Robert Skrzypek – wiersze
- mieliśmy być
- byliśmy dziećmi
- niespodziewane
- poranek
- ławeczka
- zajęci
mieliśmy być
byliśmy dziećmi z polecenia boga
malowaliśmy obrazy na ścianach starych kamienic
oderwani od rzeczywistości
traciliśmy kontrole przy joy division
potem poszliśmy na studia
skończyła się miłość i czereśnie
przejrzeliśmy razem z nimi
patrzymy na siebie spod
przymkniętych powiek
kamienice stoją w tym samych miejscach
bardziej stare
bez wyrazu i kolorów
tracimy kontrolę
zasypiając obok ślepych manekinów
pod bankomatami
odzyskujemy wiarę w siebie
rzygamy na przyjęciach
do porcelanowych półmisków
swojską kiełbasą i drogimi alkoholami
pachną nasze żony i dzieci
my nimi pachniemy
mieliśmy być tylko dziećmi
byliśmy dziećmi
z polany zabraliśmy kwiaty
potem plotłaś z nich wianki
z dzieciakami sąsiada grałaś
w dwa ognie między drzewami
pomalowaliśmy dom na biało
okna ubraliśmy w doniczki
okiennice i drzwi w kwiatach
malowałaś całe przedpołudnie
jabłka rano błyszczały w rosie
koc nasiąkł nocnym deszczem
siedzieliśmy pijąc kawę
pod starym orzechem pies
ganiał za kotami po podwórku
w oddali majaczył las i łąka
tak im było wygodniej do nas mówić
błękitna tafla jeziora poorana kajakami
kolorowe szpice żagli pruły niebo
sine i gęste od chmur
powoli zbierało się na burze
zardzewiałe kubki parzyły dłonie
zalewajka na ogniu bulgotała
zadziwienie sobą samym
zbliżyliśmy się do siebie
na małą chwilę byliśmy znów
małymi dziećmi gotującymi zupę z ziół
i strzelającymi z pestek
niespodziewane
wyłowiony z wielkiej niespodziewanej
przemył twarz zimną wodą
kupił bułki i kawę na późne śniadanie
wrócił do domu
ona leżała tak jak ją zostawił
jeszcze ciepła
pachnąca porannym seksem
powąchał pościel na której spała
perfumy pot i nasienie
w kuchni parzyły się dwie kawy
w rdzewiejących kubeczkach
posprzątał okruchy wczorajszej kolacji
usunął ze stołu miniony dzień
nie spisywał go już na straty
przed domem zapalił papierosa
od rzeki pachniało wilgocią
od lasu niósł się chłód
w jej włosach znalazł źdźbło trawy
wsunął się w niespodziewane
poranek
mieszam kawę w pordzewiałym kubku.
na chwilę próbuję nad wszystkim zapanować.
przyjemna powtórka końca lata. kilka
wywołanych zdjęć. historia miłości
malowana w szarościach, tylko namiot
w kolorze wina. nasze rowery oparte o
kulawe drzewa w deszczu mokły. na sznurku
schły skarpety i twoja sukienka.
nazbierałem kwiatów. pomidory pachniały,
ser się rozpuszczał w słońcu, buty w rosie.
śpiwory były pełne nas, i zapachu psa.
nad jeziorem, leniwie przeciągały się
ciężkie deszczowe chmury. wygrzebałem
z ogniska kilka ziemniaków, spalonych
na popiół. pomalowaliśmy się nimi jak dzieci.
od lasu, wstęgą, przecinając łąkę, jechał
drewniany wóz, za chwilę będziemy wdychać
smród dworca. teraz jeszcze obwąchuje
twoją długą szyję. pies się podejrzliwie
przygląda, merda długim ogonem. pachnie
jeszcze porannym deszczem.
ławeczka
na ławce w parku gołębie
kopulują zawzięcie
patrole przemykają zerkając
spod przymkniętych powiek
zmęczony głos mężczyzny
kobieta szepcze do ucha
pali papierosa
pachnie miętą i perfumami
na ławce już tylko cienie
latarnia zapamięta
zbierają kwiaty i wiersze
sprzątają po sobie ubrania
zajęci
nie powinienem już nic
na nic słowa- noc dnieje
masz takie miękkie usta
pachnące oczy zielonymi liśćmi
kawa stygnie w kubku
pomidory zgniłe dwa
obok nadgryzionego jabłka
mały robak dom mebluje
nas dwoje na stole
tańczyć nie może
dnieje i pada na park
ze szpitala to wygląda
pusto i niechlujnie
kiedyś przyjdzie jesień
będziemy wtedy już
bardzo sobą zajęci