Antoni Styrczula – Reportaże z Armenii

0
347

 

Antoni Styrczula

 

Reportaże z Armenii

 

Ormiańska pieśń

Do Tatev pojechaliśmy taksówką „po zakazu”, bo komunikacja autobusowa w Armenii jest w stanie embrionalnym. Połączeń dalekobieżnych jest niewiele, a słynne „marszrutki” – kursujące na krótszych trasach – są raczej dla ludzi o dobrej kondycji fizycznej. Trzeba mieć też cierpliwość, bo zatrzymują się tam, gdzie tego życzą sobie pasażerowie. Często w wioskach odległych o kilkanaście kilometrów od ustalonej trasy. Mają tylko jeden walor. Są bardzo tanie, czego nie można było powiedzieć o naszej taksówce za 65 tys. dram. Prawie 500 złotych za ok. 300 km.

 

Antoni Styrczula

foto: Jolanta Styrczula

 

Aram, nasz kierowca prowadził wysłużonego „Opla” jak kierowca Formuły I. Na niektórych odcinkach drogi „wyciągał” nawet 160 km na godzinę, mimo że jej nawierzchnia przypominała szwajcarski ser. Jeśli dziura była na naszym pasie, zjeżdżał na sąsiedni, ryzykując zderzenie czołowe z ogromnymi irańskimi cysternami benzyny.

 

Umówiliśmy się z nim, że pod drodze odwiedzimy dwa leżące nieopodal klasztory: Chor Wirap i Noravank. Nie jestem amatorem architektury, więc trudno mi docenić ich piękno. W czasach licznych okupacji Armenii odegrały jednak olbrzymią rolę w zachowaniu języka, wiary i ormiańskiej tożsamości począwszy od 301 r. n.e., kiedy św. Grzegorz Oświeciciel ochrzcił króla Tridatesa III z dynastii Arsacydów zapoczątkowując chrześcijaństwo w Armenii. 100 lat później, w Eczmiadzynie, św. Mesrop Masztoc stworzył alfabet ormiański.

Chor Wirap jest oddalony od podnóża góry Ararat tylko o kilka kilometrów. To w jego lochach św. Grzegorz spędził kilka lat. Święta góra Ormian, na której podobno spoczywa arka Noego, leży już w Turcji. Za graniczną rzeką Araks. Z klasztoru, jak na dłoni, widać pas „ziemi niczyjej” obwiedziony zasiekami z drutu przedzielonymi wieżami strażniczymi. Łąki, pola, sady. Jakieś resztki zabudowań. Jest cicho i spokojnie. Siedząca przy toalecie staruszka pobierająca opłaty za WC zagadnięta przeze mnie pokazała ręką:

– O tam, gdzie te wysokie topole był mój dom. Nasza wioska, w której mieszkało kilkadziesiąt rodzin. Turków i Ormian. Po masakrze Ormian, w 1917 roku uciekliśmy do Iranu. A potem znów próbowaliśmy wrócić, ale Turcy nie pozwalali. Po wcieleniu Armenii do ZSRR, osiedliliśmy się tutaj. by choć popatrzeć na naszą wioskę i Ararat. Teraz od otwarcia granicy Turcy pozwalają nam, za specjalną przepustką, uprawiać tam ziemię. Ale smutek pozostał, bo i święta góra jest u nich – wyjaśniła.

Muszę przyznać, że oba klasztory zrobiły na mnie dosyć ponure wrażenie, bo nie ma w nich ani odrobiny sacrum. Kolejne atrakcje wypełnione zgiełkiem turystów robiących „słitficocie” na tle misternie rzeźbionych chaczkarów i pociemniałych ze starości ikon.

Wieś Tatev położona jest na wysokości 1650 m n.p.m. Kilkaset metrów od klasztoru stojącego na skraju głębokiego wąwozu rzeki Worotan. Można do niej dojechać albo najdłuższą na świecie kolejką linową, albo gruntową, górską drogą. Ze względu na bagaże wybraliśmy ten drugi wariant. Przed restauracją, prowadzoną przez jej rodzinę, czekała już na nas Maro. Przebojowa dwudziestolatka mówiąca całkiem nieźle po angielsku. Po kawie, jej ojciec Saro zawiózł nas wiekowym UAZ-em do swojego domu, w którym kilka pokoi przygotowano dla turystów. Bez przerwy żartował i śmiał się wymieniając donośnym głosem uwagi z sąsiadami, których mijaliśmy.

