Piotr Müldner-Nieckowski – Przeświadczenia*

0
217

 

Piotr Müldner-Nieckowski

 

Przeświadczenia*

 

1.

Muldner   Przeświadczenia to zmora nauki. Więcej, to przekleństwo wszelkiej działalności wiążącej się z poznaniem, definiowaniem, ocenianiem, opiniowaniem, przekonywaniem, nauczaniem, słowem: z prawdą. Każdego, kto nie zna argumentów (dowodów), można przekonać za pomocą dobrze podanego przeświadczenia. Każdy, kto nie potrafi dowieść, może posłużyć się przeświadczeniem, sugerując, że jest to argument niepodważalny. Opakowanie przeświadczenia może być tak nieprzejrzyste, maskujące lub zniekształcające, że zadecyduje, bo odbiorca straci rozeznanie i zrezygnuje z myślenia. Działalność choćby polityków w dużej mierze opiera się na przeświadczeniach i nierzetelnym dowodzeniu, a nie na dowodach.

 

   Tak funkcjonuje propaganda. Z jednej strony wytwarza przeświadczenia na swój użytek, żeby uzyskać podstawę do formułowania wypowiedzi, z drugiej stara się wytworzyć przeświadczenia w umysłach ogółu. W ten sposób przeświadczenia są napędzane przez inne przeświadczenia i koło, dodajmy: błędne, kręci się bez przeszkód. Nie bez powodu odnosimy wrażenie, że żyjemy w czasach złudzeń i że nic nie jest prawdą, nic nie istnieje naprawdę i nic nie jest rzeczywistością, wobec czego należy dążyć do tego, aby komputeryzacja jak najszybciej ustanowiła świat wirtualny na stałe. Przynajmniej ten nie będzie budził wątpliwości, czym jest w istocie. Choć i tego nie jestem pewien…

   Przeświadczenia są hamulcem rozwoju między innymi w ten sposób, że blokują nowość. Jak głosi anegdota, Einstein miał powiedzieć, że jeśli wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, to znajdzie się jeden, który nie wie, że się nie da, i to robi. Owi „wszyscy”, to w wydaniu naukowym środowisko, otoczenie badacza, atmosfera, w której studiował, i miejsce pracy, gdzie globalnie musi być ustalony najdrobniejszy szczegół. Wyłamywanie się z tych ustaleń jest uważane albo za zakłócanie spokoju, albo dezorganizację, albo – co najgorsze – profanację. Wystarczy nie mieć właściwych poglądów albo uzyskać doktorat z dziedziny, której się nie studiowało, i to może być przyczyną ostracyzmu, a nawet końca kariery.

   Swego czasu jeden z polskich inżynierów zatrudnionych w niemieckiej fabryce prosił mnie, abym napisał o nim felieton. Kiedy był w Niemczech kierownikiem hali w zakładzie produkującym transformatory, złożył kilka wniosków racjonalizatorskich. Został usunięty za to z pracy. Nikogo nie interesowały ewentualne zyski z udoskonaleń, natomiast wszyscy zdenerwowali się wizją reorganizacji i być może zwolnień. Łatwo więc zrozumieć sytuację tych, którzy nie mogą się przebić z czymś nowym a własnym, czego wcześniej nie uzyskał nikt ważny. Gdyby autorem racjonalizacji był profesor albo dyrektor firmy, to znaczy niekwestionowany autorytet, wszyscy łyknęliby nowość bez popijania.

   To jest ten mechanizm: przeświadczenie o nieodmienności istniejącego stanu paraliżuje nawet nie tyle myślenie, ile zdolność do prostej zmiany sytuacji. Zjawisko to można zaobserwować w postawach niektórych nauczycieli akademickich, zwłaszcza młodych i nad wyraz pewnych siebie doktorów, kiedy dostają do rąk studenckie prace oryginalne a nietypowe. Natychmiast ustawiają barykadę przeświadczeń, by po drugiej jej stronie szukać odpowiedzi na pytanie „Czy tekst jest zgodny z obowiązującą doktryną?”. To najskuteczniejszy sposób na eliminację talentów. Pan doktor na nietypowość sam się nie zdobędzie i żadnej nie zaakceptuje z wyjątkiem tej, którą mają prawo tworzyć ludzie znani i uznani.

   Zdumiewającym przeświadczeniem jest też tak zwany standard naukowego stylu tekstu. Spotyka się je nie tylko w recenzjach pisanych, ale także w czasie dyskusji w komisjach egzaminacyjnych, doktorskich i habilitacyjnych. Wypowiadającym kwestie w tej sprawie zbyt często się wydaje, że tekst napisany po literacku i jasno, czytelnie, przystępnie, jest zły z zasady. Zapewne nie rozróżniają między stylem a doborem terminologii. Wystarczy, że zdania i akapity są eleganckie, a już pojawiają się wątpliwości co do ich „naukowości”. Takim opiniodawcom zupełnie nie przeszkadza fakt, że właśnie najwięksi uczeni piszą podręczniki i artykuły piękne zarówno od strony informacyjnej, jak i językowej. Dlaczego uczonym takim nie może być młody doktorant? Bo nie – odpowiada bezargumentowo zadufany w sobie profesor. A przecież powinien być miłośnikiem kultury nauki.

   Przeświadczenia zbyt często wyznaczają także granice, które nie pozwalają na inter­dys­cyplinarność. Sztucznie usztywniają kategorialność dziedzin, zjawisk i obiektów.

   Paradoksalnie pozwalają też na manipulowanie kategoriami, wytwarzanie przeświadczeń wtórnych, relatywistycznych. Oto w Wikipedii (luty 2013) znalazłem artykuł „Bielik zwyczajny”, w którym napisano, że dawniej ptak ten był nazywany orłem, ale obecnie systematyka biologiczna wyklucza go spośród orłów, w związku z czym o herbie Rzeczpospolitej błędnie (sic!) mówi się, że przedstawia orła. Na podstawie przeświadczenia, że to klasyfikacje zoologiczne dyktują kulturze, co i jak należy nazywać, podano do powszechnej wiadomości, że z polskimi symbolami jest coś nie w porządku. Po mojej interwencji wpis ten gruntownie zmieniono, ale głos w dyskusji usunięto, bo kogoś kompromitował. Jestem daleki od sugerowania, że autor pierwotnej wersji artykułu jest anty­-Polakiem, ale zwracam uwagę na możliwość reinterpretowania wszystkiego co nie­wygodne. Można dowolnie zestawiać dowolne argumenty z dowolnych dziedzin, aby wywoływać w sobie i odbiorcach propagandowo skuteczne przeświadczenia, które z nauką, wiedzą i zdrowym rozsądkiem nie mają nic wspólnego.

 

2.

  To w nauce. Jednak czy tylko w niej? Literatura również nie toleruje przeświadczeń, ale w odniesieniu do niej sprawy trzeba stawiać trochę inaczej. Ma więcej zadań niż piśmiennictwo naukowe. Obok poszukiwania sensu i wiedzy, stawia sobie równie ważne cele estetyczne, psychologiczne, interwencyjne, ludyczne, poświadczające, historyczne, ochronne i obronne, krzepiące, poglądowe, diagnostyczne, duchowe (religijne, ideologiczne), misyjne, prześmiewcze, zagrzewające, a nawet dołujące i – wbrew przeświadczeniom wielu mitomanów – moralistyczne i wychowawcze, choć raczej nie szkolne, nie w funkcji podręczników. Nie musi unikać myślenia prymitywnego ani języka prostackiego, potocznego. Języka głupoty i bzdury, wulgarności i opiewania. Przeciwnie, jej zadaniem często jest właśnie ich użycie i pokazanie, o ile w przedstawianych sytuacjach są faktem i zarazem nie mają epatować.

   Sens literatury jest więc nie tylko w tym, o czym pisze, ale w tym, jak to robi. Codziennie człowiek boryka się z błędami logicznymi takimi jak amfibolia czy ekwiwokacja, nie mówiąc już o rozległym spektrum paradoksów, sofizmatów czy erystycyzmów. To wszystko co kłamliwe i oszukańcze ma prawo w literaturze znaleźć odzwierciedlenie, funkcjonować w opisie ludzkich postaw i wypowiedzeń, w opisie ducha i rzeczy. Pokazując brud, fałsz, głupotę, ale też dobro, empatię czy mądrość – literatura przekazuje wiedzę o świecie i człowieku, ponieważ podobnie jak nauka zajmuje się poznawaniem. Nad tym jednak stoi tu autor inny niż naukowiec, stoi twórca, który nadaje sens całości dzieła, nie tylko jego przedmiotowi.

