Andrzej Walter – Mamo, ja nie płaczę

0
463

Andrzej Walter

 

Mamo, ja nie płaczę

(choć nieraz wiem, że wszystko może być inaczej…)

 

bartynski   Do salonu mych myśli wkracza dyskretnie ten oto Autor. Nazwany już: poetą z urodzenia, Homerem z Wrocławia, bardem, pieśniarzem, poetą ptakiem czy człowiekiem orkiestrą. Patrzę na Niego … i widzę… Cały przecież jest poezją, jest cały z poezji, na poezję patrzy z najgłębszą miłością tego świata. Tego i zapewne … tamtego świata…

– Patrzy?…

Ależ tak, On patrzy. Patrzy najdzielniej i najmocniej jak potrafi. Patrzy przecież inaczej, ale patrzy jakoś tak czule i wnikliwie… a przy okazji stanowczo. Zawsze wiedział dokąd zmierza. To Niebo Poetów, poza drugą stroną tęczy, kraina szczęśliwa i nieśmiertelna. On nie boi się nieśmiertelności.

 

   Patrzy sobie wzrokiem hardym, / silnym, władczym, bardzo twardym, / i spojrzeniem swym stalowym, / jakby ciągle nie gotowym (…), / jakby światem tym zawładnął / jakby świata sen przygarnął / i połamał serc podkowy. / Czapki nasze z mądrej głowy. / Drogie Panie i Panowie … / Oto nadszedł On, w tym słowie… / Czy nas zbawi, czy rozbawi, czy przybliży wieczne sprawy? Tego nie wiem drogi gościu …

 

   Żeby zrozumieć i ogarnąć całe wyrafinowanie, specyfikę oraz twórczość tego Autora musimy się cofnąć ponad siedemdziesiąt lat wstecz do polskiego Lwowa roku 1942, w którym dziewięcioletni chłopiec został siłą rzeczy wciągnięty w tę okropną wojenną zawieruchę i dla ocalenia wielkiej sprawy został łącznikiem Armii Krajowej. Gestapo i Niemcy nie mieli dlań litości. Okrutnie pobity traci wzrok … taką cenę płaci za wolność naszą i waszą… za wiarę w ideały, za swój romantyzm. Przyjdzie mu teraz nieść bagaż tego szaleństwa już stale.

 

   Po latach chłopiec ten, nasz Autor, pisze taki oto, przejmujący wiersz:

 

Mamo ja nie płaczę

bo twardy jestem jak kamień

ale kamieniem być nie łatwo

gdy się nie widzi czy jest światło

 

   Oto stoi przed Tobą ten przedziwny, czuły i na wskroś przepełniony słowem Autor, On – Andrzej (niektórzy mawiają – Wielki) Bartyński oraz jego wierna i wytrwała muza (Żona) Krzysia wraz z kontredansem bogactwa myśli i wykreowanych postaci Salonu Jego Myśli … które wciąż wytrwale spisuje, od dłuższego już czasu, dla „Gazety Kulturalnej” Andrzeja Dębkowskiego, no i oczywiście dla nas, czytelników – dzieląc się z nami tym fascynującym i nierealnym światem, wytworem Jego nieposkromionej wyobraźni, afirmacji radości, poezji, życia i przyjaźni. Słowa te nasz Autor – Andrzej Bartyński traktuje bardzo poważnie. Z całą, rzekłbym, powagą na jaką swym ciężarem gatunkowym oraz niesioną treścią słowa te zasługują.

 

   Życie, radość, poezja i przyjaźń. Te cztery. Nic więcej.

(…w imię radości życia, poezji i przyjaźni zapraszam na ucztę motyla – taką dedykację otrzymaliśmy z Jagusią w tomie „Uczta motyla” od Andrzeja…)

 

   Niczego więcej nie potrzebujemy, my, poeci, czy też te nasze karkołomne drogi do nieba, te nasze obolałe, niespełnione marzenia, i nasze zadziwiające spojrzenia w przyszłość  i w przeszłość, czy też nasza gorąca, żarliwa miłość. Może jeszcze tylko potrzebujemy odrobinę nadziei, tak, jeszcze tylko Jej tutaj dziś jakby trochę brakuje, choć karmimy się Nią wbrew rozsądkowi…

 

„A w salonie mych myśli każdy jak chce sobie myśli i gdy pozwala mu na to rozsądek wie, że się kończy każdy początek”

 

   Oto pisze nam Andrzej Bartyński, jakby drwi z nas, zakaża nas, hałasuje nam i wciąga nas w wir – radości, poezji, życia i przyjaźni, tym czterem – wbrew wszystkiemu.  

 

   To jest niesamowite: jak bawi się słowem, jak żongluje rytmem, rymem i metaforą, jak maluje nam słowem i stwarza jakiś fantastyczny, postmodernistyczny obraz, jak bawi się współczesnym językiem, jego zmysłowością, kontekstem, fleksyjnością i otoczeniem, kontekstem społecznym, czy też wręcz medialnym, jak splata losy słów, z losami świata, jak scala toczącą się za oknem codzienność, z wydarzającą się w telewizorze i w realu jakiąś historią, ze swoimi przedziwnymi, niepowtarzalnymi i niesamowitymi bohaterami właściwymi tylko Jego ekscytującym doznaniom: głosem zza pieca, okienną framugą, rozległą podłogą, ależ oczywiście i jakżeby inaczej – bohaterom z krwi, kości i ducha – z filozofem Panem Nietworem, z jego wiernym asystentem Danielem Spanielem, z błękitnooką i złotowłosą Wiosną, czy w końcu z piwnooką, jak heban czarnowłosą Luną. I wreszcie wszędzie jest tam obecny i dyrygujący całością On, nasz wciąż zadziwiający Autor oraz ten wytworny, przedziwny, nowatorski Salon Jego Myśli.

 

   Mieliśmy oto, przez ostatnie kilka lat okazję być obserwatorami oraz wręcz (w pewnym sensie) współtwórcami żywej tkanki tworzenia się książki. Książki, która może przecież (a nawet powinna) powstać z tych tętniących życiem felietonów. Mieliśmy szansę widzieć, czuć i wnikać w tę wyjątkową księgę życia naszego Autora, tworzoną jakby „na żywo”, gdzie autor ten aktywnie konfrontował siebie i swój wyjątkowy wszechświat z całym naszym marnym i ograniczonym wymiarem świata, gdzie autor ten rozniecał rytmicznie i miarowo swój unikatowy, pulsujący inną rzeczywistością kosmos oraz odmienną od naszej, realność nierealności – kreując ponoć wręcz nowy gatunek literacki – felietoemat (jak nazwał go kreatywnie i twórczo Henryk Gała) i publikując go miesiąc w miesiąc w „Gazecie Kulturalnej”.

 

   Ależ tak. Autor był uparty. I był dzielny. Niezachwiany w swej determinacji. Stworzył sobie na użytek doszlifowania efektu finalnego taką mikro marketingową grupę docelową (badawczą) w postaci kilku (nazwijmy to) „wybrańców” i konsekwentnie odpytywał nas: … z wrażeń, robił nam kartkówki z myśli, kazał snuć wypracowania z przeżyć, testował nas jak papierek lakmusowy życia w obliczu malowanego słowem obrazu. Malowanego Jego słowem, Jego wyobraźnią, z jego przedziwnego, skaleczonego (przecież) świata, jego puszystej, bujnej, niekiełznanej fantazji, jego morfologicznych wręcz wizji, aż wreszcie jego własnej mitologii. Niektórzy się na tym potknęli, niektórzy nie wytrzymali i nagle wysiedli w pół drogi, niektórzy nie ogarnęli cierpliwie całości, nie nadążyli za tym literackim (było, nie było) wyzwaniem. Nie zrozumieli oni Autora. Często nieświadomie. Brakło im właśnie wyobraźni. A tu trzeba było być wizjonerem. Z całym bogactwem otwartości na odmienność, na nowatorstwo, na sztukę, gdyż tak się właśnie tworzy się prawdziwą sztukę w dzisiejszym świecie.

 

   To świat (ten zwyczajny, za oknem) – nie zaprzeczajmy – w którym wszystko już było. Zatem tylko odwagą, brawurą oraz formami eksperymentalnymi możemy kreować nowe światy i nowe estetyki i nowe lądy odkrywać… Być dziś kapitanem na tym statku, na wzburzonym oceanie rzeczywistości, wobec sztuki, wciąż żywej i tajemniczej, w którą wierzymy i która pozwala nam żyć i czekać na jutro, w świecie, w którym formy komunikacji przerosły uczucia, w którym chaos informacji i natłok obrazów zabija wszelkie myśli, w którym wirtualność dyskredytuje dotyk. W takim właśnie świecie mistyka Salonu Jego Myśli jawi się jako coś niesłychanego. Jest jednak coś jeszcze…

 

   Do salonu mych myśli wkroczył więc ponownie On – ten przedziwny Autor, Andrzej Bartyński i powiedział:

 

Mamo ja nie płaczę

bo twardy jestem jak kamień

ale kamieniem być nie łatwo

gdy się nie widzi czy jest światło

w życiu oczy mieć warto

a ja mam tylko noc i noc

 

   I opowiedział nam więc Autor o swym całym bogactwie tej nocy – o głosie zza pieca, o okiennej framudze, o rozległej podłodze, o Wiośnie, Lunie oraz o heroinie Krzysi – aniele codzienności. Opowiedział o radości,  o życiu,  o poezji i o przyjaźni, opowiedział o tej jakże niecodziennej codzienności, o toczącym się wobec losu framugi i podłogi życiu świata oraz wreszcie opowiedział całą poetyczną prawdę o sobie – poecie z urodzenia jak już Wam kiedyś opowiadałem, jak ukuł to przepięknie określenie krytyk literacki Staś Grabowski opowiadając z kolei o trzech niesamowitych poetach z urodzenia – Nowaku, Twardowskim i Bartyńskim.