Wzdłuż wyboistej drogi, którą jechaliśmy straszyły opuszczone i zrujnowane budynki dawnego sowchozu. Na podwórkach dziesiątki rdzewiejących wraków: rolniczych maszyn, traktorów. Sterty zużytych opon. Dziurawe, skorodowane zbiorniki na wodę. Obraz biedy i beznadziei.

Saro wyjaśnił, że za ZSRR sowchoz całkiem nieźle prosperował:

– Hodowaliśmy 400 krów. 700 owiec. Na polach uprawialiśmy ziemniaki i warzywa. Wszystkiego mieliśmy w bród. Mięsa, mleka, chleba, owoców i jarzyn. Teraz nie ma nic. Kiedy spytałem do kogo teraz to wszystko należy, odparł, że do państwa. Nikt jednak nie dba o posowchozowy majątek. W przyszłości grunt pewnie wykupią bogacze z miasta i postawią tu hotele dla zagranicznych turystów – dodał.

W monastyrze Tatev poczułem wreszcie dobrze mi znany klimat modlitw i mistyki. Zburzony w trzęsieniu ziemi w 1931 roku powoli jest odbudowywany. Już na zewnątrz słychać było polifoniczne śpiewy mniszek, mieszkających w prowizorycznych celach przy kościele. Jedna z nich o łagodnym uśmiechu wręczała kobietom białe chustki, które wewnątrz kościoła musiały założyć na głowę. Pilnowała też zachowania ciszy upominając raz po raz zbyt głośnych turystów. Robiła to jednak bardzo dyskretnie ledwo słyszalnym „szszyyy”.

Po chwili modlitwy poprosiliśmy brodatego księdza w czarnej sutannie o błogosławieństwo na dalszą podróż. Popatrzył na nas roześmianymi oczyma spod czarnego kaptura i zapytał – skąd jesteście? Kiedy usłyszał, że z Polski dotknął prawą ręką w okolice serce i powiedział z widocznym wzruszeniem – byłem na spotkaniu z św. Janem Pawłem II.

Wieczorem, po kolacji Saro postanowił, że nas odwiezie na nocleg. Wsiedliśmy „na pakę” UAZ-a z kilkoma pracownicami restauracji. Pomimo zmęczenia śmiały się i żartowały. Ich perlisty śmiech niósł się daleko rozrywając zasłony ciemności. Nad nami rozgwieżdżone jak u Kanta niebo. W pewnej chwili kobiety zaczęły śpiewać jakąś starą, ormiańską pieśń. Miałem wrażenie, że z wąwozu rzeki Worotan wtórują im dusze zmarłych mieszkańców. Poczułem się szczęśliwy jak dziecko, które pierwszy raz w życiu zobaczyło słoneczne promienie poranka.

 

separatorpng1

 

Droga do Meghri

Na drogę dostaliśmy od Maro kilka wielkich płatów lawasza – tradycyjnego ormiańskiego chleba, który zachowuje świeżość nawet przez sześć miesięcy. Bo choć z Tatev do Meghri jest tylko ok. 150 km, ale droga do irańskiej granicy jest wąska i wznosi się aż na wysokość 2530 m.n.p.

Przyjechał po nas Levon, sąsiad gospodarzy, starą, wysłużoną Ładą. Pękniętą tylną szybę prowizorycznie zaklejono taśmą samoprzylepną. Łyse opony wołały o zmianę. Niepokoiłem się, czy jego pełnoletnia „Łada” da sobie radę na stromych i ostrych podjazdach w górach. Widząc moje obawy Levon kopnął nogą koło od strony kierowcy: – Eto charoszja maszyna, nie bezpakojsja. W Meghri my budiem w czas – dodał uspokajająco.

Kiedy przejeżdżaliśmy przez Park Narodowy Arevik zacząłem wypatrywać przez okno lamparta kaukaskiego, którego na obszarze parku – drogą reintrodukcji – naukowcy próbują od kilku lat przywrócić do naturalnego środowiska. Lampartów oczywiście na było, ale z punktu widokowego przy drodze, na którym się zatrzymaliśmy „za potrzebą” dostrzegłem na lazurowym niebie dwa kołujące sępy płowe. W przydrożnej restauracji, popijając kawę „po turecku” zapytałem Levona jak się im żyje w niepodległym od 25 lat kraju. Czy odczuwa różnicę, kiedy byli jedną z sowieckich republik.

