Tomasz Miłkowski o “Wujaszku Wani” w Teatrze Polskim:
Jeden z głośnych reżyserów (nie pamiętam już kto) zaklinał się, że nie chce takiego teatru, w którym w kółko grają „Wiśniowy sad” albo „Wujaszka Wanię” Czechowa, że pora z tym zerwać, jeśli nie chce się umierać w teatrze z nudów.
Premiera „Wujaszka Wani” w reżyserii Iwana Wyrypajewa w Teatrze Polskim im. Arnolda Szyfmana stanowi najlepszą odpowiedź na takie farmazony. „U Czechowa zawsze to samo – jak pisałem po poprzedniej premierze „Wujaszka” w tym samym teatrze (2009) i powtarzam bez zmian – i zawsze to, co najważniejsze: pogoń za szczęściem, choćby marzenie o pogoni, i nieuchronna katastrofa. Taki jest „Wujaszek Wania”, którego wszyscy bohaterowie ponoszą klęskę”.
Trzeba przyznać, że Teatr Polski ma szczęście do „Wujaszka Wani” – jego dyrektorzy potrafią namówić wybitnych reżyserów rosyjskich, aby podjęli się przeniesienia arcydzieła Czechowa na scenę. Przed dziesięcioma laty Jarosławowi Kilianowi udało się pozyskać do wystawienia tego dramatu wybitnego rosyjskiego pedagoga i reżysera, laureata Międzynarodowej Nagrody im. Stanisławskiego, profesora Wieniamina Filsztyńskiego, uważanego za wiernego strażnika i znawcę metody Stanisławskiego.
Rezultat jego współpracy z zespołem teatru przyprawiał o zawrót głowy. Oto teatr, któremu młoda krytyka wystawiła już dawno artystyczny nekrolog, okazał się nad podziw żywy, poruszający, pod każdym względem wzorcowy. Powstał olśniewający spektakl, który zakwestionował wszystkie wydumane przy komputerze opinie o śmierci teatru dramatycznego. Bez żadnych przebieranek, udawanek, uwspółcześniania na siłę Filsztyński zbudował zdyscyplinowany spektakl, który aż kipiał od emocji. Wszystko tu się ze wszystkim zgadzało. Jeżeli błyskało i grzmiało, to podwiewało też firankę. Jeśli Sonia zdejmowała kalosze, to potem je wkładała, jeżeli miała być podana herbata, to samowar musiał być ciepły, a jak stara niania robiła skarpety, to wiedziała, jak się posługiwać drutami. Podobno profesor katował aktorów, kazał im tygodniami cywilnie chodzić w kostiumach teatralnych, zachowywać się tak jak bohaterowie u Czechowa. Przyniosło to wyniki niezwykłe: wszyscy aktorzy, niezaliczani przecież do najwybitniejszych, grali jak natchnieni, jakby wstąpiła w nich nowa energia. A publiczność? Aż trudno uwierzyć, że studenci Akademii Teatralnej płakali na przedstawieniu jak bobry.
Sztuka trwała 4 godziny, miała 3 przerwy, i ani minuty za długo. Po każdej przerwie łoskot bębna i tęskne nuty przywracały nastrój, a światło, rosnąc i obumierając, wyznaczało pory dnia. Na koniec robotnicy teatralni w strojach parobków zamykali wielkimi drewnianymi osłonami czwartą ścianę pudełka drewnianej sceny, wybudowanej na wielkiej scenie Teatru Polskiego, gdzie zmieściła się także cała stu kilkudziesięcioosobowa widownia. „Stał się prawdziwy cud: reżyser spotkał aktorów. I miał tekst. Niezłego autora” – napisałem po premierze.
Po upływie dekady mamy następnego „Wujaszka Wanię”. Tym razem dyrektor Andrzej Seweryn pozyskał do reżyserii Iwana Wyrypajewa, inscenizatora i dramaturga skoncentrowanego na tworzeniu własnego, unikatowego świata teatralnego. Wyrypajew bardzo rzadko, ale zawsze z rezultatem wspaniałym podejmuje się reżyserii nie swoich utworów. Pierwszy raz zrobił wyjątek dla warszawskiego Teatru Studio, gdzie wyreżyserował brawurowy „Ożenek” Gogola, potem jeszcze dał operę Modesta Musorgskiego „Borys Godunow” w poznańskim Teatrze Wielkim. „Wujaszek Wania” to zaledwie jego drugie spotkanie jako reżysera z rosyjską klasyką dramatyczną. I znowu wyśmienite, choć zupełnie inne niż Filsztyńskiego.
Jak wiadomo, Wyrypajew jest dramaturgiem i pewnie dlatego ma szczególny stosunek do warstwy literackiej spektaklu. Nie kryje zresztą przekonania, że w teatrze najważniejszy jest dramaturg. I to przekonanie najwyraźniej żywi nie tylko w stosunku do własnej twórczości, ale także klasyków, z którymi od czasu do czasu teatralnie flirtuje. Tak też postąpił z dramatem Czechowa – nie ma tu nic z modnego przepisywania, dopisywania, dekonstruowania. Reżyser idzie za dramaturgiem, niczego nie zmienia w zasadniczym nurcie fabuły ani też w tekście. Trochę skraca. U Filsztyńskiego, pamiętajmy, przedstawienie trwało cztery godziny, prawie godzinę na każdy akt, u Wyrypajewa niewiele ponad dwie godziny. Sporo czasu zaoszczędził reżyser na przerwach, które między aktami zaznacza tylko opuszczenie kurtyny, a po krótkiej chwili anons: „Antoni Czechow, „Wujaszek Wania”, akt drugi”… I tak do końca.
Ten anons czy podpis widnieje na samej scenie. W prawej górnej części przestrzeni scenicznej wisi neon stylizowany na liternictwo dawnej pocztówki. Najwyraźniej ma sygnalizować widzom, że świat, który oglądamy, to fotografia, żywy obraz przeszłości, odtwarzany przed ich oczyma. Taki właśnie pocztówkowy, zapierający dech widok, wzorowany na idei dawnych, jeszcze romantycznych żywych obrazów, panoram, które wprawiały w zachwyt naszych pradziadków ukazuje się na scenie. Ogromne, monumentalne wręcz świerki, okalające drewniany dworek z werandą i zakamarkami prowadzącymi w głąb domu, ze stylowym umeblowaniem, samowarem, oszklonymi drzwiami dzielącymi przestrzeń, sprawiają wrażenie idyllicznego wręcz świata. Autorka scenografii Anna Met i reżyser światła Sergei Vasilev dokonali tu prawdziwych cudów. Świat na teatralnej pocztówce żyje, światło porusza konarami, prześwituje, jego smugi dosłownie dotykają drzew i sprzętów (doskonale wykorzystany efekt Tyndala), zmieniają ich odcienie i relacje między ludźmi i sprzętami, wprowadzając rytmy upływającego czasu.
W tym starannie skomponowanym otoczeniu, z muzyką, która jako jedyna łączy dawne i nowe czasy, a jednak nie wprowadza dysonansu, pojawiają się równie staranie narysowane postacie, galeria przegranych samotników, trochę marzycieli, którzy od czasu do czasu wypatrują jakiejś szansy.
Może nie wszyscy wypatrują, bo Maman Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej nie czuje najmniejszego dysonansu między swymi oczekiwaniami od życia i tym, co ją spotyka. Jej bezwarunkowe oddanie ubóstwianemu zięciowi, daje poczucie spełnienia. Także rezydent Telegin (Szymon Kuśmider), który wszystko utracił, do niczego już nie dąży, nauczył się skromnie poprzestawać na tym, co mu pozostało. Niekiedy pobrzdąka na gitarze, unikając zwad i najmniejszych nawet spięć. Z losem pogodzona wydaje się także stara niania Anny Nehrebeckiej, pełna ciepła, współczucia i rozdawanej hojnie dobroci. I choć zawsze znużona, z pokorą nie ustaje w pełnieniu swych obowiązków.
Tytułowy wujaszek (Dariusz Chojnacki, po raz pierwszy na scenie Teatru Polskiego) ujmuje szczerością ukazanej natury. Wciąż dręczą go tęsknoty za lepszym życiem, pragnienie zmiany, poczucie straconego czasu. Próbuje powściągać gwałtowne porywy uczuć, nim dojdzie do żywiołowej eksplozji, po której wraca do swego kieratu. To był wielki, ale krótki lot.
Najwięcej nadziei budzi powiatowy myśliciel, który chciał kiedyś góry przenosić, ale teraz jako miejscowy lekarza od czasu do czasu napije się wódeczki i czasem pobałamuci wizjami historycznej misji, jaką ma do wypełnienia. Astrow Macieja Stuhra chyba wierzy w te swoje majaki o lepszym świecie, o tym, że to on właśnie lepszy świat przygotowuje. Ale i on tak naprawdę czeka na uczucie, które go porwie i prawie porywa, ale wybranka mu się wymyka. Czasem pokwęka na inteligencję, ukaże dystans do siebie i do świata. W gruncie rzeczy skryty pedant, który tylko na chwilę stracił na sobą kontrolę.
Ta, dla której ją stracił, Helena wywołała wir, który wessał prawie wszystkich, a na pewno wykoleił życie w prowincjonalnym dworku. Magdalena Różczka (na zmianę z Karoliną Gruszką) nie gra jakiejś kokietki na wywczasach czy femme fatale, ani też nie snuje się po domu jak romantyczne widziadło. To pewna, że się nudzi, ale przyspiesza bicie serc męskich bez szczególnego starania. Jednak dobrze o tym wie, toteż prowadzi niebezpieczną grę, podszytą skrywaną i natychmiast porzucaną myślą o porzuceniu starego męża. Ale miłe jest jej potwierdzenie, że Astrow woli ją niż młodszą Sonię.
Sonia cierpi w milczeniu, czekając na jakiś gest ze strony Astrowa. Daremnie. Maria Kurzak nie gra podlotka ani rozmarzonej panny – to kobieta pracy, w czarnej sukni, pozapinana. Kiedy pojawia się w salonie, widać, że traci czas, bo ciągnie ją do czegoś innego, poza Astrowem, który okaże się nieosiągalny.
I wreszcie profesor Sieriebrakow, samozwańcze słońce, który wymusza bezwzględne poddaństwo całej gromadki. To zawsze był materiał na popisową rolę, a Andrzej Seweryn wykorzystał wszystkie możliwości, aby stworzyć portret nadętego satrapy, pochylonego nad swoim losem. Wystawi na widok publiczny wszystkie kaprysy profesora, jego władczość, dmuchaną wielkość, wreszcie horrendalną głupotę. Kiedy wkracza w ostatniej scenie przed opuszczeniem znienawidzonego domu pierwszej żony wygląda jak koryfeusz ceremonii pogrzebowej. Jest się kogo bać. Wielka rola.
Przez scenę co pewien czas przemyka się Parobek Marcina Jędrzejewskiego. Spogląda na swych pracodawców okiem zdziwionym a chłodnym. Stara się być niewidoczny. Czasem coś poda, czasem zapowie, ale widać, że dla niego ten świat jest martwy. Niby epizod, ale jak zagrany.
Na koniec: język. Wyrypajew korzysta z przekładu Jarosława Iwaszkiewicza. Może już trochę staroświeckiego, ale tutaj to atut, bo przecież w tym, odtwarzanym na scenie świecie uczucie obcowania z czasem przeszłym dokonanym dominuje, a język w tym pomaga. Filsztyński też korzystał z tego przekładu napisanego piękną polszczyzną.
Tak jest ten spektakl skrojony, w szczegółach dopracowany, w którym obowiązuje zasada umiaru. Do podziwiania? Na pewno. Do zachwytu? Też. Ale to przecież nie znaczy, że mamy do czynienia z przedstawieniem wystawionym tylko na pokaz. To dowód na trwałość emocji, tęsknot, zaniechań, wzruszeń i rozgoryczenia, które dopada ludzi w rozmaitych czasach. Stąd ich przeżycia, ich błędy, potknięcia i przemilczenia okazują się bliskie. Nie wywołują łez jak u Filsztyńskiego, ale poczucie ciągłości. To też się liczy.
Tomasz Miłkowski
WUJASZEK WANIA Antona Czechowa, tłum. Jarosław Iwaszkiewicz, reżyseria Iwan Wyrypajew, scenografia Anna Met, kostiumy Katarzyna Lewińska, reżyseria światła Sergei Vasilev, muzyka Jacek Jędrasik, Marek Kępa, Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana, spektakl 7 lutego 2018