Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Odnaleźć siebie
W 2015 roku Wojciech Kudyba, poeta nagradzany i doceniany zarówno przez fachowców jak i czytelników, zadebiutował jako prozaik powieścią „Nazywam się Majdan”. Powieścią trudną, powieścią dla nielicznych, kunsztowną, pięknie zbudowaną, powieścią o współczesnej Ukrainie. Pisałem wówczas: „Napisał Wojciech Kudyba książkę specjalną, książkę – rozumiem dobrze jego lęki – nie dla wszystkich. Książkę, którą wielu odłoży po paru stronach. Bo te zdania parokrotnie zakręcone, stylizowane, bo język utytłany w dziwną plątaninę, odległy, mało współczesny, pełen alegorii i odniesień nie zawsze czytelnych. Ale przecież piękny! Bo i zaśpiew w nim jak w tradycji zaprzeszłej, i ornamenty jak z baroku, i liryka jak z poezji”.
Po trzech latach oddał nam kolejne swoje prozatorskie dziecko. Znów niezbyt łatwe, dla nielicznych, dla wybranych. Co prawda tym razem to nie język będzie problemem. Problemem będzie temat. Choroba, budzenie się z niepamięci, odzyskiwanie samego siebie. Z traum, samotności, wyizolowania, jakichś zaprzeszłych grzechów, z obcości, emigracji. Powrotów, tak, powrotów też.
Oparł swą powieść Kudyba na ciekawym schemacie – rozmowy wagonowej gdzieś na trasie „do Krakowa przez Rawicz i Wrocław” – Karola Tracza i Aliny Sznajder. Niezbyt młodych, po przejściach, całkiem obcych. A jednak jakoś bliskich. To Tracz, artysta grafik, opowiada. O swojej emigracji, chorobie prawie śmiertelnej, w której utracił to, co najważniejsze – pamięć, własną tożsamość, życiowe plany. Ten udar, w którym nawet lekarz widział wyłącznie śmierć, był też początkiem. Początkiem zadawania pytań, budowania siebie na nowo. „Więc Pani też tak żyła w gorączkowej pracy i w gorączkowym odpoczynku? W życiu, które było jak jedna wielka gorączka, jak choroba? Tak samo jak ja, przez całe lata próbowała Pani oszukiwać samą siebie, myśląc, że to, kim jest w pracy, jest wszystkim, kim się w ogóle jest. Bo przecież tak właśnie przez wiele lat musiało mi się wydawać. Inaczej bym tego nie wytrzymał”. A chwilę później dodaje: „Zrozumiałem, że może to jest właśnie najważniejszy pożytek ze śmierci: że wraz z nią kończy się udawanie”. Ona mówi o utraconej miłości, o piciu, on o „Solidarności”, wyjeździe do Niemiec, pracy, a wreszcie o nauce. Od początku, wszystkiego, słów, ich rozumienia, układania w głowie, otwarcia na innych. Kilkadziesiąt lat myślenia w innym języku, ale przecież w chwili najcięższej próby to terapeutka z Polski, jak na tacy, podaje mu pierwotny, najgłębiej w nim tkwiący język. I umierający kuzyn, który pyta o rodziców. I przypomina, kim byli, jak oparli się komunizmowi, jak dali sobie radę.
Trudno pojąć jak autor „Majdanu” głęboko, jak uczciwie wżarł się w tę ludzką materię choroby, jej uciążliwość, próby przezwyciężenia, ułożenia się z samym sobą. Nic tu nie jest oczywiste. Bo przecież każdy z nas ma jakąś pamięć wsteczną. A jeśli znika, jeśli jest tylko pustka? Bez nazwiska, przeszłości, bliskich, bez oparcia w prostych schematach, z których układamy każdy z naszych dni? Trochę jak szczur, którego – to symboliczne – dostaje Tracz w prezencie od mieszkańców domu starców, w którym zdecydował się żyć. Prezent do uśmiechu, gratulacji. Szczur, którego próbuje się pozbyć, oddać i nikt go nie chce. Ale przecież szczęśliwy z pozornej śmierci cieszy się, że to jednak nie już. Kwestia przyzwyczajenia. Zapewne, bo przecież do wszystkiego się przyzwyczajamy, akceptujemy. Może najtrudniej zaakceptować, przyzwyczaić się do siebie – zmienionego, wyalienowanego, obcego.
Więc jak z tym żyć? Dla kogo? Gdzie? Wracając do siebie? Czyli gdzie? Miejsca urodzenia, szczęśliwych dni – takie zdarzają się przecież wszędzie – odnajdując siebie w innych? „[…] człowiek się budzi i jeszcze czuje to wszystko, co było jego światem – te wszystkie zapachy, kolory dźwięki; te wszystkie ulice, ludzie na nich, ich zwyczaje, ich historie”. Taką historią może być kobieta w mikrobusie do Polski wiozącym Tracza na tygodniowe wakacje. Kobieta z połamanymi rękoma, szpitalem, z nóżkami w galarecie, które jej przyniesie, ze szlafrokiem, który pomyli…
Kudyba napisał książkę o samotności. O słuchaniu i byciu słuchanym. Tym razem bez ornamentów, zawiłych, kunsztownych zdań, ale przecież to znów proza niełatwa, kameralna, z jakimś rodzajem skupienia i wyciszenia. Ostateczności przeżycia tego, co minione. Z nadzieją? Skłamałbym, gdybym wysnuł taki wniosek. Ale przecież też z jakąś radością życia, z namysłem. Bez zbędnego zapętlenia, nadmiernego cierpienia, udziwnień, bez nadymania się i sztuczności. Do powolnego czytania, w skupieniu, z chęcią odwrócenia strony raz jeszcze…
Wojciech Kudyba – Imigranci wracają do domu, PIW, Warszawa 2018, str. 184