Zacznę od cytatu.
” – Nikt nic złego o tobie nie może pomyśleć – mawiała matka. – Ale jesteś tak uprzejmy, tak wszystkim chcesz dogodzić, że źle ci będzie w życiu.”
Tytuł książki i autora podam niżej, licząc, że ktoś się tym zainteresuje i uśmiechnie, bo sam jest zanadto dobry i inni go lubią wykorzystywać.
Wrócę do tego za chwilę.
Kilka dni temu otworzyłam małą książkę, o której całkiem zapomniałam i przeleżała się na półce nie czytana. A jak długo, określi informacja, że to książka z mojej ulubionej serii Nike, i mając 237 stron “Nikowskiego” formatu, kosztowała: 380 zł.
Ceny książek już inne, a nawet nie wiem, czy ukazuje się jeszcze seria Nike? Wkoło mnie, na 40- tysięcznym osiedlu wielkiej metropolii, nie ma już ani jednej księgarni. A jak jestem w okolicach rynku, to ledwo powłócząc nogami zbyt mi śpieszno do domu, żeby wejść do księgarni i powolutku smakować rozłożone wkoło książki, a potem ruszyć do kasy…
Ale w czasach, kiedy kupiłam tę książkę, każdego niemal dnia wstępowałam po drodze do kilku księgarni, a jak nie znalazłam niczego do kupienia, wychodziłam zawiedziona. Najczęściej jednak z książką.
A dlaczego tej nie przeczytałam? Czy tylko dlatego, że tak wpasowała się na półce w szereg innych z serii Nike, że stała się niezauważalna? Nawet nie dlatego, że zawsze należałam do co najmniej dwóch bibliotek i wypożyczałam ile dali, a to należało przeczytać przez miesiąc. Z prolongaty korzystałam rzadko, bo to uchybiało mojej ambicji. Dlatego własne książki zostawały na potem. I znowu na potem.
Jest jeszcze inny powód odkładania tej książki aż do zapomnienia. Ona wyszła w 87 roku. To były czasy kolejek do pustych sklepów, gdzie czasem coś rzucili: mięso, masło, niekiedy kawę lub jakiś papier. Czasem stało się długo nie wiadomo za czym, a tu rzucono: brzydkie żakiety lub niepotrzebne nikomu maszynki elektryczne, i należało to kupić, skoro się tyle wystało w kolejce. Wprawdzie w owym roku 87 było już niemal wszystko na kartki: cukier, mięso, buty, wódka, mydło, 1 czekolada na dziecko… ale kolejki nadal były. Czasem nawet po książki. Szczególnie encyklopedie i słowniki.
A ja w kolejkę brałam zawsze książkę i czytałam.
Wtedy też czekałam na ukazanie się w KAW-ie mojej pierwszej książki – zbioru opowiadań: “Sprzedawca karykatur”. Czekałam, to i owo poprawiałam, i żyłam w emocjach debiutu.
Najważniejszą jednak przyczyną, że nie sięgnęłam od razu po wspomnianą książkę było mało zachęcające słowo wstępne, że autor nawiązuje do sagi z odległych czasów i bohater, wielmoża… i dramatyczna i krwawa walka o władzę, a dalej ogólniki, historia, wojna, czyjaś śmierć… A ja lubię coś konkretnego o ludziach, ich codzienności z radością i troskami.
Dopiero ostatnio, gdy w ciepłe dni jesieni szukałam książki, która zmieści się w torebce i nie zmęczę się jej dźwiganiem, znalazłam tą. Lubię sobie poczytać na ławce w parku. Potem różne miejsca kojarzą mi się z czytanymi tam książkami. Kiedyś tato zabierał mnie, nastolatkę, do lasu i zbierał grzyby, rzadkie pośród sosen, a ja na jakimś pniaku przy ścieżce sobie czytałam. Dotąd pamiętam tamtych autorów: Hemingway, Hardy i pisarze skandynawscy… i wielu innych już zapomnianych… Wtedy to było? Nie wtedy?
Ale wracam do cytatu z książki o zbyt uprzejmym chłopcu. Przeglądając internet, raz po raz stwierdzam ze zdumieniem, że ludzie coraz mniej dbają o formę, o zasady. Ton zaczynają nadawać osobnicy butni, mający w nosie, czy są choć odrobinę kulturalni. Przecież muszą odepchnąć łokciami tych dobrze wychowanych słabeuszy. Zrobić karierę po trupach! Poradniki wpajają, że trzeba najpierw pokochać samego siebie, nauczyć się każdemu odmówić, gdy o coś poprosi. Dalej te początkowo słuszne zasady bywają wykoślawiane tak, że wiara we własne siły staje się egoizmem, a asertywność – chamstwem.
Tylko ja już o tym nieraz pisałam. Broniłam wrażliwych. Broniłam nawet przed ich własną wrażliwością. Każdy wie, że nadmierna wrażliwość utrudnia życie. Takiego wszystko w koło kole, parzy, jakby się znalazł wśród pokrzyw czy ostów. Nawet towarzystwo takiej osoby jest męczące dla innych, bo nieustannie trzeba dbać o byle słowo, żeby czymś niechcący takiego nie urazić. On przecież w każdym najniewinniejszym zdaniu dopatruje się przytyku do siebie i zaraz się naburmusza. Bywa i gorzej.
Nie chce mi się dziś pisać o tym znowu. Za oknem jesiennie mglisto i szaro. Trzeba o czymś pozytywnym!
A co jest najlepsze na jesienne chandry i szarugi? Oczywiście książki! Powieść lub opowiadania w ręku, a obok kawa, czekoladki i czerwony liść klonu, przyniesiony z parku…
Teraz znowu cytat, jakiego się tu nie spodziewałam, z książki, od której zaczęłam:
“Ravnkel pokazał Einarowi dom, księgozbiór na piętrze – półka przy półce, tytuł przy tytule, co najmniej pięć tysięcy tomów.
Czy on to wszystko czytał?
Niedorzeczne pytanie. W każdym razie książki tu były, mógł je czytać, kiedy tylko zechciał. Wykształcenie to nie tylko wiedza, wykształcenie to także i przede wszystkim dostęp do wiedzy, która może być człowiekowi akurat potrzebna, to posiadanie wielkiej biblioteki – jakichś pięciu tysięcy tomów czy coś koło tego.
– Kocham moje książki – powiedział Ravnkel. – Być rolnikiem znaczy być wszechstronnie w pełni wykształconym człowiekiem. Rolnik bez książek to zły rolnik – jakiś chałupnik czy biedaczyna, który dłubie na swoim skrawku ziemi, doi dwie krowiny, jarzyna parę jagniąt i tuczy świątecznego prosiaka pomyjami z kuchni. Nie można być prawdziwym rolnikiem bez książek.”
Nie dodam nic więcej. Ani do tych, którzy boją się książek na półkach, bo gromadzi się tam kurz, a mieszkanie zatraca estetyczną czystość linii. Ani do tych, którzy jak ja wciąż gromadzą książki i wciąż są niesyci czytania. I wciąż poszukują tej jednej, najważniejszej książki. A ona składa się z setek tomów na ich półkach.
A książka, do której dziś z wielka przyjemnością nawiązuję to: OPOWIEŚĆ O SAMIE. Autor: PER OLOF SUNDMAN.
Nie przeczytałam jej jeszcze. Dopiero zaczynam, bo wtedy w parku było tak złociście i słonecznie, jak to w najpiękniejszy dzień jesieni, że ledwo ją otworzyłam i patrzyłam w dal na drzewa, na spacerujących ludzi, którzy zdejmowali kurtki, swetry i wystawiali twarze ku słońcu. Teraz cieszę się, że ta książka chyba jest nieco inna niż wstęp to z powagą zapowiadał. Taka jak lubię, o ludziach, ich codzienności, smutkach i radościach. Co jedzą, jak pracują i jak odpoczywają w niedzielę. A ten wielmoża z dawnych czasów i krwawa historia? No, zobaczymy… Będzie tam przecież ten uprzejmy i dobry chłopak, o którego matka się tak martwi, że za bardzo stara się wszystkim dogodzić. Ona z pewnością wie, że wszystkim nie dogodzi i szczególnie takim dobrym, uprzejmym, wszyscy mają wszystko za złe, bo się takich nie boją, a chcę ich wykorzystać na każdym kroku. On, Einar, siedemnastoletni, już wyruszył w drogę, szukając pracy u bogatego gospodarza, który ma wielki księgozbiór i lubi sobie odpocząć, leżąc na trawie z gołymi nogami.