Wanda Nowik-Pala – Marzenie

0
359

Wanda Nowik-Pala

 

MARZENIE

 

Mojej Mamie

 

lupek Wiatrak Kozlak

 

       Niespełna pięcioletnia Fela należała do dość wąskiego grona wybrańców losu, albowiem już od samego urodzenia każdą część jej ciała przepełniało jedno ogromne marzenie. Na dodatek rosło ono razem z nią. O ile początkowo nie potrafiła go sprecyzować, to mniej więcej od jakichś dwóch lat dobrze wiedziała czego chce.

            Tego dnia, nie mogąc doczekać się ranka, wstała przed świtem. Podeszła do okna. Ciekawe, gdzie się podziewa poranek? Dlaczego dzisiaj tak długo nie przychodzi? Księżyc jak wielki biały talerz w najlepsze tkwi na niebie, jakby nie miał go kto sprzątnąć z tego niebiańskiego stołu, tylko tam, gdzie ma wzejść słońce trochę jakby pojaśniało. Ledwo widziała zarysy drzew w sadzie oraz sylwetkę wiatraka. Znieruchomiałe skrzydła wyglądały jak uszy gigantycznego misia, nasłuchującego czy nie zbliża się niebezpieczeństwo. Na szczęście panował wyjątkowy spokój, jakby wszystko zastygło w rozlewającej się coraz szerzej perłowoszarej poświacie. Słychać było jedynie śpiew budzących się ptaków. Najpierw odezwał się jeden. Umilkł na chwilę, jakby oczekując na odzew, lecz nie doczekawszy się go, zdecydował najwidoczniej, że sam dokończy zaczętą melodię, bo podjął ją dokładnie w tym samym miejscu, w którym przerwał. Okazało się, że jego piosenka była sygnałem dla pozostałych ptaków, bo wkrótce, przekrzykując się z całych sił, koncertowały zamieszkujące pobliskie zarośla słowiki i kosy, rozćwierkały się wróble, aż w końcu kogut zdenerwowawszy się tym, że mu pospać nie dają, rozkrzyczał się tak przeraźliwie, aż obudził Azorka.

 

Tymczasem zaczęło się rozjaśniać. Delikatne, pojedyncze smugi chmur upodobniły się nagle do ławicy przedziwnych ryb o jaśniejących, różowych brzuszkach i szarych grzbietach, znieruchomiałych w głębinie nieba w oczekiwaniu na słońce, które zaczęło właśnie wschodzić. Najpierw ukazał się maleńki czerwony strzępek, jak rąbek jej odświętnej sukienki. Potem słońce wychyliło się do połowy, jakby chciało sprawdzić czy warto wstawać, aż w końcu zaczęło tak szybko rosnąć, że nie wiadomo kiedy zamieniło się w ogromną, ognistą kulę, na którą coraz trudniej było patrzeć.

Postanowiła więc zajrzeć do pokoju rodziców. Był pusty. Widocznie wstali wcześniej niż ona. Podeszła do futerału ze skrzypcami, otworzyła wieko i czule pogłaskała instrument. Lakierowana, świerkowa powierzchnia z pięknie wyciętymi efami lśniła tak kusicielsko, że nie mogąc się oprzeć, najpierw musnęła struny paluszkiem, a potem cichutko, żeby nie obudzić śpiącego w sąsiednim pokoju starszego rodzeństwa, zaczęła sprawdzać, czy skrzypce są nastrojone.

            Struna g brzmiała czysto. Jej głęboki ton przypominał dźwięki pojawiające się czasem w głosie tatusia, szczególnie wtedy, gdy był rozgniewany. Nieco cieńsza, którą jej siostra nazywała struną d, brzęczała już trochę podejrzanie, ale naprawdę fałszywie i tak jakoś żałośnie, jakby się skarżyło na brak należytej troski ze strony właścicielki, zabrzmiało a. Górne e z kolei sprawiło, że przeniknął ją ostry ból, jakby dźwięk zamienił się w grot strzały, którą ktoś wystrzelił z łuku zrobionego niedawno przez brata.

            Skrzypce wymagały strojenia. Ponieważ była za mała, żeby zrobić to tak, jak wszyscy, poradziła sobie inaczej. Ułożyła je delikatnie na stole,   wyciągnęła rączkę w stronę kołków i zaczęła je z wysiłkiem dokręcać. Po kilku próbach odetchnęła z ulgą. Udało się! Z zadowoleniem słuchała czystego brzmienia kolejnych strun. Była z siebie dumna. Pierwszy raz samodzielnie nastroiła skrzypce! Zamierzała właśnie włożyć je z powrotem do futerału, gdy do pokoju wszedł ojciec.

– Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie dotykała skrzypiec! To nie zabawka!

– Przepraszam tato. Ja je tylko nastroiłam.

– Pokaż!

Przeciągnął smyczkiem po strunach, spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Zaczął grać. Słuchała z zachwytem. Uwielbiała te chwile. Muzyka unosiła ją na swych skrzydłach pod przejrzyste obłoki, gdzie tkwiła wsłuchana w płacz wiatru, w plusk wody w rzuconej niedbale na łąkę wstędze rzeki lub w śpiewne nawoływania skowronka, to znów strącała na ziemię sprawiając, że zmieniała się w maleńką jej grudkę przyklejoną do kołyszącej się łodygi zagubionej pośród miliona innych łodyg tego falującego morza traw, które szumiało jak muszla przyłożona do ucha.

Nie mogła się doczekać kiedy będzie mogła stanąć obok ojca i zagrać razem z nim. Nauczył już grać Gienię, Klimcię i Stefana, tylko ona ciągle była za mała i za mała… Westchnąwszy ciężko, z niepokojem czekała, co powie ojciec. W końcu odłożył skrzypce.

– No, Felka wygląda na to, że będę miał z ciebie pociechę. Masz idealny słuch i co najważniejsze – kochasz muzykę. Będę musiał rozejrzeć się za małymi skrzypkami, bo te są dla ciebie o wiele za duże.

Uszczęśliwiona wybiegła z pokoju, żeby podzielić się nowiną z rodzeństwem, które tymczasem zdążyło już zasiąść do śniadania.

           Zanosiło się na to, że będzie to jeden z najszczęśliwszych dni jej życia.

           Wieczorem miał być koncert. Zejdą się sąsiedzi, uczniowie ojca z całej okolicy i razem z jej rodziną utworzą wielką orkiestrę, która będzie grała dopóki zmęczenie nie zmusi ich do pójścia spać. Czekała na te niezapomniane, lecz niezbyt częste chwile, z niecierpliwością. Nie mogła więc pojąć, jak oni wszyscy mogą zajmować się dzisiaj sprzątaniem, gotowaniem, doglądając przy tym mielenia ziarna w wiatraku. Brat rąbał drewno, siostra prała, ojciec z radiowymi słuchawkami na uszach zapisywał nuty nadawanej właśnie melodii, tylko ona kręciła się niespokojnie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Krążyła między pokojem a kuchnią, wychodziła na dwór, by po chwili zjawić się w z powrotem, żeby kolejny raz spytać kiedy będzie wieczór. Aż w końcu, ofuknięta za plątanie się pod nogami, przysiadła zrezygnowana na schodkach, przed drzwiami wejściowymi do domu.

           Zapatrzyła się na wolno obracające się skrzydła wiatraka. Wyłaniały się zza jego sylwetki, jak rozpostarte ręce wygłodniałego olbrzyma pragnącego za wszelką cenę pochwycić małą, apetyczną chmurkę, która wyrwawszy mu się jakimś cudem, podzieliła się nagle na dwie części. I oto na błękitnej łące pasł się spokojnie maleńki baranek, a za nim biegł bielusieńki piesek, podobny do jej ukochanego Azorka. Widocznie chciał zagonić zgubę do stada i przejęty swoim zadaniem nie zauważył wyciągających się w jego stronę ramion tego wstrętnego olbrzyma. Co robić? Zaraz go złapie!

Machając rozpaczliwie rękoma zaczęła śpiewać:

Uciekaj piesku, uciekaj!

Olbrzym cię goni, nie zwlekaj!

Bo jeśli wpadniesz mu w ręce,

To nie zobaczę cię więcej!

Ufff… Udało się! Piesek poganiając baranka zaczął się wolniutko oddalać, aż w końcu znikł wśród gałęzi rozłożystej lipy. Wiatr tymczasem ucichł prawie zupełnie. Skrzydła poruszały się coraz wolniej. Za chwilę wiatrak stanie! Wbiegła do środka. Ogromne, drewniane ustawione w prostopadłych do siebie płaszczyznach, zazębiające się koła, zamiast wesołego, nieustannego terkotu wydawały odgłos przypominający powolne klapanie drewniakami o podłogę: stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk…

Podeszła do pionowego koła umieszczonego na belce, do której na zewnątrz umocowano skrzydła. Trzeba je popchnąć, bo do wieczora nie zdążą zemleć tego zboża! Przez to głupie mielenie, koncert może się opóźnić!

           Popchnęła koło, jednak na niewiele się to zdało. Złapała się więc rączkami najwyżej jak mogła i zawisła w powietrzu. Przyspieszyło! Zeskoczyła, zanim splotły się tryby i odbiwszy się mocno od podłogi chwyciła się jeszcze wyżej niż poprzednio. Zadowolona z pomysłu powtórzyła całą operację jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze…

           Aż w końcu szczęście ją opuściło. Jedna z jej małych, zmęczonych rączek nie zdążyła się cofnąć…  

           Miała szczęście. Wiatr był wyjątkowo słaby. Gdy przerażony ojciec wbiegł do środka, zwisała bezwładnie jak ptak z uwięzionym między trybami skrzydłem – blada, zszokowana, ale przytomna.

           Chcąc ją uwolnić musieli zablokować mechanizm powodując tym samym jeszcze jeden skok trybów, co wtrąciło ją w tak głęboką otchłań bólu, że nie pamięta zbyt dobrze jak długo trwało wymontowywanie koła. Jej ręka połamana w równych, mniej więcej pięciocentymetrowych odstępach, wyglądała tak przerażająco, że nawet ojciec musiał na chwilę odwrócić głowę.

           Pamięta płacz matki. Pamięta, jak ułożona na rzuconej na furmankę pierzynie jęczała z bólu. Pamięta, jak próbowały ją pocieszyć, rozpościerając nad nią swój cienisty parasol, zatroskane jej nieszczęściem drzewa. Pamięta, jak przy każdym wstrząsie przepraszała ją polna, zakurzona droga. Pamięta dom, w którym mieszkał felczer leczący złamania. Pamięta też jak brodaty staruszek układał jej rączkę między dwiema wyżłobionymi deseczkami i dokładnie ją bandażował.

           To był naprawdę niezapomniany dzień. Przeszło osiemdziesiąt następnych lat daremnie próbowało wymazać go z jej pamięci.

 

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko