Jacek Walczak
Stare morze i człowiek
Wypłynęliśmy z portu w Acapulco jeszcze przed świtem. Niebieskawe kolory nieba i wody powoli zamieniały się w różowe. Silnik naszego niewielkiego kutra monotonnie terkotał i kiedy znaleźliśmy się na wysokości skalistych wysepek u wylotu zatoki na pełne morze, poranna mgiełka przesłoniła plażę i wysokie budynki hoteli. Całkiem wyraźnie natomiast widać było wzgórza otaczające słynny kurort. Minie zapewne jeszcze wiele godzin zanim miasto rozbudzi się po szaleństwach ostatniej nocy. Wschodzące słońce oślepiająco odbijało się od spokojnej powierzchni wody. Wstawanie o czwartej nad ranem nigdy nie działało na mnie orzeźwiająco, zwłaszcza, że wczorajszy wieczór w barze „Barbaroja” pod gołym niebem nieco się przeciągnął. W żadnej jednak sytuacji nie darowałbym sobie okazji popłynięcia na wielką rybę. Do końca nie wierzyłem, że uda nam się sztuka złowienia merlina już przy pierwszej próbie. Stary człowiek od Hemingwaya, Santiago, osiemdziesiąt cztery dni pływał po Golfstromie i nie złowił ani jednego. Bohater słynnego noblisty wypływał z Kuby na Atlantyk, my natomiast po drugiej stronie kontynentu na Pacyfik. Santiago korzystał z mizernej drewnianej łodzi wiosłowej i nader prymitywnego sprzętu. Nasz kuter motorowy był profesjonalnie przygotowany do tego rodzaju przedsięwzięcia. Nasz kapitan, Jaime, gwarancji nie dawał, ale wspomniał, że wczoraj jednej załodze udało się złowić dwa całkiem niezłe merliny. Dopłynięcie do łowiska miało nam zająć prawie trzy godziny, no to próbowaliśmy odrabiać ostatnie zaległości w spaniu. Pokładaliśmy się na drewnianych skrzyniach ustawionych pod daszkiem w przedniej części naszego kutra. Ocean Spokojny tylko pozornie wydawał się spokojny. Długa, ale wysoka fala wywijała naszą jednostką we wszystkie strony i co jakiś czas któryś z nas spadał z łoskotem ze skrzyni na drewniany pokład. Huśtające podróżowanie niewiele miało wspólnego z emocjami wielkiego połowu. Już po pierwszej godzinie zrobiło się okropnie nudno. Nigdy nie zajmowałem się wędkarstwem i kompletnie nie wyobrażałem sobie, na czym to polega, zwłaszcza, że chodziło tu o rybę największą z możliwych.
Marian Mokwa
Pepe przedźwigał wielką plastykową misę pełną dorodnych ryb. Nie posądzałem go o przygotowywanie obiadu o tej porze. Otworzył wieko jednej ze skrzyń i wyciągnął parę płóciennych woreczków. Usiadł na worku i rozpakował na pokład swoje zabawki. Z woreczków wysypał wiązkę srebrzystych haków, szpulę grubych żeglarskich nici i kilka kolorowych pudełek.
– Najwyższy czas przygotować przynęty- zakomunikował patrząc na nasze zdziwione miny.
Ostrym nożem rozciął wzdłuż pierwszą rybę. Bardzo starannie przeciągnął pokaźny hak przez otwór gębowy, następnie przekłuwając nim dwukrotnie grzbiet, by umieścić ostry koniec wewnątrz ryby. Następnie wygiętą igłą zszył dokładnie uprzednio rozpłataną rybę. Do wystającej z pyska drugiego końca haka mocował długie druty. Robił to bardzo powoli i pedantycznie, jakby szykował eksponaty na ważną wystawę. Przygotował takich przynęt kilkanaście. Wszystkie opłukał w morskiej wodzie, zawinął w mokry ręcznik i ułożył w cieniu.
Huśtało coraz bardziej i stały ląd zniknął zupełnie za rufą. Fala musiała być dość duża, bo płynący w oddali podobny kuter do naszego, chował się regularnie wraz z masztami za wodnymi grzbietami. Pepe wyciągnął bębny z nawiniętą żyłką grubości wkładu do długopisu. Po kolei mocował kołowrotki z bębnami do wędzisk. Wszystkie te akcesoria miały wymiar, jakby oglądane przez ogromne szkło powiększające. Same korbki od kołowrotków bardziej przypominały korby ze starych tramwajów.
Silnik wyraźnie zmniejszył obroty i nasz stateczek prawie niewidocznie przesuwał się po granatowej toni. Pepe zajął się mocowaniem wędzisk w specjalnych jarzmach. Trzy takie były na rufie na dolnym pokładzie i jeszcze dwa na górnym przedłużeniu nadbudówki. Za każdą wędką stał solidny fotelik na stałe zamocowany masywnymi śrubami do pokładu. Każdy z kolei fotel wyposażony był w pasy jak z kabiny odrzutowego myśliwca. Do przeciągniętej żyły Pepe mocował na drutach po trzy „pocerowane” przynęty w odległościach przynajmniej jednego metra jedna od drugiej. Obciążone ciężarkami po kolei wypuszczał taki zestaw do wody. Żyły od górnych wędek odsunął daleko na boki przy pomocy aluminiowych tyczek. Różnie dobrane ciężarki powodowały, że żyły zbiegały w mrok wodnej toni w różnych miejscach. Drobny błąd mógł spowodować poplątanie linek. Kuter na bardzo wolnych obrotach podróżował po trasie ogromnej ósemki ciągnąc za sobą pięć wąsów zbiegających z pięciu wędek sterczących z pokładów. Znowu zrobiło się raczej nudno.
– Wczoraj widziałem całkiem dobrego marlina w porcie – próbował wprowadzić nieco ożywienia w senną atmosferę Pepe – Manolo i jego chicos go złowili.
– To, jaki duży był?
Pepe wstał i wyciągnął prawą rękę ponad siebie.
– Poco mas (trochę więcej) – wyjaśnił z błyskiem w oczach.
– A ile ważył?
– Nie byłem przy ważeniu, ale mógł mieć do siedemdziesięciu kilo.
Na kutrze, który pływał w odległości od nas jakieś czterysta metrów Jaime zauważył bieganinę po pokładzie. Pepe przystawił lornetkę do oczu.
– Oni coś już mają.
My dalej kręciliśmy swoje ósemki i słońce zaczynało coraz bardziej przygrzewać. Wydawało się, że widoków na sukces ubywało z każdą minutą.
– Może za duża fala dzisiaj?
– No importa (nie istotne), marliny i tak chodzą bardzo głęboko.
Dobiegała już druga godzina bezskutecznego kręcenia się tam i z powrotem. Nagle linka prawej dolnej wędki zaczęła się naprężać i powoli odwijać z bębna. Pepe jak oparzony rzucił się do niej. Poluzował całkowicie hamulec i linka z niesłychaną szybkością odwijała się warstwa po warstwie z bębna. Potem Pepe to luzował to hamował kołowrót. Wyszło na pewno ponad sto metrów żyły. Nagle gwałtownie zatrzymał bęben, zaparł się mocno w fotelu oburącz trzymając wędzisko, które dolnym końcem tkwiło w ruchomym jarzmie. Drugi koniec wygiął się w pałąk. Potem linka, która wchodziła w wodę daleko za nami zaczęła wyraźnie przybliżać się do rufy.
– Idzie w dół, jest moja – wrzeszczał Pepe.
Pozostali załoganci rzucili się do zwijania pozostałych wędek. Wtem najpierw szum, a potem świst dał się słyszeć przy lewej wędce. Jaime skoczył jak kot i nie namyślając się wiele zahamował gwałtownie kołowrotek. Gruba wędka wygięła się w pałąk, ale wytrzymała. Linka w jednej sekundzie naprężyła się niczym cięciwa ogromnego łuku i wystrzeliła z wody pozostawiając srebrzysty ślad na jej powierzchni.
– Bestia musi być pod samą powierzchnią – fachowo ocenił sytuację Pepe.
Dwie ryby w odstępie zaledwie kilku minut, niebywałe. Czekała wszystkich wielka praca. Usiadłem w fotelu, przypiąłem się sztywno pasami, zaparłem stopami o belkę i przejąłem wędzisko z rąk Pepe. Na zablokowanym kołowrocie z całych sił przyciągnąłem kij do siebie. W ruchu od siebie korbą nawijałem pozorny luz. Udało mi się nawinąć linki nie więcej niż metr. Jeśli w wodzie jest około trzystu metrów, to takich ruchów trzeba wykonać też przynajmniej trzysta. Bardzo to było proste, gdyby nie twardy opór. Równie skutecznie można podciągać w ten sposób ciężarówkę wyładowaną węglem.
Przed oczami migotały mi czarne i białe plamki na przemian. Całe szczęście, że było nas więcej do tej roboty, ale stanowisk pracy też dwa. Pierwszy wysiłek włożyliśmy w ściągnięcie pierwszej ryby, była chyba bliżej. Żmudna praca trwała około półtorej godziny, kiedy zmienił się wyraźnie kąt wejścia linki wodę. Zmniejszyło się też jej napięcie. Wszystko wskazywało na to, że za chwilę zobaczymy naszą rybę. I tak się stało. Zjawisko to mógł opisać tylko Wielki Ernest:
… Linka podnosiła się wolno i nieprzerwanie, a potem powierzchnia oceanu wzdęła się przed łodzią i marlin wypłynął. Wynurzał się bez końca, a woda spływała strumieniami z jego boków. Lśnił w słońcu, głowa i grzbiet były ciemnofioletowe, a w świetle widniały pasy na jego ciele, szerokie, jasnolawendowego koloru. Miecz miał jak pałka baseballowa, spiczasty jak rapier; wypłynął z wody na całą długość, następnie pogrążył się znowu niby nurek, a stary ujrzał, jak znika ogromna kosa jego ogona….
(Ernest Hemingway – „Stary człowiek i morze”)
Trwało to ułamek sekundy i czegoś podobnego w życiu nie widziałem. Poziom adrenaliny mieścił się w stanach jak przy wejściu na Mt.Everest. Czekaliśmy by pokazał się jeszcze raz. Po kilku minutach wyskoczył nad wierzchołkiem spienionej fali. Jakby zatrzymał się w locie na chwilę. Znowu błyszczał w słońcu. Marlin posiada prawie na całej długości szeroką płetwę grzbietową, która po rozłożeniu sprawia wrażenie jakby ryba była dwa razy większa. Nie wiedziałem czy merliny z Atlantyku też tak wyglądają.
Ze wszystkich ziemskich stworzeń w wodzie, merlin jest najszybszy. Słynny gepard z afrykańskiej sawanny może teoretycznie osiągać szybkość 120 km/godz. Zdolne do tego są tylko niektóre osobniki i tylko na niewielkich dystansach w sprzyjających warunkach. Jest to tak ogromny wysiłek dla tego zwierzęcia, że po takim biegu jest przez 10 minut kompletnie wyczerpany stając się zupełnie bezbronnym.
Natomiast merliny w wodzie osiągają też ogromne szybkości i na dłuższych dystansach. Są niewiarygodnie wytrzymałe i potrafią walczyć przez wiele godzin. W swoim naturalnym środowisku praktycznie nie mają wrogów.
Długo jeszcze trwało podciągnięcie naszej ryby do burty naszego statku. Merlin wielokrotnie jeszcze wyskakiwał nad powierzchnie oceanu. Co na to Wielki Ernest?
…Ciekawe, dlaczego wyskoczył – pomyślał stary – Zupełnie jakby chciał pokazać, jaki jest wielki. Teraz już wiem w każdym razie. Chciałbym, żeby zobaczył, co ze mnie za człowiek…
… Tak – myślał stary. – Wyskoczył z górą tuzin razy, napełnił sobie powietrzem pęcherze na grzbiecie i nie może zanurzyć się głęboko, żeby zdychać tam, skąd nie zdołałbym go wydostać. Niedługo zacznie krążyć, a wtedy muszę się wziąć do niego. Ciekawe, co go tak nagle ruszyło? Czy to głód doprowadził go do rozpaczy, czy też przeląkł się czegoś w nocy? Może raptem ogarnął go strach. Przecież był taki spokojny, silny, wydawał się taki nieustraszony i ufny. Dziwne….
(Ernest Hemingway – „Stary człowiek i morze”)
Pepe nachylił się nad burtą i trzymając za drut i linkę wystającą z miecza ryby próbował podciągnąć ją wyżej. W prawej ręce trzymał pokaźną drewnianą pałkę. Ryba ciągle nie dawała za wygraną. Walczyła rzucając się w spienionej wodzie. Pepe nie zdążył w porę wycofać lewej ręki i dostał cios szorstką krawędzią miecza ryby. Ranę dostał solidną, na moją niefachową ocenę – sześć szwów. Ranny urwał rękaw koszuli i owinął krwawiące przedramię, dodatkowo wzmacniając „opatrunek” oplotem z żyłki.
Drugie podejście było już skuteczne. Potężnym, wprawnym uderzeniem drewnianej pałki Pepe unieruchomił rybę na dobre. Sporo wysiłku kosztowało jeszcze wyciągnięcie jej na pokład. Długie na ponad dwa i pół metra cielsko zajęło prawie całe wolne miejsce na rufie. Dzielnie walczące przez ponad dwie godziny stworzenie stało się teraz górą mięsa.
Drugą rybę, mniejszą i wyraźnie mniej waleczną wyciągnęliśmy sprawniej. Zmęczony merlin nie stawiał już oporu. Pepe ułożył dwa cielska obok siebie i nakrył mocno zwilżonym kocem. Z jednego końca wystawał otwarty dziób większej ryby. Po czasie zmatowiały ogromne oczy merlina. Zwinęliśmy sprzęt i całą mocą motoru wzięliśmy kurs na Acapulco. Po trzech godzinach, już w popołudniowym słońcu dobiliśmy do mola w porcie rybackim. Ktoś przyciągnął rurową konstrukcję na kółkach do burty naszego kutra. Przewleczono liny przez system bloków i jednym z jej końców opleciono ogon większej ryby. To samo uczyniono z drugą, mniejszą rybą. Wspólnymi siłami wypchnęliśmy dziwaczny pojazd na nabrzeże. Większy merlin nie mieścił się w całości po podwieszeniu i szorował nieruchomym mieczem po betonie. Podjechały ciężarówki chłodnie, by zabrać zdobycz do zakładów przetwórczych. Prozaiczny finał niewiele miał wspólnego z emocjami na morzu przed kilku godzinami. Pożegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi od morskich polowań. Powlekliśmy się w milczeniu do baru „Barbaroja”, by uczcić pomyślny dzień, bo okazja była nadzwyczajna.
Pamięci Ernesta Hemingway’a
…Siedzieli na Tarasie i wielu rybaków pokpiwało ze starego, ale on się nie gniewał. Starsi patrzyli na niego i robiło im się smutno. Jednak nie pokazywali tego po sobie i rozmawiali uprzejmie o prądzie i o głębokości, na jaką zapuścili linki, i o tym, że pogoda się ustaliła, i o wszystkim, co widzieli. Ci, którym powiodło się tego dnia, już wrócili, wypatroszyli swoje merliny i ponieśli je rozciągnięte na dwóch deskach – a pod końcami każdej uginało się dwóch ludzi – do składu ryb, gdzie czekały na samochód- chłodnię, który miał je zabrać na targ do Hawany….
(Ernest Hemingway, „Stary człowiek i morze”)
Dużo później od znawców dowiedziałem się, że odmiana merlinów z zatoki Acapulco nazywana jest żaglowcem, ze względu na wielka płetwę grzbietową.