– Za sowietów była gospodarka centralna. O wszystkim decydowano z Moskwy, co prowadziło do paradoksów, że np. w Aremnii wytwarzano papierosy, ale filtry do nich już w innej republice. Po odzyskaniu niepodległości Azerbejdżan zablokował granice przerwano wszelką wymianę handlową z pozostałymi częściami imperium sowieckiego. Musieliśmy palić papierosy bez filtra. Nie było benzyny, bo Azerowie nie przepuszczali transportów. Nagle się okazało, że jesteśmy otoczeni przez prawie samych wrogów. Z Turcją i Azerbejdżanem mamy ponad 2/3 łącznej długości naszych granic. Z Gruzją i Iranem niespełna 200 kilometrów. Trzeba było od podstaw zorganizować połączenia handlowe i komunikacyjne. Teraz jest lepiej, ale jedyna droga, która łączy nas z Europą prowadzi przez Gruzję. To zakrawa na paradoks, ale to z szyickim Iranem mamy otwartą granicę i ruch bezwizowy. Gdyby Rosjanie zakręcili kurek z gazem, a Irańczycy dostawy paliw, rezerwy starczyłyby nam najwyżej na trzy miesiące. A potem ….. – machnął ręką w geście rezygnacji. W kwestii gazu Levon nie miał racji. Armenia importuje rurociągiem gaz ziemny z Iranu, którym jedynie zarządza lokalny oddział „Gazpromu”, ale powszechne jest przekonanie, że jest to gaz rosyjski.

W czasie pobytu w Armenii wielokrotnie spotykałem się z opinią, że za Sowietów żyło się Ormianom lepiej. Wielu jej mieszkańców chciałoby, aby wszystko było po staremu. Tęsknota za socjalnym bezpieczeństwem wygrywała z radością z niepodległości, która po chwilach euforii w 1991 roku, dziś jawiła się im jako: bezrobocie, korupcja, drożyzna. I nie dotyczyło to wyłącznie ludzi pamiętających czasy ZSRR, ale i wielu młodych przesiąkniętych mentalnością homo sovieticus.

Interesowała mnie jeszcze sytuacja polityczna, czy są zadowoleni z rządu i prezydenta. Levon popatrzył na mnie z widocznym zdziwieniem.

– Przecież Sarkisjan (prezydent Armenii) to pachołek Putina. Robi co on mu każe. Rosja nie wypuści Armenii ze swoich łap, bo – podobnie jak Gruzja – mamy strategiczne położenie. Trzymają nas na gazowym pasku. Bez niego nasz przemysł by upadł. Z drugiej strony, tylko na Rosję możemy liczyć w razie kolejnego konfliktu zbrojnego z Azerbejdżanem. W rosyjskiej bazie wojskowej w Meghri jest ich dwa tysiące. Mają niby pomagać naszym pogranicznikom w pilnowaniu granicy z Iranem, ale granica z Iranem, to raptem 35 kilometrów i to nie oni są wrogiem. No i ta korupcja. Za wszystko musisz się opłacać. Załatwiasz pozwolenie na budowę domu, musisz dać w łapę. Prowadzisz biznes, musisz dać kilka procent wartości kontraktu lub zamówienia „tym z góry”, bo inaczej wykończą cię kontrolami i podatkami. Nie jest łatwo, ale przynajmniej możemy głośno ponarzekać. I narzekamy na swoich, nie na okupantów – skwitował swój wywód z rozbrajającym uśmiechem.

Z badań armeńskiego oddziału Kaukaskiego Centrum Badań przeprowadzonych w 2010 roku wynika, że świadomość korupcji jest w społeczeństwie armeńskim powszechna. Zadaniem większości ankietowanych najbardziej skorumpowani są wyżsi urzędnicy. Sondaż pokazał jeszcze jedno. Całkowitą nieskuteczność armeńskiego wymiaru sprawiedliwości w walce z tą plagą. Tylko 8% respondentów (na 1600 ankietowanych) boi się jakiejkolwiek kary za przestępstwa korupcyjne. Powszechne jest też przyzwolenie na korupcję, co może być przejawem postsowieckiej mentalności tak charakterystycznej dla byłych azjatyckich republik ZSRR zarówno u rządzących, jak i rządzonych.

