanie w skończoność i wynikająca stąd, niewyczerpalna, życiodajna sprzeczność, którą możemy nazwać Panem Bogiem. Pan Bóg, jak pisze narrartor-opowiadacz-poeta-mistyk-kabalista, powstał, kiedy złączone zostały w jedno świat i istnienie. Przedtem Bóg, to znaczy zanim stał się Świadomością, istniał jako przepaść albo oddzielenie, przerwa między światem a istnieniem. Otóż świat i istnienie to nie było jedno, pisze filozof i to jest bardzo trudne do wyobrażenia, zwłaszcza dla tych, którzy za Leibnizem mówią, że raczej coś istnieje niż nic. A tu się ukazuje, że poprzez sprzeczność, paradoks i niemożliwość dochodzimy do pełni, tajemnicy, całości. Bo świadomość to jest jedność ze światem aż do możliwości zatracenia się (kiedy pracując na przykład, jak ja teraz, zapominamy o sobie, a najważniejsza jest treść naszej pracy). To, co czynię, to jak kombinowanie góralską ciupagą przy subtelnym języku wyrafinowanych intelektualnie dam. Trudno oddać całe bogactwo i zniuansowanie tej książeczki. Weźmy pod uwagę taki fragmencik, dotykający prymarnej dla poety i poezji kwestii rytmu, genialnie przez Matywieckiego zdefiniowanej:
“Taki rezonans wprawia umysł w rytm, który staje się rytmem zachwytu i pełni. To jest rytm wprawiający świadomość w doznanie nierytmizowanej ciągłości, zatem rytm niewyobrażalnie sprzeczny: dzielący ciągłość rytm absolutnej nieciągłości, tak absolutnej, że aż niezróżnicowanej, niezmiennej. Takie przeżycia dają nam arcydzieła muzyki. I właśnie w tym rytmie chodzi do ekstatycznego zatracenia się świadomości w “nieświadomości świadomości”.
Jadąc do Ewelinki, najpierw w radio słuchałem Bacha a potem Bizeta, a potem ledwo uprosiłem kierowcę, żeby się zatrzymał, bo nie wysiadłem na odpowiednim przystanku w Stalowej Woli, pojechałbym hen, do Niska, zapominając o sobie i jednocześnie silnie i dozgonnie a nawet pozstzgonnie siebie i nie siebie posiadając. Wydaje mi się, że ta wewnętrzna i jednocześnie zewnętrzna arytmia świadomości (u Matywieckiego, jak u każdego, porządnego Heideggerysty wnętrze jest równocześnie zewnętrznem, a wewnętrzna nieskończoność mikrokosmosu prowadzi do lokującego się w niewyczerpalnych głębiach Wszechświata Logosu kosmicznego), otóż wydaje mi się, że to zdialektyzowanie własnej egzystencji, prowadzi do traktowania na zasadzie zestawienia, problemów świadomości i tożsamości. Zestawienia, przy oczywistym zastrzeżeniu, że to nie to samo, a tylko gdzieś się zbiega czy przecina. Więc problem “bycia u siebie”, bycia swojego, jak również problem realności bądź nierealności własnego “ja”, otóż problem, który mnie osobiście porządnie nurtuje, zestawiłem jakoś po swojemu oraz intuicyjnie z zagadnieniem, o którym pisze Matywiecki i doszedłem do różnego rodzaju olśnień pojedynczych. Ale nie będę teraz o tym pisał. Napomknę jedynie o drobnej kwestii, którą poeta-filozof pięknie nazwał “otworzystością”. Otóż właśnie ta otworzystość na świat, owocująca czasem ziarnem i owocowaniem słowa w ziemi, jest też warunkiem odczuwania siebie jako siebie, a to znaczy nic innego, jak bycia częścią większej całości. Przy czym bycie częścią całości oznacza, jak pięknie zauważa Matywiecki, również graniczenie z innymi bytami, a owo graniczenie owocuje zderzeniem z materią świata, z bytem, a z tego zderzenia bierze początek rzecz niesłychanie ważna oraz istotna, czyli zdarzenie. Więc nie chodzi tylko o poczciwą mniej lub bardziej Pleromę, o taki naiwny panteizm, ale o coś konkretnego i przy tym bardzo ważnego; to, że ja się zderzam, to, że ja graniczę i że ten problem granicy również jest problematyczny. Królestwo Niebieskie, jak zdążyłem wyczytać z tego, jak je definiuje Matywiecki, to jest brak granic, czyli doskonała przeźroczystość. Ale właśnie nie o czystą transparentność zdaje się chodzić jemu, tylko o rzecz bardziej konkretną, to znaczy ja mogę przenikać ku drugiemu nie przez zlikwidowanie granicy, ale mam wrażenie, d z i ę k i tej granicy istnieniu. Chodzi mi o jedną, ważną rzecz, dzięki której ta książka jest tak bardzo ważna i odkrywcza: o jednoczesne wydobycie czystej esencji, istoty świata i Wszechświata i o nieodchodzenie od konkretu, ziemi, widzialności, dzięki czemu zdawanie świadectwa z tejże istoty przeżywania jest tak przekonujące i wiarygodne. Jest w tej książce konkret filozoficzny, literaturoznawczy oraz poetycki, co czyni to cieniutkie dzieło tak ciekawym (dla mnie przynajmniej), bo ja się w tej książeczce jakoś przeglądałem, odkrywałem, przede wszystkim problem bycia jednocześnie w sobie i na zewnątrz siebie i, o tempora o mores, na chwilę wziąłem pod uwagę możliwość przekroczenia własnej skończoności i powziąłem myśl o nietraktowaniu śmierci jako nieusuwalnej ostateczności, ale jako możliwość dalszego, podziemnego (i równocześnie niebiańskiego, tak, powiem to), owocowania, co skutkuje nie innym efektem, jak życiem właśnie, czyli wartością, która wprost wyrasta ze śmierci i śmierć obejmuje.
“Tak świadomość całościuje się-nieśmiertelnie, ale bez straty swojego końca, swojej śmierci. W chwili śmierci jest się nieśmiertelnie świadomym, jest się świadomością daną raz-na zawsze. Jest się życiem”.
Miałem problem z definicją zmartwychwstania Chrystusa jako dążenia ku “wieczystemu stanowi śmierci”. Dalej mi się ten problem rozjaśnił, kiedy śmierć Matywiecki zestawia z życiem. Generalniej język tego niezwykle ciekawego dzieła filozoficznego jest miejscami tautologiczny, ciemny, Heraklitejski i Heideggerowski z ducha, przy czym bardzo piękny, bo nie sposób powiedzieć, że ta ciemność jedynie zaciemnia. Nie. Ciemność u Matywieckiego przede wszystkim wskazuje na ukryty w jej otchłaniach wewnętrznych, nieskończony, kosmiczny Logos. W głębokich, otchłannych temperaturach świadomości spoczywa sobie spokojnie tajemnica. Bo też o tajemnicę autor również się dopomina, o przywrócenie tajemnicy należnego jej miejsca w głębi. Świadomość u Matywieckiego jest rozpięta między pierwotność a nawet taki rodzaj przedpierwotności, kiedy nie istniało jeszcze nic, jedynie przerwa między bytem a istnieniem. Więc z jednej strony tam jest silnie zawarta intuicja genezyjska, a z drugiej jest przyszłość, eschatologia. Dusza, czyli współcześnie świadomość, definiowana przez Matywieckiego, a wcześniej przez Heraklita, nie ma bowiem granic, jest nieskończona, posiada także nieskończoną ilość możliwości, przy tym jakby nie mieści się w czasie, rozsadza czas, jest poza czasem. Dodać trzeba, że główny cel egzystencji, czyli poznanie Logosu Duszy, “jest nigdy nie kończącym się procesem”, jak pisze Janina Gajda, omawiając filozofię Heraklita, którą z kolei Matywiecki wymienia wśród swoich pomocy naukowych, jako ważną część swojego naukowego spichlerzyka.
Trudno sobie wyobrazić w kontekście apokatastazę, podejrzewam, że ten rodzaj apokatastazy, który przyjdzie bądź przyjść może nie powinien być rozpatrywany w oderwaniu od technologii i różnych dziedzin nauki. To jest bowiem taka książka, która może być inspiracją nie tylko dla filozofa, literaturoznawcy czy poety, ale mam wrażenie, również dla fizyków, matematyków, kosmologów,psychologów, w końcu informatyków. Świadomość z książki Matywieckiego może stanowić inspirację dla tych, którzy bytują i budują coś w wirtualnej sieci, nie mówiąc już o badaniach nad nieśmiertelnością, kiedy świadomość być może kiedyś zostanie przeniesiona na twardy dysk. Nie mówiąc już o Królestwie Niebieskim powszechnej transparentności, kiedy jako byty wirtualne, będziemy dla siebie doskonale przeźroczyści. Tym samym pojawia się pytanie, gdzie tutaj dusza, czyli konkret, osobność naszej pojedynczości, gdzie granica? Nie wiem, czy błądzę, czy nie, ale mam wrażenie, że wraz ze zniesieniem granicy, znosimy również duszą nieśmiertelną, a tym samym tajemnicę.
Być może współczesna hermeneutyka w tym kierunku, bardziej empirycznym powinna pójść? Jako duszoznawca nie wiem, czy bym chciał, ale z drugiej strony wydaje mi się to bardzo ciekawe. Jednak: do nieśmiertelności tak, ale z naszymi umarłymi, do nieśmiertelności tak, ale z zastrzeżeniem, że pojedynczo i osobno, inaczej wszystko gdzieś się w jakiejś plazmoidalnej powszechności nieuchronnie roztopi i rozpłynie. Czyli: nieśmiertelność tak, ale z życiem, taki wniosek wyciągnąłem z lektury poetycko filozoficznego dzieła Piotra Matywieckiego “Świadomość”.
A u Ewelinki w domu wciąż się jednoczę ze światem. Dzisiaj była burza. Dzieci bawiły się jeżdżąc w kółko na wózku dookoła stołu. Scena trochę jak z Kantora. Niesłychanie spiętrzona epifania przemijalności, pomieszanie czasów, straszna burza na zewnątrz, woda lecąca ciurkiem z dachu na taras. Ciemność w pokoju, zapalona świeczka, transcendencja i niebywale precyzyjny chaos, oznaki czułości i delikatności. Istniejemy. Choć to wcale nie jest takie pewne.