Zdzisław Antolski
KARIERA PISARZA BABIŃSKIEGO
Kiedy wreszcie w telewizji pewna gwiazdeczka teatralno-filmowa ogłosiła, że komunizm upadł i nastała upragniona wolność i demokracja, to wszyscy w naszym miasteczku natychmiast pożarli się ze sobą, poobrażali się nawzajem i pokłócili do grobowej deski. Spadły na nas wszystkie plagi biblijne, koniec świata literackiego objawił się na niebie nad miastem pod postacią brodatego literata. Padły wszystkie czasopisma i wydawnictwa, w kraju nastała pustynia literacka, próżnia i wolnoamerykanka.
I w tę pustkę, w ten krajobraz po bitwie, kiedy już nikt na drugiego patrzeć nie mógł, nikt nikomu ręki nie chciał podać, wstrzelił się przebojowy, pewny siebie i swoich zalet pisarskich, Mateusz Babiński . Ten robiący karierę prozaik i publicysta, niezwykle płodny, któremu z ust wyfruwały książki, jedna po drugiej, przybył do N. jako gwiazda literatury polskiej pierwszej wielkości, bezwzględny krytyk i autorytet niekwestionowany, autor opromieniony publikacjami w stołecznym „Guście”,. prestiżowym miesięczniku, gdzie pokazywała się sama elita elit, creme de la creme literatury rodzimej, zaprzyjaźniony nawet z redaktorem naczelnym tegoż periodyku, znanym i uznanym poetą, Igorem Zawadą.
Babiński uważał, że jemu się wszystko należy, mieszkanie, praca i druk książek, miejscowi literaci powinni mu służyć i chodzić przed nim na dwóch łapkach, a jeśli tak nie będzie, yo on już im pokaże, przede wszystkim opisze ich szyderczo w swojej książce „Krymska wojna”. Poetę Świtalskiego, który wówczas oddalił się od środowiska piszących, miał tego serdecznie dość, tych małych kłótni, świństw i pomówień. Nie chodził na żadne zebrania, nia uczestniczył w żadnych spotkaniach autorskich ani mitingach, Babiński odnalazł poprzez pocztę internetową i zaproponował przyjaźń, sojusz oraz współpracę.
Babiński .zjechał do miasteczka jako nowy samozwańczy i samowładny władca dusz, a przy tym prawodawca i sędzia surowy, wręcz okrutny (nie ma przebacz) z iście królewską paradą i moralną wyższością. Wcześniej pracował w mieście Bombarzyce w miesięczniku „Akurat”, gdzie pełnił rolę sekretarza redakcji i zjednywał sobie ważnych autorów, ułatwiając im publikację w swoim piśmie. Chociaż Bogiem a prawdą pismo było słabiutkie i żaden ważniejszy pisarz tam się nigdy na łamach nie pojawił. Natomiast Babiński, kiedy tylko objawił się naszym zdumionym oczom w miasteczku, niegodnym jego wielkości, od razu ogłosił nową wojnę, swoją wojnę z nami, „Krymską wojnę”, jako jedyny sprawiedliwy naprzeciw bandy oszustów, łapówkarzy i grafomanów. Dlaczego opuścił Bombarzyce, gdzie pełnił tak ważne funkcje? Nie wiadomo, a za samo zadanie pytania Świrski wyniośle się obrażał, milkł i odchodził z nosem uniesionym do samego nieba, zły i oburzony. – Wyżej sra niż dupę ma – mawiał o nim Ryszard Piernicki, siwowłosy nasz prorok miejscowy i patriarcha literacki, żywy pomnik, co to chyba trzysta lat już żyje, w Puszczy Jodłowej się ukrywając, poetę Gajzlera kojarzył, sprzed wojny pamiętał i samego Babinicza znał osobiście, na ty z nim będąc, pierwszego po wojnie pisarza, ba! niektórzy mówili, że z samym Stefanem Żeromskim gwarzył w czasach swojej zapomnianej młodości. Nie mógł się nachwalić, że drukuje w samym „Guście”. W „Guście” publikują najlepsi, ale nie wszyscy, na przykład Jerzy Pilch, który się na tenże tytuł obraził, bo odrzucili mu jakieś opowiadanie w jego literackiej młodości, a przyszły aytor „Wielu demonów” się uniósł dumą i obraził i więcej tam nie wysłał żadnego tekstu.