Do Meghri dotarliśmy bezpiecznie po sześciu godzinach podróży.

 

separatorpng1

 

Słodkie Meghri

Meghri, liczące ponad 5600 mieszkańców, to ormiański przyczółek przy granicy z Iranem. Po oddzieleniu od Związku Radzieckiego miasto znalazło się w izolacji i żyje dzięki rolnictwu i handlu. Po jednej i po drugiej stronie drogi M-2 do Iranu pyszniły się wspaniałe sady. Ogrody pełne: figowców, granatów, kiwi, drzew pomarańczowych i persymony zwanej też kaki. Przydomowe altany oplatały pędy winorośli rodzącej – podobno najsłodsze w Armenii – winogrona.

Nasz pensjonat leżał w starszej części miasta, zabudowanej przez niskie, parterowe domy pochodzące nawet z XVIII wieku. Po przeciwnej, prawobrzeżnej stronie rzeki – ­o tej samej nazwie co miasto – stały postsowieckie blokowiska o odpadających tynkach i balkonowych ogrodzeniach z falistej blachy.  Był to duży dom wielorodzinny – jakich wiele w Armenii – położony w sporym ogrodzie, w którym kilka pokoi na górze oddano do dyspozycji turystów. Na stołach ustawionych pod drzewami persymony suszyły się na słońcu dorodne figi. Na tyłach ogrodu, w kojcach gdakały kury. Pod nogami szwendał się upasiony, biało-czarny kot.

Nasza gospodyni podobnie jak Narine z Garni była wdową. Mąż, emerytowany  muzyk i dyrektor lokalnego domu kultury zmarł niedawno. Brak jego emerytury zmusił ją do wynajmowania pokoi aby zapewnić sobie i rodzinie bezrobotnego syna środki do życia. – Jak on pięknie grał na fortepianie i akordeonie. Jak pięknie śpiewał. Pewnego razu zasłabł. Zadzwoniliśmy po pogotowie. Przyjechali natychmiast, ale kilka godzin go wieźli do szpitala w Erevaniu gdzie wkrótce zmarł. Zawał serca – wspomniała ze łzami w oczach pokazując ich ślubne zdjęcie.

Po krótkiej drzemce w hamaku rozwieszonym pomiędzy dwoma włoskimi orzechami usiadłem przy stole by napić się herbaty. Po kilku minutach miałem już towarzystwo. Syna, dorodnego osiłka w polowym, wojskowym mundurze z demobilu i jego kolegów ubranych w tandetne podkoszulki z napisem „I love Armenia” i drelichowe spodnie.

– Ger jestem – przedstawił się. Widać już było po ich zamglonych oczach, że coś wypili i że mieli ochotę na więcej. Syn gospodyni przyniósł z domu ogromną butelkę domowej nalewki z zielonych orzechów. Rozlał ją do słoików po musztardzie, które zastępowały kieliszki. Chciał bym napił się z nimi, ale odmówiłem zasłaniając się zmęczeniem i koniecznością porannej pobudki. Po dwóch głębszych zaczęli mnie po rosyjsku indagować. Typowe rozmowy z obcokrajowcem. Ile kosztują w Polsce samochody? Jakie są zarobki? Jaka jest cena mięsa? Odpowiadałem na każde pytanie, a oni kręcili głowami ze zdziwienia. Sam nie wiem, czy dziwiły ich ceny, czy wysokość minimalnych zarobków w Polsce, które odpowiadały wynagrodzeniu ormiańskiego milicjanta, a które uważali za wysokie. Kilka kolejek orzechowej nalewki później przestali mnie pytać. Uznałem, że muszę pójść na hamak, by nie upić się alkoholowymi oparami. Ger jeszcze próbował mnie zachęcić głośnym – Anton, idi sjuda – ale miałem już dosyć tej  pijackiej kompanii.

Następnego dnia, wczesnym rankiem Ger odwiózł nas swoim samochodem do granicy oddalonej o 10 kilometrów. Z plecaka dochodził słodki zapach ledwo co ususzonych fig. Prezent na drogę od matki Gera.

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko