Wiersze tygodnia – Joanna Fligiel
Pętliczek, czerwony stoliczek
Czy bije, krzyczy, czy mocno trzyma i szczypie
i co robi matka, czy też krzyczy,
czy nadal uprzejmie segreguje gazety.
Może leży z nimi, nieodpowiednio, na stoliczku,
być może leży, upadła, może omdlała, zdziwiona,
że tyle krwi, tyle krwi, tyle krwi wypływa
z jednego potłuczonego nosa.
Czy bije, krzyczy, czy mocno trzyma i szczypie
i co robi najpierw. Najpierw sadza na kolana,
pyta, jak mocno go kocham, a potem szczypie.
chcesz zejść z kolan, przytrzymuje i krzyczy;
jesteś taką samą suką jak ona. Tylko czekać,
tylko czekać, aż dostaniesz cieczki i byle pies,
byle pies cię wyrucha, a potem bęc.
Jeśli jest zwinna, może uciec do łazienki, z klatki
na klatkę, po schodach do piwnicy, przeczekać może,
może nawet wsiąść do pociągu byle jakiego, z kamieniami
w gardle, z zaciśniętymi pięściami, najczęściej boso. Konduktor,
konduktor to pikuś w porównaniu z facetem w garniturze,
którego wszystko denerwuje, chyba że
akurat matka zaklinuje się w progu,
no to wtedy: na kogo wypadnie,
na tego bęc, bęc, bęc, bęc, bęc, bęc, bęc, bęc.
Zakalec
„zapaść” – Joanna Lech widzi umarłych
Też widzę umarłych. Siedzę na przykład z tatą
w kawiarni Państwa Jaźwieckich. Tereska laborantka
zaraz skreśli totka i kiedy pochyli się, by sięgnąć
po ołówek, zobaczymy jak spod białego fartuszka
wyjrzy koronka, którą kończy się pończoszka.
Tata kupi mi lemoniadę, bo to dobry moment,
gdy przed oczami masz raj (w tym śnie jestem
dorosła, więc wiem, kiedy mogę prosić).
Normalnie nie dałby mi niczego z cukrem
i do kawiarni poszedłby sam. Mama gniotłaby
ciasto. Kłóciliby się, a ono rosłoby, rosło i rosło,
aby się zapaść. Poznałam tajemnicę – piekło
się za krótko, krócej niż trwały zmartwienia:
czy zdążymy pozbyć się śladów, zanim wróci
tata? Ale najlepsze w widzeniu umarłych jest,
że się ich nie boję.
Tata czasem płakał
Sadzał mnie wówczas na kolana
(nie, nie był podniecony,
był po prostu czułym tatą)
i pytał, czy też go kocham.
Odpowiadałam, zgodnie z prawdą,
że kocham. To była najprawdziwsza prawda,
o jaką teraz trudno. Siedzieliśmy tak godzinami
i powtarzaliśmy sobie, jak bardzo się kochamy.
Kochałam najmocniej na świecie,
(kolokwialnie i dosłownie) na śmierć i życie,
chciałam zatrzymać to dobro, ten czas,
żeby nie było wczoraj, ani jutra,
ani żadnej furii, wyzwisk, ciągnięcia za włosy,
złamanych (kolokwialnych) nosów,
czy tam jakiegoś obojczyka,
który mniej boli od nosa, ale dłużej się zrasta,
tylko czysta miłość, wypływająca z oczu taty.
Wiersz o pierwszym razie
Pierwszy raz, gdy dowiaduję się
jak bardzo mężczyźni lubią
krew, nie ma wcale krwi.
Zakłada (zamiast prezerwatywy),
że go zdradziłam i zostawia mnie
samą w pustym mieszkaniu,
bo akurat starzy wyjechali
i mają dopiero wrócić za miesiąc,
więc czuję się jak kot Filipowicza
po śmierci swojego pana.
Pierwszy raz wtedy piekę ciasto
bez mąki. Z mazi lepię kulki
i rzucam nimi w ścianę, a potem
piszę list, w którym tłumaczę się
z braku krwi. Najbardziej żenujący list,
który czytają wszyscy. Wiele razy
wyobrażam sobie, że oblewam się
benzyną i podpalam. Pieką mnie
policzki. Zalewa mnie krew.
Jeżyny
~ bratu
Nie potrzebuję twoich uszu, żeby do ciebie mówić.
Pani Danka z ostatniego piętra przyłapała mnie na tym pierwsza i od razu
powiedziała naszej mamie, że nic dobrego z mówienia do siebie nie wyniknie.
Pamiętam takie rzeczy jak imiona naszych sąsiadów sprzed czterdziestu lat,
i co jedliśmy w poszczególny dzień tygodnia, tylko tych niemieckich słówek
nie potrafię spamiętać.
Pamiętasz taką historię? Pojechaliśmy razem do dziadków,
i naszej mamy nie było tak bardzo, bardzo długo, że przestałeś o nią pytać,
i każdego, dosłownie każdego dnia, chodziliśmy do lasu, najpierw na poziomki,
potem na jagody, grzyby, maliny, aż w końcu nadszedł już czas, żeby nazbierać jeżyn,
i mieliśmy takie poranione dłonie jak Jezus?
I wtedy w lesie zobaczyliśmy naszą mamę. Biegła do nas, machała na powitanie.
Była taka lekka, radosna, jakby zawsze o nas pamiętała. Chciałam pobiec
w jej stronę, wykrzyczeć tęsknotę: „Mamo, mamo!”, ale tak mocno
mnie przytrzymałeś, wczepiłeś się we mnie, jakby ktoś w międzyczasie
zamienił twoje miękkie czteroletnie ciałko w kolczasty pęd jeżyny.
*
1 września nakładem K.I.T. Stowarzyszenie Żywych Poetów wychodzi jej trzecia książka poetycka pt. “Rubato” (więcej o książce – http://babiniecliteracki.blogspot.com/2018/07/rubato-znaczy-obrabowanie-z-joanna.html)
Joanna Fligiel – poetka, redaktorka Śląskiej Strefy Gender oraz pomysłodawczyni, założycielka i redaktorka Babińca Literackiego. Urodziła w 1968 roku w Katowicach, trzy lata później przeprowadziła się z rodzicami do Bystrej Śląskiej i zamieszkała na terenie sanatorium przeciwgruźliczego. Specyfika miejsca miała duży wpływ na klimat na jej poezję. Jako dziecko była ofiarą przemocy domowej i ten temat zdominował jej wiersze. Wydała dwie książki poetyckie: Autoportret (2008, Nagroda Główna w Konkursie zorganizowanym przez East Bay American Association – „Debiut 2008”) i Geny (2011, nagroda Grand Prix w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Granitową Strzałę”). Prawnuczka więźniarki Ravensbruck i Auschwitz. Spory wpływ na twórczość mieli również dziadkowie i miejsce ich zamieszkania – Jura Krakowsko-Częstochowska. Obecnie w nieustannej podróży między Polską a Niemcami. Przez większość dotychczasowego życia uprawiała piękny zawód księgarki. Z wykształcenia ekonomistka. Babcia, mama, żona ,siostra, przyjaciółka i feministka.