Ostatni dzień wakacji nie należy do przyjemności. Właściwie to zupełnie nie wiadomo co z takim dniem zrobić, ponieważ wszystkie nasze poczynania zatruwa myśl o dniu jutrzejszym. Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że najrozsądniej będzie nie myśleć o niczym i jakoś ten dzień przeczekać. Nie mając innego wyjścia, posłusznie zastosowałem się do tej zasady i postanowiłem pójść na zupełnie bezmyślny, jak sądziłem, spacer po parku. Wybór parku nigdy nie stanowił dla mnie większego problemu. Prawie zawsze, po dogłębnym zbadaniu wszystkich za i przeciw, kończył się
nad brzegiem jeziora Michigan, w niedużej miejscowości na północnych przedmieściach, będącej siedzibą jednego z najlepszych uniwersytetów w kraju, a może i na świecie. Tym razem nie było się nad czym zastanawiać. Przed wyjściem z domu, wrzuciłem do bagażnika kilka książek, na wypadek gdyby ogarnęła mnie ochota czytania lektur przy uspokajającym szumie fal, ale z góry wiedziałem, że nic z tego nie będzie, gdyż przeważnie wolałem oglądać ludzi, psy, wiewiórki, drzewa, kamienisty brzeg i żagle na wodzie. Chciałem jednak być zabezpieczony, gdybym zmienił zdanie.
Z racji swojego atrakcyjnego położenia, park nad jeziorem zawsze przyciągał wielu miłośników spacerów i biegania, wielbicieli jazdy na deskorolce, rowerzystów oraz amatorów spokojnego odpoczynku na łonie natury. Można spotkać tu ludzi z całego świata, którzy nie mają najmniejszego zamiaru kłócić się ze sobą i całymi rodzinami zgodnie piknikują obok siebie, korzystając z pięknej pogody i przyrządzanych na miejscu tradycyjnych potraw. Moja obecność w parku ogranicza się do długiego spaceru i przesiadywania na ławkach, żeby chwilę odpocząć i pomedytować. Dzisiejszą wędrówkę zaczynam około południa. Idę wolnym krokiem po asfaltowych alejkach, mimo woli słuchając oderwanych rozmów innych spacerowiczów. Na szerokich płaszczyznach trawy rozkładają się wielbiciele całodziennego biwakowania. W miarę upływu czasu będzie ich coraz więcej.
Mijam rodzinę, która właśnie rozłożyła turystyczne lodówki obok parkowego stołu. Dwie kobiety ubrane w długie, ciemne suknie i hidżaby, układają na stole jedzenie. Obok nich młody mężczyzna gra w piłkę z małym chłopcem. Kawałek dalej widzę sporą grupę ortodoksyjnych Zydów. Kobiety krzątają się przy piknikowych stołach. Cztery dziewczynki w długich do kostek sukienkach rozgrywają mecz piłki nożnej. Na bramce stoi ojciec, ubrany w białą koszulę, czarne spodnie i czarne półbuty. Muszę przyznać, że broni z wielkim poświęceniem, co wzbudza ogromną radość i głośny śmiech dziewczynek. Wszyscy wyglądają na bardzo szczęśliwych. Przyglądam im się jedną chwilę, myśląc o czasach, kiedy i ja byłem podobnie jak oni szczęśliwy, ale musiało upłynąć wiele lat, żebym to zauważył i w pełni docenił. A szkoda, bo dzisiaj nic się już w tej sprawie nie da zrobić. Przechodzę obok i nie myślę więcej o przeszłości. Było, minęło, nie ma co wspominać.
Blisko brzegu jeziora, przy stercie kamieni służącej jako falochron, trafiam na grupę emerytów, ćwiczących chińskie tai chi. Towarzystwo mieszane, na oko prawie równa ilość kobiet i mężczyzn. Wszyscy ubrani w modne dresy jak na występie w hali sportowej. Widok jest imponujący, gdy cała grupa popisuje się perfekcyjną koordynacją ruchów. Patrząc na nich, ogarnia mnie uczucie zazdrości. Zawsze marzyłem o opanowaniu tego nad podziw relaksującego sportu. Przed laty kupiłem pokaźną ilość dysków z instrukcjami do nauki tai chi, z poważnym zamiarem przystąpienia do regularnych treningów. Leżą gdzieś te nieszczęsne dyski na półkach z książkami, do dzisiaj jeszcze nie rozpakowane. Było, przeszło, lepiej o tym nie myśleć. Zostawiam emerytów za plecami i podążam dalej wzdłuż brzegu jeziora.
Niedaleko wejścia na miejską plażę, tuż przy parkowej alejce, spostrzegłem dwie młode, opalające się na trawie dziewczyny. Kiedy przechodząc obok, odruchowo spojrzałem na ich szeroko rozstawione, zgięte w kolanach nogi, ogarnęło mnie dość głupawe uczucie. Wzrok mój natrafił bowiem na niezwykle skąpe, starannie dopasowane do ciała tasiemkowe majtki. Czarna, nie szersza niż dwa centymetry tasiemka, kontrastowała z białą, dokładnie ogoloną skórą. Szybko odwróciłem wzrok, gdyż nie wypadało mi gapić się zbyt długo na ten przyciągający jak magnes obrazek. Spacerowym krokiem, jak gdyby nigdy nic, poszedłem dalej, ale moja fotograficzna pamięć zachowała ten nader interesujący widok na dłuższy czas. Kierowałem się teraz w stronę budynków uniwersyteckich, rozciągniętych równolegle do brzegu jeziora. Minąłem pochylnię do wodowania łodzi, betonowy falochron, mały mostek i znalazłem się na terenie uniwersyteckiego parku.
Tutaj, w niewielkiej odległości od wody, w pobliżu kamiennego falochronu, siadam na jednej z ławek i przez jakiś czas wpatruję się w długą linię horyzontu oddzielającą wodę jeziora od bezchmurnego nieba. O czym myślę? O wszystkim. Unikam tylko wszelkich wspomnień, bo wcześniej czy później wprowadzają mnie w depresyjny nastrój i bezużytecznych rozważań na temat śmierci i sensu istnienia. Poświęciłem takim wynurzeniom wystarczająco dużo czasu w młodości. Może nawet za dużo. Cieszę się, że dzisiaj mogę tego rodzaju myśli łatwo od siebie odgonić. Istnieją ciekawsze sprawy do przemyśleń i kontemplacji. Jest ich wystarczająco dużo, żeby nigdy się nie nudzić. W końcu nie jestem średniowiecznym mnichem, który hołduje zasadzie memento mori. Na razie jeszcze żyję, a jak przyjdzie co do czego, to jakoś tam będzie.
Z głębokiej zadumy wyrwała mnie gwarna grupa studentów, która ni stąd, ni zowąd, oblazła mnie wokoło i po chwili rozłożyła się nad brzegiem jeziora. Pojawił się nowy obiekt do obserwacji. Moją uwagę przyciągnęły cztery młode, ładne i bez przerwy uśmiechnięte Azjatki, rozmawiające w języku, który był dla mnie nierozpoznawalny. Patrzyłem na nie z podziwem. Ileż ci młodzi ludzie mają w sobie entuzjazmu! Wystarczy spojrzeć na ich twarze. Po kilku minutach dziewczęta rozłożyły niewielki statyw, ustawiły na nim aparat fotograficzny i zrobiły sobie serię pamiątkowych zdjęć. Przypuszczam, że wszystkie były na pewno nadzwyczaj udane, pełne uśmiechu, temperamentu i uroku cudacznie pozowanych zdjęć. Ostatnia fotografia wzbudziła we mnie szczególne zainteresowanie, gdyż jedna z dziewcząt, odwrócona twarzą w stronę jeziora, wyciągęła do góry rękę z palcami ułożonymi w kształcie litery ”V”. Byłem przekonany, że to zdjęcie jeszcze dzisiaj zostanie przesłane do kogoś bliskiego za oceanem.
Po tak udanej sesji zdjęciowej, dziewczyny usiadły na trawie, zajrzały w swoje telefony, po czym pozbierały wszystkie swoje rzeczy i odeszły. Zostałem sam i nie mając już na czym zatrzymać wzroku, nie pozostało mi nic innego, jak tylko ruszyć w dalszą drogę. Zbyt długo zasiedziałem się w jednym miejscu. Idę więc dalej wzdłuż brzegu jeziora z zamiarem dotarcia do końca uniwersyteckiego parku. Po drodze mijam mniejsze lub większe grupy studentów, którzy albo leżą na trawie i coś tam czytają, albo spacerują tak jak i ja po parkowych alejkach. W myślach szacunkowo odmierzam dystans, który już przeszedłem. Muszę zmieścić się w wyznaczonej sobie normie trzech lub czterech mil. Po godzinie solidnego marszu kieruję się w stronę samochodu. Pora wracać do domu i pomyśleć o jutrzejszym dniu. Wsiadłem do auta, zapiąłem pas bezpieczeństwa i kiedy miałem zapalić silnik, przyszły mi na myśl dwie dziewczyny w tasiemkowych majtkach, obok których przechodziłem trzy godziny temu. W jednej sekundzie zmieniłem plany na dzisiejszy wieczór. Postanowiłem odwiedzić moją przyjaciółkę, z którą jeszcze do niedawna związany byłem dość bliską znajomością. Nie minęło piętnaście minut jak stałem przed wejściem do wieżowca gdzie mieszkała. Przycisnąłem guzik domofonu.
-Kto tam? – usłyszałem jej głos.
-To ja – odpowiedziałem jakoś tak niezręcznie. – Przejeżdżałem akurat przez tę okolicę i postanowiłem cię odwiedzić.
-Dlaczego wcześniej nie zadzwoniłeś?
-Wysiadła mi bateria w telefonie – skłamałem jak z nut.
-Nie spodziewałam się dzisiaj żadnych wizyt. Będziesz musiał posiedzieć sam na kanapie zanim się ubiorę.
-Nie ma sprawy – odpowiadam pewnym głosem.
-OK, wchodź na górę. Drogę znasz.
Usłyszałem charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwi i po chwili byłem już w holu budynku. Przy windach dostrzegłem atrakcyjną kobietę w średnim wieku w dopasowanym do ostateczności sportowym dresie. Ukradkiem spoglądam na rozdzielone pośladki i doskonale zarysowaną linię brzucha, ale myślami jestem już na dwudziestym czwartym piętrze. Zebym tylko czegoś nie zawalił! Nie wdawał się w jakieś głupie dyskusje, które wzbudzają w niej wściekłość. Wysłucham wszystkich programów o niewyjaśnionych sprawach kryminalnych, gotowaniu, zdrowym jedzeniu i różnego rodzaju chorobach. Będę prawił najcudowniejsze komplementy i podlizywał się jak ostatnia świnia. Może się uda. Niech już mówi co zechce. Zgodzę się ze wszystkim co powie, byle tylko zdjęła majtki. Winda otwarła się na dwudziestym czwartym piętrze. Odruchowo poprawiłem włosy i wyszedłem na korytarz. Drzwi do jej mieszkania były lekko uchylone…