 

   Dane mi było poznać tego trzeciego, dziś odważę się napisać, naszego (z moją kochaną Żoną Jadwigą) przyjaciela Andrzeja Bartyńskiego i dziękuję światu, losowi i Opatrzności za tę ewentualność, która wydarzyła nam się w życiu, że na swej drodze dane nam było się spotkać i polubić. Bo nic w życiu nie dzieje się przypadkiem i nic przypadkiem nie jest – jest w tym życiu jakiś nieodkryty wciąż cel, jakieś światło, jakaś nadzieja, jakaś determinacja zdarzeń i wydarzeń. Są coraz dziwniejsze salony naszych myśli i coraz to nowe równoległe wszechświaty materii i antymaterii, czarne dziury, meandry i zakamarki słów i względne bezwzględności naszych: cudów, wiar i uniesień. Nad wszystkim tym zaś czuwa zmysłowa i wielka Poezja,  ta pani czuła, acz stanowcza, pani otwarta na wybrańców i dla wielu dalece niedostępna, pani przypadkowości, i determinacji, pani szalona i fascynująca – w swej zaraźliwości, w swej chorobliwości, w swej zakaźności – kogo tknie już nie puszcza.

 

   W salonie mych myśli, pod dywanem ciszy, ażeby nikt nie usłyszał, woła sobie rozległa podłoga – czy my tylko boimy się Boga? Boga, którego nikt, nigdy nie widział… nie słyszał, czy też nachodzi nas przedziwna trwoga, trwoga wkraczania … w Tajemnicę. Oto dylemat życia.

 

Mamo ja nie płaczę wiedz to

mówiłaś do mnie – synku walcz

walczyłem zawsze nadal walczę

Mamo patrz ja nie płaczę

musisz być silny jak Herkules

mówiłaś Mamo do mnie czule

Mamo ja nie płaczę w ogóle

tylko czasami ktoś powie w głos

nie widzieć świata co za los !

 

Mamo ja nie płaczę

czasami zamyślę się przez chwilę

czy świat jest piękny i to tyle

 

(fragment wiersza Andrzeja Bartyńskiego

„Jak kamień” z tomu Uczta motyla 2014)

 

 

   W końcu, po lekturze felietoematów Bartyńskiego dochodzimy do wniosku, że życie to coś więcej niż zapełnianie dni obecnością, że śmierć to coś więcej niż tylko pożegnanie, a być i trwać to o wiele więcej niż beznamiętne przekształcanie materii w energię. Liczy się nie: odkrywanie nowych obszarów, przestrzeni i lądów, a waga i ciężar i powaga obłaskawiania oraz zaprzyjaźniania się z tym wszystkim co mamy jakby pod ręką, na wyciągnięcie tejże ręki. Liczy się radość intymności, przestrzeń dotyku, smaku, barwy i koloru, którym można wyrazić prawie wszystko. Taka egzystencja oraz jej opis, wytrawny, słowotwórczy fenomen wszechświata pozwala nam zapoznać się właśnie z nowym światem, tak nam niedostępnym światem, jakże tajemnym i fascynującym światem Salonu Jego Myśli. Ten Salon jest przebogaty.

 

   O świecie więcej powie nam w nim kielich wina wzniesiony w doborowym towarzystwie niż tysiące słów, faktów czy wydarzeń. W tle tego niesamowitego Salonu wydarza się świat prawdziwy, ten dla wszystkich, jakby przemyka gdzieś tam, często wraz z doniosłością wielu wydarzeń, osób oraz toczącej się pomimo, naszej jedynej i niepowtarzalnej historii. To niezbędne przecież tło stanowi jedynie punkt odniesienia i ustawiony on jest jednocześnie we właściwej znaczeniu proporcji. I zawsze w Salonie tym wygrywają: radość, poezja, życie oraz dobroć.

 

   W tym kontekście nasza bezradność wobec przemijania, nasza bezsilność wobec nieuchronności otrzymują potężny oręż siły prawdziwego człowieczeństwa wobec natury i jej bezwzględnych praw. To wielka rzecz. Poczuć to przez chwilę i jak wiatr w żagle złapać o wiele więcej nadziei, aby odważniej wejść w jutro. Tak działają między innymi „Rozmowy na globie – człowieka o sobie”.

 

   I tylko czasami, u schyłku dnia, kiedy znów coś się kończy, kiedy znów słabnie siła słów i kiedy nadchodzi noc i noc – myślę sobie… –

 

– Mamo, ja nie płaczę, choć wiem, że wszystko może być inaczej, a świat ten wciąż przemija, to … twardy jestem jak kamień, choć kamieniem być niełatwo, kiedy gaśnie poezji światło …

 

 

Andrzej Walter

 

 

 

Andrzej Bartyński „Rozmowy na globie” – człowieka o sobie.

Felietoematy publikowane w miesięczniku „Gazeta Kulturalna”

 

Andrzeja Dębkowskiego

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko