Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego
Testowanie granic czyli uważność pośród rozproszenia
Od czasu, gdy w połowie la 90-tych przeczytałem „Lalkę” czyli rozpad świata”, studium profesor Ewy Paczoskiej o arcydziele Bolesława Prusa, ani już nie potrafię ani też nie chcę czytać go bez uwzględnienia perspektywy autorki. Nie mogę, bo prace badawcze Ewy Paczoskiej i zespołu jej współpracowników, m.in. z kierowanego przez nią Instytutu Literatury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego narzuciły narrację interpretacyjną tak silną, że – przynajmniej w moim odczuciu – aż nieodpartą. Nade wszystko jednak nie chcę, bo ta perspektywa interpretacyjna wydała mi się fascynująca, bo nie tylko przekonywująca, ale też i oryginalna i odkrywcza, a odwołując się do freudowskiej „zasady przyjemności” – przyjemna w odbiorze z estetycznego punktu widzenia. A przy tym w najmniejszym stopniu nie odbiera to mojej lekturze „Lalki” waloru przyjemności najzupełniej indywidualnej, subiektywnej. Jednak na „Lalce” czyli rozpadzie świata” wspaniała przygoda Ewy Paczoskiej z pisarstwem Prusa a także z pozytywizmem i modernizmem literackim się nie skończyła. O ile dla Jana Tomkowskiego (frapujący zbiór „Mój pozytywizm”) i Olgi Tokarczuk ( „Lalka i perła” – piękny literacki esej o powieści Prusa) ta przygoda skończyła się na „jednym razie”, o tyle Ewa Paczoska niezmiennie kontynuuje swoje prace w ramach wspomnianego ILPUW. W obecnej dekadzie ukazały się już to jej prace własne, już to zbiory szkiców i studiów pod jej redakcją, że wspomnę choćby „Prawdziwy koniec XIX wieku. Śladami nowoczesności” (2010) czy „Przerabiane XIX wieku. Studia” (2011), a wcześniej choćby „Dojrzewanie, dojrzałość, niedojrzałość. Od Bolesława Prusa do Olgi Tokarczuk” (2004), czy, niedawno, trzytomowe „Problemy literatury i kultury modernizmu w Europie Wschodniej” (2017) – dorobek Ewy Paczoskiej jest tu zresztą bardzo rozległy, cenny i interesujący. I oto właśnie ukazał się kolejny zbiór szkiców i studiów Ewy Paczoskiej, „Lekcje uważności. Moderniści i realizm”. W kilkunastu szkicach Paczoska przedstawia frapujące zmagania modernistów z metodą realistyczną i też odwrotnie, realistów z poetyką modernistyczną, choć kierunek był raczej taki, że to realiści doświadczali naporu nowego, nieznanego żywiołu modernistycznego. To bowiem, co znamy z czytelniczej współczesności, czyli odchodzenie od modelu klasycznej (w sensie: typowej) realistycznej fabuły i co do dziś niejednemu czytelnikowi może się wydawać nowinką, zaznaczyło się już u schyłku XIX wieku, gdy ante portas literatury pojawiło się najpierw widmo, a następnie kształt i substancja modernizmu. I czemu już wtedy towarzyszyły głosy o „końcu powieści” jako gatunku. Wystarczy choćby tylko zajrzeć do „Pałuby” Karola Irzykowskiego, „Nietoty, tajemnej księgi Tatr” Tadeusza Micińskiego, czy „Samego wśród ludzi” Stanisława Brzozowskiego, by się o tym przekonać, że te pytania i dylematy mają starą, ponad stuletnią metrykę. Modernistom nie chodziło jednak o unieważnienie realizmu, lecz, jak pisał, cytowany przez autorkę Chris Barker, o znalezienie dla niego nowej formuły, która umożliwiałaby uchwycenie „głębokiej rzeczywistości” świata. „Twórcy modernistyczni posługują się nielinearnymi, nierealistycznymi środkami wyrazu, zachowując jednocześnie idee tego, co rzeczywiste” – stwierdzał Barker. W końcu przecież Prus, którego Ewa Paczoska określa jako „pisarza modernistycznego”, sytuowany jest w podręcznikach do literatury polskiej, i tych licealnych i tych uniwersyteckich jako król polskiego realizmu pozytywistycznego. Wchodząc w lekturę „Lekcyj uważności” warto zwrócić uwagę na zawarte w tytule słowo „uważność”. Nie jest to słowo często używane i może nawet zrobić wrażenie jako niezbyt zręcznego neologizmu, niekoniecznie niezbędnego do zastąpienia pospolitej „uwagi”. A jednak termin ten okazuje się w tej pracy celowy, a nawet niezbędny, w tym także jako przeciwstawienie wspomnianej „uwadze”. Aby to rozróżnienie zdefiniować, Ewa Paczoska odwołała się do sformułowania badacza Jonathana Crary, który z kolei odwołując się do Waltera Benjamina, który stwierdził, że „istotą nowoczesności jest recepcja w stanie rozproszenia”. To, co dotąd było uznawane za „uwagę”, zostało poddane presji nowoczesności, szybkiej i migotliwej, „tyranii chwili”, nieustannej cyrkulacji bodźców i ofert, głównie w celach merkantylnych. Kulturowa logika kapitalizmu wymaga, w ocenie Crary’ego, „by za naturalne uznawać gwałtowne przerzucanie uwagi z jednej rzeczy na drugą”. Uwaga stała się więc rodzajem żetonu wędrującego od maszyny do maszyny. W tej sytuacji modernistyczni artyści i filozofowie zaproponowali przeciwwagę dla „uwagi”, ową tytułową „uważność”, która polega na poszukiwaniu tego, co przeoczone i odrzucone przez organizatorów zbiorowej „uwagi”, bo pozbawione walorów merkantylnych.
Po tych uwagach wstępnych autorki zbioru, można wniknąć w materię całości, podążać jej tropem ku egzemplifikacjom „uważności”. Zaczynają się one od szkicu poświęconego opowiadaniu Bolesława Prusa „Pod szychtami” z cyklu „Szkice warszawskie”. Przedstawiony w nim obraz pewnego zaniedbanego do ostateczności zakątka Warszawy na Powiślu stanowi rodzaj metafory doświadczenia historycznej klęski i cywilizacyjnego zapóźnienia, walki żywiołów życia i rozkładu, demontażu i konstrukcji, a jednocześnie poczucia zagrożenia, jakie emanuje z tego miejsca, które poddane jest przez żywioł rzeki nieustannym zmianom i jest już to wysepką, już to półwyspem, już to przylądkiem, ale zawsze śmietniskiem i ziemią niczyją. To obraz świata, który Thomas Carlyle, prekursor „eseizacji” prozy i nowej powieści nazywa „rzekomo trwałym, w którym tylko nasze „ja” okazuje się rzeczywistością jedyną. W obrazie ukazanym przez Prusa Ewa Paczoska dostrzega, pars pro toto, cechę narracji modernistycznej: „Uderzają tu symultaniczna jednoczesność zdarzeń i mijanie się epilogów z początkami, intencji ze rodzajem spełnień, wariantywność losów, wrażenie przypadkowości i przeplatania się wielu wątków jednocześnie. Plątanina, gmatwanina chaos sprzecznych głosów, natłok różnych narracji, bo miasto to wylęgarnia opowieści na granicy życia i fikcji, składają się na strukturę o charakterze palimpsestu”. Swój szkic puentuje autorka nawiązaniem do uwag Bolesława Prusa o obrazie Aleksandra Gierymskiego „Żydzi modlący się w święto trąbek” (1888): „A owa modlitwa izraelskiego ludu… Nie jestże to ten sam lud, który modłami swymi zatopił legiony egipskie, obalał mury miasta i wstrzymał słońce w biegu? (…) a dzisiaj? (…) Nie przedstawiłże Gierymski w swej „kolorowanej fotografii” takich modłów, z których uciekł duch, a została tylko forma jak zeschłe szczątki owadu, w których już nie ma życia?”.
„Co to za miasto, którego centrum jest wyrwą, pustką, stosem belek? Co to za rzeka, która kojarzy się ze śmiercią, nie z życiem?” – pyta niejako za Prusem Ewa Paczoska. W szkicu „Lalka” w dialogu z „Amerykaninem” Jamesa, autorka wychodzi od hipotezy, że „Lalka” mogła być świadomym dialogiem z „Amerykaninem”. Podobieństwo losów głównych bohaterów, Wokulskiego i Christophera Neumanna jest uderzające, włącznie z relacją z kobietą o pokrewnych rysach psychologicznych oraz z formacyjną rolą podróży do Paryża. Obaj bohaterowie są trawieni pustką, melancholią oraz poczuciem niestabilności. Obydwoma rządzą też fantazmaty, których dominacja w psychice również powoduje rozbicie kanonów tradycyjnego realizmu. W konkluzji Ewa Paczoska zauważa: „”Lalka” czytana razem z „Amerykaninem” to nie tylko opowieść o losach trzech pokoleń, lecz także o dylematach i pułapkach idealizmu w ogóle. W świecie dotkniętym nowoczesną zmianą romantyczny z ducha (…) idealizm buduje anachroniczne i dysfunkcjonalne fantazmaty, które nie pozwalają swoim wyznawcom na prawdziwy rozwój, blokują ich energię, wreszcie – nie pozwalają ujawnić się instynktom i uczuciom”. W szkicu o wpływach literatury wiktoriańskiej na polską, autorka zwraca uwagę na paradoksalność paraleli (przodujące w światowym rozwoju Ameryka i Anglia versus niedorozwinięta cywilizacyjnie, będąca w stanie zaborczego rozbicia jej terytorium Polska) występujących między nimi: lęku przed nowoczesnością, strachu przed nowymi żywiołami, w tym przed tłumem, przed globalizacją, która, tak wtedy nie nazywana, pojawiała się już w formach zalążkowych. Różnica polega na tym, że Polacy widzieli, że nowoczesność im ucieka, choć nieliczni z nich korzystali z jej zewnętrznych, technicznych atrybutów, a Amerykanie i Anglicy (w kolebce wiktorianizmu) widzieli aspekt nowoczesności dewastującej społecznie, wraz niesioną przez nią destrukcję kulturową. Egzemplifikacje lęków polskich zauważa Ewa Paczoska w m.in. w „Wampirze” Władysława St. Reymonta, czy w prozie Andrzeja Struga i Stefana Grabińskiego. Pod piórem modernistów realizm naskórkowy zamienia się w „realizm empatyczny”: odczuwanie świata przez bohaterów. W późniejszej fazie modernizmu przechodzi on w „realizm polifoniczny”, który odchodzi od jednego tonu. Moderniści odchodzą też od innej kardynalnej właściwości tradycyjnego realizmu: od konstrukcji „panoramy”, bardzo wtedy modnej, nie tylko w literaturze. Do tego dochodzi stosowana przez nich „dramatyzacja”, jako sposób na zachowanie realności. Jednym z jej przykładów jest scena skierniewicka w „Lalce” – zerwanie iluzji i rozstanie się Wokulskiego z Izabelą) Paczoska cytuje Jerzego Franczaka („Poszukiwanie realności. Światopogląd prozy realistycznej”), który pisał, że moderniści odrzucają realizm z imię dążenia do realności, a „realizm zostaje odrzucony jako pewien system oznaczania podający się za okno na świat”. Oni szukają sposobu opisu rzeczywistości w „stanie nowoczesnego upłynnienia”, zamiast czy do destruować czy naśladować (w duchu klasycznego mimetyzm).
„Prus i James, stosując zabieg dramatyzacji, chcą za jego pomocą zatrzymać rozpędzoną maszynę nowoczesności, a nie próbować, jak będą to robić ich młodsi koledzy, sprostać tej szybkości” – konkluduje swój szkic Ewa Paczoska.
Komparatystyczne rozważania o Prusie i Jamesie „podbija” niejako autorka szkicem o ich roli jako „pisarzy pisarzy”, czyli nie tylko praktyków prozy, ale także jej teoretyków, którzy wnieśli znaczący wkład w jej rozwój.
Pierwszą część swojego zbioru, zatytułowaną „Testowanie granic” kończy Ewa Paczoska szkicem „W poszukiwaniu opowieści o „ludziach czasu wielkiej zmiany”, odnosząc się do prozy Prusa, po części w ujęciu Stanisława Brzozowskiego, ale też w odniesieniu do jego powieści „Sam wśród ludzi”. Według Brzozowskiego także Balzac ukazywał wielką zmianę, ale tylko „maszyny życia”, bez wymiaru „czucia”, psychologii postaci (psychologia postaci balzakowskich jest zdecydowanie behawiorystyczna). Prus czuje przemianę swoich bohaterów wszystkimi ich emocjonalnymi fibrami. Jego bohaterowie czują ból i zmęczenie zmiany bez rozumienia jej znaczenia. Brzozowski mówi o Wokulskim jako „tragicznym bohaterze kultury”. Prusa roznamiętniają tajemnice ludzkiej psychiki. Odnosząc się natomiast do „Samego wśród ludzi” Brzozowskiego, Ewa Paczoska zwraca uwagę na pewną paralelność postaci Romana Ołuckiego z Wokulskim. Obaj są ludźmi „pomiędzy”, indywidualistami egzystującymi „pomiędzy” sferami klasowymi, historycznymi, obyczajowymi, terytorialnymi. Żaden nie czuje się nigdzie i nigdy u siebie, „zawieszeni między niebem a ziemią”. Paczoska zwraca uwagę na jeden jeszcze aspekt prozy Prusa, czyniący jego powieść „Dzieci” opowieścią o niedojrzałości, jednostek i społeczeństwa. Przy innej konstelacji jest ona także treścią „Książki o starej kobiecie” Brzozowskiego, dotykającej równocześnie „wykluczenia kobiety z polskiego świata”, jako jednego z przejawów tej niedojrzałości. W ujęciu autorki losy Wokulskiego i Ołuckiego to „przygody Polaka nowoczesnego”. Konkludując swój szkic, Ewa Paczoska cytuje Martę Wykę dla której powieści Brzozowskiego, to „sondowanie możliwości gatunku”. „To samo w gruncie rzeczy można by powiedzieć o zmaganiach Prusa z formą powieści i formułą realistycznej reprezentacji (…) Autor „Lalki” pisał o powieści jako o formie, która musi ulegać ciągłemu samoprzekształceniu. Jeśli celem powieści jest przede wszystkim poznanie współczesności, pisarz czuły na jej głos musi wciąż przekraczać istniejące konwencje, a także własne wybory artystyczne, bez względu na to, czy zostały uznane za fortunne”.- konkluduje ostatni szkic pierwszej części swoich „Lekcji uważności”. O części drugiej – następnym razem.
Ewa Paczoska – „Lekcje uważności. Moderniści i realizm”, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2018, str. 369, ISBN 978-83-01-19789-6
—
Medialna strona romantyzmu
Sam Joachim Lelewel, choć jest jedną z figur politycznego romantyzmu (w mickiewiczowskich „Dziadach” Doktor mówi do Nowosilcowa: „Jest Lelewel. On tajnie kieruje tym spiskiem”, a neoromantyk Wyspiański poświęcił mu dramat „Lelewel” oraz umieścił jego postać w „Nocy listopadowej”), to jako figura romantyczny nie był. Zatabaczony, przygarbiony profesor z kieszeniami pełnymi książek, broszur i gazet nie kojarzył się z romantycznymi herosami. Do tego, poza tym że był wielkim uczonym, polihistorem, był także bardzo aktywnym dziennikarzem i publicystą. Dziennikarstwo zaś, gazeciarstwo, jak czasem mawiano także zdawało się być na antypodach romantyzmu. Bo romantyzm to uniesienie, transgresja, szaleństwo, a dziennikarstwo, w swej roli fundamentalnej to przede wszystkim dziobanie w tworzywie przyziemności. A jednak w dobie romantyzmu dziennikarstwo spełniło także rolę membrany politycznych idei tego nurtu. Nawiązując do mickiewiczowskiego przeciwstawienia „skorupy” i „lawy” („Dziadów część III”) autorka antologii tekstów dziennikarskich Lelewela Danuta Zawadzka zwraca uwagę, że Lelewel-dziennikarz był nie tylko sejsmografem szlachetnej „lawy”, ale także jej wytwórcą. Lelewel był też animatorem „międzyzaborowych spotkań dziennikarskich” i to m.in. dzięki niemu dochodziło do wymiany myśli między dziennikarzami Galicji, zaboru rosyjskiego i pruskiego. W swej pasji dziennikarskiej Lelewel był też prekursorem w swoim zachęcaniu czytelników by sami chwytali za pióro, być może nawet prekursorem dzisiejszych mediów społecznościowych i dziennikarstwa interaktywnego, społecznego, pleniącego się dziś na potęgę. Był też prekursorem w swojej dbałości o „czytelnika pospolitego” czyli niewykształconego, bo później na szerszą skalę upomnieli się o niego dopiero pozytywiści. Zawsze jednak pozostawał Lelewel uczonym polihistorem z pasją upowszechniającym wiedzę o narodowej przeszłości wśród czytelników. Stąd w antologii prasowych artykułów Lelewela, od „Tygodnika Wileńskiego” począwszy (a pisał na łamach licznych tytułów) dominuje historia, od Chrobrego, Łokietka i Kopernika, poprzez Naruszewicza i do problematyki „Śpiewów historycznych” Niemcewicza. Są też teksty dziś historyczne, ale wtedy współcześnie publicystyczne o Powstaniu Listopadowym i różnych jego aspektach, także społecznych. Fascynująca lektura i przypomnienie, że będąc nie tylko uczonym czy artystą można być dumnym ze swoich antenatów. Można odczuć podobną satysfakcję, mając wśród historycznych kolegów-antenatów także Joachima Lelewela. Wyborna lektura.
Dorota Zawadzka – „Lelewel prasowy”, wyd. Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2018, str. 384, ISBN 978-83-65832-35-1
—
Szaleństwo jako choroba romantyczna
„Praktyka psychiatryczna”, należąca do tej samej serii antologia tekstów ze wstępem Katarzyny Czeczot nie jest, jak mógłby sugerować „podręcznikowy” tytuł, pracą z zakresu jednej z dziedzin medycyny. Przynależy do znakomitego cyklu Instytutu Badań Literackich PAN, „Nowa Biblioteka Romantyczna” wydawanego pod redakcją Marty Zielińskiej. Bo nowożytna psychiatria narodziła się w czasach romantyzmu, a figura szaleńca, „wariata” czyli według dzisiejszego nazewnictwa – chorego psychicznie, była jedną z ważnych figur romantyzmu, także polskiego (m.in. „Kordian”, „Nieboska komedia”, „Horsztyński”, do pewnego stopnia „Dziady” – opętanie Konrada przez diabły). Wielka badaczka tej tematyki, Maria Janion nazywała ich „galernikami wrażliwości”, a ich doświadczenia „transgresją”. Pierwsze nazwiska jakie autorka antologii Katarzyna Czeczot wymienia w swoim wstępie, to Gerard de Nerval (także pensjonariusz szpitala psychiatrycznego) i Charles Baudelaire, a także Hőlderlin (inny szalony geniusz) von Kleist i E.T.A Hoffman, u których hipnoza, trans narkotyczny, ekstaz stanowiły częsty motyw ich twórczości, a czasem własnego życia. Paradoksalnie, to w romantyzmie, wyłączną praktykę eliminowania „szaleńców” ze społeczeństwa, izolowania ich, zastąpiło zajmowanie się nimi na polu wiedzy medycznej i próby leczenia. Katarzyna Czeczot opowiada o narodzinach psychiatrii, a jako jej ojca wskazuje Philippe Pinela, naczelnego lekarza legendarnych paryskich szpitali psychiatrycznych Bicetre i Salpetriere, wspominając przy tym niektóre metody ówczesnej, przedlekowej psychiatrii i sposoby postępowania z chorymi. Autorka pokazuje dokonujący się wtedy w psychiatrii proces „zmierzchu trwogi” nadejściu czasów „litości i troski”. To koreluje z romantycznym podejściem do „szaleństwa”, bo „szaleńcy”, „wariaci” są w romantycznym paradygmacie często lepszym gatunkiem człowieka, nosicielami szlachetnych idei, opinii fascynujących, nieraz profetycznych, ucieleśnieniem cierpiącego człowieka, zmagającego się ze swoją naturą i światem, targanego niepokojem, niepogodzonego ze złem, które obficie pleni się w sferze „normalności”. Na przykładzie prekursora polskiej psychiatrii, Józefa Jakubowskiego, autora pierwszej polskiej specjalistycznej rozprawy z zakresu psychiatrii (1830/1831) można też przekonać się, że nowe prądy myślenia o chorym i chorobie psychicznej dotarły też na ziemie polskie. Czeczot zwraca jednak na uwagę na osobliwe i mroczne źródła psychiatrii, która w odróżnieniu od innych dziedzin medycyny nie miała służyć wyleczeniu i ulżeniu choremu, lecz zniewoleniu drugiego. Służyła eliminacji niewygodnych ludzi, jako „zamaskowana forma przemocy wobec niewygodnych czy uciążliwych jednostek”, a w wielu przypadkach przejęciu cudzych majątków. Stąd m.in. pojawiła się koncepcja choroby psychicznej jako mitu, a hospitalizację porównywano do prześladowań czarownic czy heretyków. Jednym z przykładów stosowania izolacji w pierwszym z tych przypadków, wzbogaconym o motyw polityczny, było internowanie w 1800 roku w zakładzie psychiatrycznym Anny Théroigne de Méricourt, rewolucjonistki, która 14 lipca 1789 roku jako jedyna kobieta należała do sztabu rewolty. Pisze o tym Czeczot w rozdziale „Występna wolność”. O przypadku tym pisał kiedyś także Maria Janion w „Kobietach i duchu inności”. Praktyka przymusowego zamykania ludzi w szpitalach psychiatrycznych była w tamtych czasach nader powszechna, o czym świadczy choćby nieprzywoływany przez autorkę przypadek hrabiego Mirabeau, jednego z koryfeuszy pierwszej fazy Wielkiej Rewolucji Francuskiej, który w ten sposób był w młodości prześladowany przez własnego ojca. Refleksem tej problematyki jest też XX-wieczny dramat Petera Weissa „Męczeństwo i śmierć Jean Paul Marata przedstawione przez pensjonariuszy zakładu dla obłąkanych w Charenton pod kierunkiem pana markiza de Sade”. Sade jest przecież innym z bohaterów historii o których opowiada antologia. Praktyka przymusowej izolacji przetrwała do początków XX wieku, a jej wstrząsającym przykładem był los rzeźbiarki Camille Claudel potraktowanej w ten sam sposób przez swojego brata, wielkiego dramaturga francuskiego Paula Claudel, który mistyczny ultrakatolicyzm łączył z przewrotną ohydą moralną. Znakomity wstęp autorki antologii kończy przypadek Torquatto Taso, XVI-wiecznego poety, autora sławnego poematu „Gotfred albo Jerozolima wyzwolona”. Tasso został niejako odkryty przez romantyków, jako prefiguracja romantycznego męczennika sztuki, geniusza odrzuconego i skazanego na samotność. Ten więzień „lochów Ferrary”, umieszczony tam przez księdza Alfonsa d’Este, a uwolniony na prośbę księcia Mantui zmarł w stanie obłędu w klasztorze san Onofrio w Rzymie. Fascynacja „szaleństwem” przetrwała zresztą zmierzch romantyzmu, o czym świadczą m.in. powieści Ludwika Sztyrmera „Frenofagiusz i Frenolety” (1843) i „Noc bezsenna” (1859), których akcja rozgrywa się w warszawskim szpitalu bonifratrów.
Antologię XIX-wiecznych tekstów otwierają fragmenty wspomnianej rozprawy Józefa Jakubowskiego „O metodzie psychicznej”, kilka opisów przypadków, dokumenty z zakresu prawa szpitalnego i teksty z zakresu psychiatrii sądowej. Fascynująca lektura.
Katarzyna Czeczot – „Praktyka psychiatrii”, wyd. Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2118, str. 219, ISBN 979-83-65832-33-7
—
Filozofka niepokorna
Nazwisko Luce Iragaray nie należy do najsławniejszych nazwisk historycznego feminizmu także dlatego, że była bardziej intelektualistką niż typową działaczką. Najpierw, za treść pracy doktorskiej została wyrzucona z Ecole Freudienne de Paris, a do tego, w ramach intelektualnego feminizmu popadła w herezję i stała się dysydentką. Wyrzucono ją też z Wydziału Filozofii Uniwersytetu Vincennes. Jednym z kluczowych ujęć filozoficznego feminizmu Iragaray była koncepcja „parler femme” (w wolnym przekładzie: mówić kobietą), której istota polegała nie na mechanicznym uznaniu tożsamości feministycznej i jej zrównania w prawach z tożsamością męską, lecz na czymś głębszym: na przezwyciężeniu „jednomęskopłciowej” zachodniej tradycji metafizycznej i wypracowaniu ścieżki wiodącej ku filozofii różnicy płciowej” – jak pisze Katarzyna Szopa, autorka książki, której podstawą był jej doktorat. Drugi charakterystyczny rys filozofii Irigaray, to silne akcentowanie „jednostkowości”. Irigaray dążyła do stworzenia filozoficznych, etycznych i politycznych podstaw „tworzenia wspólnoty, nieeliminującej jednostkowości jej członkiń i członków”. Irigariańska filozofia różnicy płciowej, zawarta przede wszystkim w jej fundamentalnym dziele – „Speculum”, dla postronnego czytelnika może brzmieć jako zniechęcająca tautologia, ale to tylko pozór. Wczytanie się w jej filozofię za pośrednictwem Katarzyny Szopy, choć jest zadaniem trudnym, sowicie się opłaca – intelektualnie. Nie obiecuję większości czytelników łatwej lektury, elementarne oczytanie w języku filozoficznym jest do tego niezbędne. Dlatego nie jest to lektura dla wszystkich, ale dla przygotowanych. Warto jednak być przygotowanym.
Katarzyna Szopa – „Praktyka rozkwitania. Różnica płciowa filozofii Luce Irigaray””, wyd. Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2118, str. 371, ISBN 978-83-65832-88-7
—
Powrót Łuczeńczyka
Czytając wstęp do „Dzieł zebranych” Andrzeja Łuczeńczyka Przemysław Kaliszuk, który rozpoczyna bardzo uczenie zdaniem: „Historia literatury polskiej XX stulecia jest – w gruncie rzeczy – opowieścią o zmaganiu z nowoczesnością, która zmuszała do ciągłych poszukiwań problemowych czy koncepcyjnych, stale piętrząc trudności poznawcze i sprzeczności światopoglądowe zarówno przed pisarzami, jak też przed historykami literatury usilnie starającymi się nadać przemianom literackim postać względnie klarownej, ustrukturyzowanej narracji” – nie mogłem oprzeć się wrażeniu-przypuszczeniu, że Andrzej Łuczeńczyk nawet nie otarł się o tego typu dyskurs. Ten samorodnie utalentowany prozaik, prosty człowiek z Lubelszczyzny, który parał się różnymi robotniczymi zawodami był przez całe życie daleki od tego rodzaju spekulacji. Odkryty i „namaszczony” przez Henryka Berezę na jedno z najważniejszych objawień literatury PRL lat osiemdziesiątych (debiut 1982), jedną z najważniejszych postaci „rewolucji artystycznej”, był jednym z najważniejszych „zbereźników”, samorodnym mistrzem „prozy żywej”, opartej na potocznym języku mówionym, będącej nowatorską kontrą w stosunku do języka inteligenckiej prozy wykwintnej, zakorzenionej nie mniej inteligenckich wzorcach modernizmu. Jednak swoiste nowatorstwo Łuczeńczyka polegało na czymś jeszcze innym – na konfrontacji stylów i poetyk literackich najrozmaitszego autoramentu, od popularnych (komiks, kryminał noir, powieść grozy, western, montaż filmowy) do literatury wysokiej. Oryginalność narracji Łuczeńczyka polega m.in. na intrygującym kontraście jej stylistycznej i fabularnej przejrzystości, nawet „naturalności” i „surowości” z wieloznacznością i niedookreślonością. Na frapującej sprzeczności między rodzajowością realistycznych scenek a występującym w nich porządkiem zdarzeń, konkretem a jego sensem. Z Edwardem Stachurą, literackim guru „życiopisania” łączyła go fascynacja śmiercią i motywami eschatologicznymi. Kwintesencję prozy Łuczeńczyka tworzą mikropowieści „Gwiezdny książę” (1986), „Źródło” (1986) i „Wyzwanie” (1990) pełne ironicznej stylistycznie gry z nowoczesnością. Później jednak pisał głównie opowiadania realistyczne o tematyce czerpanej z kręgu codzienności.
„Dzieła zebrane” Łuczeńczyka tworzy jeden, niespełna pięćsetstronicowy tom. Literaccy naturszczycy rzadko bywają taśmowymi producentami pisarskiej podaży. Pisząc z wnętrza, z serca, z motywacji „naturalnej” nie mają takiej potrzeby ani takiego imperatywu. Po Łuczeńczyka zapewne sięgną ci, którzy kiedyś zetknęli się z jego twórczością, ale na ogół fragmentarycznie. Lektura całej jego twórczości pozwoli na zweryfikowanie jej wartości dziś. Ci, którzy nigdy się z prozą Łuczeńczyka nie zetknęli, a intrygują ich tajemnice literatury czasów PRL, mają nieczęstą okazję posmakowania jej, bo to spotkanie z zatopionym archipelagiem, którego niektóre wierzchołki wystąją ponad potop. Spotkanie ze światem zaprzeszłym, mocno już egzotycznym. Co do mnie, to mam wrażenie, że z artystycznego, formalnego punktu widzenia proza „samorodka” Łuczeńczyka przetrwała próbę czasu. Bereza miał dobrego nosa.
Andrzej Łuczeńczyk – „Dzieła zebrane”, wstęp („Obok sprzeczności”) Przemysław Kaliszuk, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018, str. 527, ISBN 978-83-03449-3