A o cóż ta krymska wojna? Między innymi o to, że Babiński w N. nie mógł znaleźć pracy i żył na utrzymaniu żony, co nie bardzo było dobrze widziane w towarzystwie. On co Europę i świat zjechał, pracował w każdym zawodzie, w Anglii, w Czechach, na Litwie, żadnej pracy się nie wstydził, nawet na zmywaku, nagle tu zażądał posady nie byle jakiej, bo w samym Magistracie. A przecież od zawsze utrzymywały go kolejne żony, które zmieniał średnio co dwa lata, bo tyle trwało wyeksploatowanie babskiej żyły złota i trzeba się było rozglądać za poszukiwaniem nowej. Swirski masę czasu spędzał na internetowych portalach matrymonialnych, ciągle poszukując kolejnej
– Słuchaj, to żaden problem dla ciebie, napiszesz do burmistrza Wrzosowa z prośbą o dotację na moją książkę, on już wszystko wie, wszystko jest dograne, dogadane, tylko się ociąga, dureń jeden, niech zapłaci i wydasz tę moją książkę.
Zbigniew dał się nabrać, uwierzył jak dziecko, zawsze gubiła go ta wiara w ludzi, bo jakże to, przecież poważny pisarz, w „Guście” drukuje, najważniejszym miesięczniku literackim, opromienionym sławą i chwałą Iwaszkiewicza, to przecież bierze odpowiedzialność za słowo, więc napisał do burmistrza na majla, ale ten nie powiedział ani tak, ani nie. Pisał jeszcze kilka razy, ale bez rezultatu. Próbował jeszcze w Urzędzie Wojewódzki i w Urzędzie Marszałkowskim, ale bez pozytywnych wyników, migano się mówiono, ze na Babińskiego poszły już znaczne sumy i limit się wyczerpał.
Babiński był facetem raczej średniego wzrostu, z tendencją do kurduplostwa, czaszka dyrektorsko-zapaśnicza, typu zapóźniony działacz gierkowski, mocno sklepiona, twarz lekko nalana, wory pod oczami, czerwono zabarwiona, włosy gładko przylizane, w zaniku, oczy jakieś rozmyte, bagniście załzawione, nos kartoflany, podbródek obwisły jak u indora, brzuch nieźle zarysowany, workowato kartoflany, z tendencją do obwisłości. Przeciętniak pod każdym względem, łatwo roztapialny w tłumie, bez żadnych oznak indywidualności czy jakiejkolwiek wyrazistości, wyblakły, szary, nudny, z pretensjami do wielkości. Chaplin udający Gregory Pecka.
Trudno zrozumieć, skąd miał takie powodzenie u płci pięknej, bo wszyscy wiedzieli, że co dwa lata zmieniał żonę z punktualnością, którą mógłby zawstydzić szwajcarskie zegarki. Mówił lekko ochrypłym falsetem, a w jego ochryple piskliwym głosie słychać było całą nagromadzoną latami niechęć do ludzi, jakieś głuche, piwniczne pomruki i kwiki potępieńcze, właściwie niedocenionej, jak należy, wielkości. Wściekłość na cały świat i na każdego człowieka z osobna, tłumiona przez przyjętą strategię podlizywania się silniejszym i lekceważenia słabszych.
Cała jego metoda twórcza polegała na tym, że wszystkim robił przykrość, uderzając w najbardziej czuły punkt. Pisał lepiej niż mówił. Na papierze był bardziej wiarygodny, potrafił mocniej i bardziej przekonywująco „dowalić” słowem drukowanym, niż własnym dyszkantem „na żywo”, który brzmiał co nieco groteskowo, piskliwie i żałośnie. W jego głosie słuchacz intuicyjnie czuł naburmuszonego nabzdyczonego swoją rzekomą wielkością kłamczuszka, błazna, kieszonkowego napoleonka, pajaca, egoistycznego szulera, który własne widzimisię stawia wyżej niż obiektywne racje. W swojej prozie był apologetą dobrych manier, ale w życiu zdarzało mu się energicznie drapać w uchu i pocierać nos podczas wygłaszania swoich kwestii w jakiejś dyskusji. Zawsze prostactwo z buractwem, jak przysłowiowa słoma wyłażąca z butów, musiało wyleźć z niego i się ujawnić, przedzierając się poprzez wybujałe łodygi hrabiowskich fumów godnych Papkina,. Mocno plebejski wygląd i takież zachowanie u faceta o ambicjach arystokratycznych, wymachującego Kodeksem Boziewicza w obskurnej knajpie. Poetę Bykowskiego posądzał, że uważa się za hrabiego, ale to była czysta projekcja, Świtalski znał Bykowskiego od przedszkola, wiedział, że nigdy za hrabiego się nie uważał, czego nie można powiedzieć o Babińskim.
Był wprost kosmicznym hipokrytą i w powieści potępiał wszelkie literackie kumoterstwo, kiedy w życiu je z upodobaniem i prawdziwym mistrzostwem uprawiał. Pisze na przykład w powieści, że prośba redaktorki o pozytywną recenzję dla jej podopiecznego to… brudy. – Boże, jakie brudy – pisze „oburzony”. A cóż on sam robił innego niż ciągłe szukanie recenzenta, żeby pochwalił, docenił, a on się odwdzięczy pomocą w druku. W dodatku pisał za pieniądze prace magisterskie, do czego z dumą się przyznawał.
– W literaturze im bardziej jesteś bezczelny, tym większą masz estymę u redaktorów, krytyków i czytelników perorował. Od razu trzeba przyjąć tytuł mistrza prozy polskiej, a co? – tym lepiej, tym szybciej uznają cię za wybitnego, na miarę czasów, dużej rangi twórca, pierwszej gildii, formatu noblowskiego, miłoszowsko- iwaszkiewiczowskiego.
Najlepsza pozycja w społeczeństwie dla pisarza, to ogłosić się „sumieniem narodu” bierzesz bracie czytelnika na litość, jako ten zaszczuty przez złych grafomanów, piszesz „na wieszcza”, „na Żeromskiego”. Ustawiasz się brachu jako jedyny uczciwy i sprawiedliwy w narodzie, oburzony moralnie na nierówności społeczne, na krzywdy, a jednocześnie sam jesteś pokrzywdzony przez system, jesteś, mój kochany, serce serc, a serce jak dzwon Zygmunta na Wawelu, centrum polszczyzny i grzmisz na niesprawiedliwość, na rozpanoszoną w narodzie biedę, złodziejstwo i naiwność politycznych elit, ich głupotę oraz chciwość rządzących. Temat zawsze chwytliwy, ciągle aktualny, niestety. Przedstawiasz się jako wielki mędrzec i uczony, absolwent Sorbony, chociaż kończyłeś szkołę przyzakładową, bo ludzie kochają blichtr i połysk. Ale życie to przecież sztuka kłamstw, kto lepiej kłamie, ten wygrywa i nikt go z tego nie rozlicza, a oszukany nigdy się do tego nie przyzna, bo mu normalnie wstyd.
Krytycy piali z zachwytu, że pobrzmiewa Babińskie w swojej pseudo-artystycznej prozie Berentem, Sienkiewiczem i Wańkowiczem i kimś tam jeszcze z dawnych klasycznych czasów, ale tenże rzekomy mistrz mowy polskiej sadził żenujące byki w tym swoim spatynowanym starocerkiewnosłowiańskim języku, pisząc na przykład „ochędorzyć” zamiast „ochędożyć” albo o „ważeniu” zalewajki, zamiast oczywiście „warzeniu”. Chyba że tą zalewajkę „ważył” na wadze… Dwa nie byle jakie, kompletnie kompromitujące byki. Oczywiście, zaraz wyskoczą obrońcy wielkości Babińskiego, powiedzą, ze to wina wydawnictwa, korekty (zgoda, też, aż dwie korektorki były i nie zauważyły) no ale jednak to autor musiał palnąć to głupstwo, paskudny błąd jak kleks na mózgu, na dyskietce przemycić do druku. Ale diabeł tkwi w szczegółach, jak pisał redaktor i poeta, Igor Zawada z „Gustu”. I w szczegółach objawiał się chorobliwy nad wyraz narcyzm Babińskiego.
Chaos myślowy i językowy, wodosłowie i wodogłowie, słowolejstwo, gdzie on widzą mistrza języka, jak napisali na skrzydełku książki, mistrza mowy polskiej. Jaki mistrz, taka mowa, nowomowa, relacje co chwila z audycji obejrzanych w telewizji z ich miażdżącą oceną, to takie trudne? Nie na darmo narcyz Babiński-Świr zachwycał się Nikodemem Dyzmą, peany o nim pisał, uczeń doścignął mistrza. Cała sztuka jak ludziom zachachmęcić w głowach, jak zrobić wrażenie, zaszumieć, błysnąć, oślepić pozorami, błyskotkami rzekomej mądrości i wiedzy przeogromnej na Oxfordzie zdobytej. A po pierwsze wszystkich krytykować, mieszać z błotem, zjechać najgorszymi słowy, to zawsze wrażenie na motłochu robi.
Mocny w pysku, znaczy się nie boi się, musi mieć jakieś stołeczne poparcie. No i podróżować, po całej Europie i po świecie, a przy tym być kontrowersyjnym, takie skrzyżowanie Łysiaka z Cejrowskim, toż to dochodowy interes. I to podpytywanie ciągłe, kto jest Żydem, a kto nie, niby po co i dlaczego, nie wiadomo, chyba w ramach poszukiwania słabych punktów w drugim człowieku, uwielbiał to, pokazać komuś, gdzie go boli, dotknąć bolącego miejsca, spojrzeniem, o tu masz garbia, widzę to, rozumiem, że cię to uwiera, fizycznie i psychicznie, a Żyd może być czułem punktem, choć przecież nie musi, oczywiście, to zależy jak kto podchodzi do sprawy, dla jednych problem, dla drugich – nie. Ale zazwyczaj taki człowiek się żachnie, a czemu uważasz, że jestem Żydem? I już jest zakłopotany, ręce mu drżą, nie wie co powiedzieć, żeby nie wyjść na antysemitę, zaprzeczać też głupio, bo zaraz podejrzenie, że może ukrywa prawdę, że jednak jest tym cholernym Żydem… a o to chodzi, żeby wymusić zmieszanie, bo już rozmowa jest łatwiejsza, można szybciej coś załatwić, uzyskać.
A jak komentowali książkę przybyli na spotkanie:
– Napisane zręcznie, z biglem, ładnie, na okrągło, z mściwą złością wobec świata i ludzi, z samochwalstwem i samolubstwem.
– O sobie tylko dobrze, o innych tylko źle, wszędzie brudy, ale jemu wszystko wolno, nawet pisać prace magisterskie za pieniądze.
– Babski król, co dwa lata żonę zmienia i idzie na utrzymanie nowej.
– Z przytupem o wszystkim i o niczym, plotki, ploty, anegdotki, trochę smutku, trochę radości, trochę dobrych rad i pełno pochwał dla siebie. Jak to go inni źle traktują, ale jaki on jest chamski wobec ludzi, to już ani słowa.
– Nieudolna podróbka Bunina z Turgieniewem doprawiona szczyptą Dostojewskiego, wtórne, epigońskie, ale na redaktorach grubych miesięczników robi wrażenie. Bo też nie mają oni wielkiego wyboru. Ilu mamy w kraju dobrych prozaików, trzech, czterech, no może pięciu. Posucha, kryzys, słabo, chudziutko. Kto się poświęci literaturze? Przecież wyżyć z tego nie sposób. No, chyba że się jest Łysiakiem albo Cejrowskim, a Babiński chce być jednym i drugim. Na literaturze pragnie zarobić mamonę. Zresztą, czemu nie? Nieźle zaczął, szczerze mu tego życzę.
Prawda jest dobra, jeśli zaszkodzi innym, a nie mnie, bo przecież ja jestem idealny.
– Ach, moje żony… – zarumienił się Babiński. – To jedyna rzecz, o której nie chcę głośno mówić… choć byłoby co opowiadać, to długie historie i pełne zdarzeń tyleż śmiesznych, co bolesnych. Mam nadzieję, że one nie będą pisać pamiętników.
– Babski koneser.
– męska dziwka, chciałeś powiedzieć, sprzedaje się babom za pieniądze.
– kłamstwo jest zawsze pięknie ubrane.
– Może i człowiek ro z niego szmata, ale pisarz, palce lizać.
– No talent ma, zwłaszcza do opisów, trzeba przyznać.
A co on zrobił z naszego kolegi, weterana regionalnej literatury, Ryszarda Królewskiego? Figurę komiczną, zabawną, tylko do śmiechu, Piernickim go nazwał, ze niby stary piernik. Zrobił z niego skończonego alkoholika. I w dodatku na końcu uśmiercił go… Pozostał w zgodzie ze swoją dewizą pisarską, która brzmiała; każdemu coś przykrego.
W pewnym momencie Świtalski uświadomił sobie, ze Babiński nie traktował go jak człowieka, ani innych ludzi jak ludzi, to znaczy istoty czujące, które cierpią, mają uczucia, to były dla niego manekiny, za pomocą których chciał osiągnąć swoje cele i dlatego odpowiednio grał przed nimi, poruszał różne struny ich duszy. Jego prawdziwe wnętrze było ukryte za szczelną nieprzezroczystą zasłoną, cały czas tylko grał. CO sobie myślał naprawdę, nikt wiedział. Można było to tylko przypuszczać, kiedy wpadał w narcystyczną furię i wymyślał wtedy od najgorszych. Wówczas się odsłaniał. Wtedy dowiadywał się, ze jesteś śmieciem, szmatą, nieudacznikiem i do pięt nie dorastasz Babińskiemu. Twoje uczucia, marzenia, a także kłopoty i cierpienia, niemożności i życiowe przeszkody, są przedmiotem jego bezdennej pogardy. I nic nie może zmienić tego zdania. Nawet gdybyś mu załatwił, czego on żądał i tak miałby cię za nic. A wydawało się Zbyszkowi, że nawiązana została między nimi jakaś nic porozumienia, jakaś wspólnota odczuwania, ale okazało się, że Babiński kłamał, udawał, grał jak aktor, a myślał coś zupełnie innego.
Babiński po dwóch latach rozwiódł się z Miasteczkową żoną i ożenił z jakąś bogatą cudzoziemką, wyjechał gdzieś do Hispanii czy Italii, po kolejnych dwóch latach znów się rozwiódł i znów gdzieś wyjechał, ąż zupełnie niespodziewanie zmarł gdzieś pod Warszawą. Świtalski z początku myślał, ze to jakiś drastyczny żart babińskiego, a on sam śmieje się w kułak i pisze nową powieść pt. „Jak umarłem nie do końca”, ale okazało się, ze to prawda. A jeśli nawet to prawda, to Babiński pewnie siedzi teraz na obłoku i się chichra, że uciekł spod pióra swoim oponentom i znów wszystkich wykiwał.
(Wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń rzeczywistych jest całkowicie przypadkowe).
Zdzisław Antolski
.