   Jeśli w nauce sens zawiera się w samym zjawisku, w samym fakcie, to w literaturze sens jest zawarty w całym utworze, w treści wraz ze wszystkimi składnikami i cechami tekstu zawierającego tę treść. Chodzi o coś więcej niż o opis faktu, bo o jego wymowę, o funkcję pozatekstową, a także o jego konstrukcję, szkielet i język, używany słownik, wykorzystaną frazeologię, o to, jak opis został sporządzony, jakie to niesie przesłania interpretacyjne, na które wskazuje wartości, jak działa w trakcie czytania, jakie wywołuje uczucia, emocje, sugestie, presupozycje, jakie przywołuje intertekstualia, wreszcie jak nastraja odbiorcę oraz czy i w jaki sposób perswaduje.

   Jeśli jednak autor zaniedbuje to wszystko i skupia się na jednej funkcji, to sprzeniewierza się literaturze. Jest jeszcze gorzej, gdy wmusza w czytelnika własne pozatekstowe przeświadczenia, nie zaś to, co wynika z dzieła i jego przedmiotu. Sprzeniewierza się wtedy nie tylko literaturze jako zbiorowi tekstów, ale i pisarstwu jako misji. Czasem ukrywa to nadużycie pod postacią metaliteratury, to znaczy komentarzy własnych autora do tego, co sam napisał ale w utworze; w formie dodatków umieszczonych poza utworem jako objaśnienia sterujące odbiorem. Widuje się je w roli sugestywnych mott, dedykacji, wstępów, posłowi, zamówionych referatów z tezą, a wygłaszanych na imprezach promocyjnych; też niestety w recenzjach zakupionych w gazetach, tygodnikach, na portalach i w blogach. To smutne, ale zjawisko kupowania krytyki stało się powszechne. To „dziecko” postmodernizmu wymiotuje teraz błotem recenzenckich sloganów w Internecie i w tekstach drukowanych pod szyldem „krytyki literackiej”. Niektórzy są na tyle przemyślni, że potrafią umieszczać te sterowniki przeświadczeń także w obrębie utworu, ukrywając je, maskując. Ale jest też prawdą, że taka rzecz zawsze się wyda, ponieważ podobne przeświadczeniowe i na ogół propagandowe, perswazyjne wstawki niemal zawsze różnią się stylem, emocją, słownictwem albo jakąś inną cechą od pozostałych części utworu. Siedzą w nim jak ciało obce. A utwór powinien być czysty, wolny od wtrętów. Grafomanów na to na szczęście nie stać…

  Sprawny recenzent bez trudu wyławia te elementy. Dziełko niejako samo przedstawia mu się w odpowiednim świetle. Tak, bo niejeden autor wiersza czy powieści nie ze złej woli, ale przez swą nieudolność wpisuje się do grona owładniętych przeświadczeniami i zostawia tego ślady w tekście. Przeświadczeniami o sobie, o geniuszu swego dzieła, ale i o siebie samego. Wielu piszących postmodernistycznie sądzi, że w literaturze wolno wszystko i że każdą słabość utworu można nakryć serwetką przeświadczenia czytelniczego – należy je tylko sprowokować, wywołać, używając do tego celu odpowiednio dobranego stereotypu tekstowego. Tymczasem między przeświadczeniem a prawdą odstęp jest przeważnie ogromny i doświadczeni czytelnicy z łatwością błędy tekstu wyczuwają.

    Do grona tego rodzaju twórców należą między innymi rozsiani po polskich teatrach reżyserzy (nie zawsze polscy), którzy z każdego arcydzieła są skłonni stworzyć galaretowatą bzdurę. I to robią, kłamiąc i mamiąc swoimi przeświadczeniami o „wiodącej roli seksu”, „niekonieczności wszelkich wiar”, „dowolności historii” i „końcu literatury”.

   Postmodernizm wraz z relatywizmem i poprawnością polityczną muszą odejść. I są już sygnały, że odwrót szczęśliwie się zaczął. Na całym świecie.

______________

* W krótszej wersji tekst ukazał się pierwotnie w Forum Akademickim, 2014, 3, 68. Zmieniony w 2017 r.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko