Wacław Holewiński
Mebluję głowę książkami
Wielki powrót Łobodowskiego
Chciałoby się złożyć ręce i powiedzieć: Boże mój, jak to możliwe? Nie do uwierzenia. „Komysze” (476 stron), „W stanicy” (552 strony), „Droga powrotna” (432 strony) – trójksiąg Łobodowskiego. To niebywałe, że te książki nie były/nie są znane w Polsce. Nie ma nawet wzmianki o nich w Wikipedii (ale, jak napisała mi niezawodna Maria Jentys, są wymienione w biogramie pisarza zawartym w PWN-owskim przewodniku encyklopedycznym „Literatura polska XX wieku” – WN PWN 2000. Krótką wzmiankę o tej wspaniałej trylogii znaleźć można także w „Literaturze polskiej 1939–1991” Ryszarda Matuszewskiego, w wydaniu 2, poprawionym i uzupełnionym, z 1995). A i teraz niewiele osób je pozna – ledwie tysiąc egzemplarzy nakładu… Wydane poprzednio tylko raz, w londyńskim Gryfie w latach 1955–1960. Po Czarnyszewicza „Nadberezyńcach” to najważniejszy – jestem tego pewien – powrót do Polski wielkiej literatury emigracyjnej. Niski pokłon dla Bernarda Nowaka i jego lubelskiego wydawnictwa Test. Równie niski przed Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego za sfinansowanie edycji. Wspaniała, wielka literatura o Sowietach początku lat dwudziestych ubiegłego wieku… W wielu miejscach to książka nie gorsza od „Chłopów” Reymonta (zwłaszcza w opisach Kozaków kubańskich).
Pierwsza część trylogii to „Komysze”. W niej poznajemy głównego bohatera, Stasia Majewskiego, dwunastoletniego Polaka, żyjącego wraz z rodzicami i dwiema starszymi siostrami w mieście Jejsk w Kraju Krasnojarskim nad Morzem Azowskim. Ojciec, pułkownik armii carskiej, a później oddziałów Wrangla, po wkroczeniu do miasta bolszewików ratuje życie wyłącznie dzięki… dzięki wcześniejszemu uratowaniu życia jednemu z przywódców powstania Czerwonych. Cała rodzina żyje w ciągłym zagrożeniu. Rewizje, terror, prześladowania. Utrzymują się na powierzchni wyłącznie dzięki domowej produkcji papierosów, którymi przedwcześnie dorosły Staś handluje, gdzie się da. W ciągu dnia, czasami w nocy, sprzedaje je czerwonoarmistom, marynarzom, kupcom. Jest sprytniejszy od wielu innych, zarabia więc też lepiej od innych. Ma także oddanego, trochę starszego przyjaciela, Ormianina Griszę Aszwajanca, brata krwi, trochę już bandytę, a po jakimś czasie także „narzeczoną” Szurę. Ulice wypełnione są takimi ni to dziećmi, ni to dorosłymi, gotowymi na kradzież, czasami zabójstwo, prostytucję. W małym stopniu dotyczy to młodego Polaka, wychowanego w tradycyjnej, katolickiej rodzinie. Ale i on, siłą rzeczy, coraz głębiej wchodzi w ten świat, w którym bieda i brak jakichkolwiek norm moralnych decyduje o postępowaniu ludzi.
Nadzieją jest ucieczka rodziny przed władzą bolszewików. Pułkownik znajduje kontakt z przemytnikami, którzy za duże pieniądze gotowi są Majewskich i drugą polską rodzinę wywieźć z ogarniętego wojną kraju. Takie przynajmniej są deklaracje. Przemytnicy to jednak tak naprawdę bandyci, którzy mordują naiwnych. Cała sprawa, dzięki kontaktom chłopca, wychodzi na jaw.
Sytuacja staje się prawie bez wyjścia. Ratunkiem wydaje się opuszczenie Jejska przez rodzinę i ukrycie się w odległych od niego o kilkadziesiąt kilometrów komyszach. Komysz, po turecku kamysz, oznacza trzcinę, sitowie. Dlatego nazywano w staropolszczyźnie (za Encyklopedią staropolską) komyszem, kameszyną chrósty, zarośla, oczerety, zwłaszcza na bagnach i w jarach. To właśnie bagna, trudno dostępne wyspy są miejscem, gdzie powstaje zadziwiająca „republika”, w której nie rządzą ani czerwoni, ani biali, gdzie organizacją życia zajmuje się Czarny Jegorka, bandyta, który nie boi się nikogo i przed nikim nie klęka.
To tam na dobre Staś wiąże się z Szurą, to tam budują lepiankę, to tam mają nadzieję sprowadzić rodzinę.
Marzenia o przetrwaniu przerywa najazd Zielonych, zbuntowanych chłopów, którzy walczą ze wszystkimi. Chłopiec, raniony, bliski śmierci, zostaje w szuwarach.
Łobodowski zbudował zupełnie niepowtarzalny w polskiej literaturze obraz Rosji początku lat dwudziestych (w tle mamy wojnę polsko-sowiecką) z nieustającymi buntami, walkami wszystkich ze wszystkimi, okrucieństwem zupełnie wcześniej nieznanym, niewyobrażalną nędzą, łamaniem wszystkich, wydawało się trwałych, ustalonych raz na zawsze kanonów życia. W tym tyglu narodowości, rozbieżnych interesów, poza centrum wielkiej Rosji, spotykamy szamoczących się, próbujących wyrwać się z tego Armagedonu do powstającej ojczyzny Polaków, zakorzenionych, ale jednak pielęgnujących swą odrębność, chyba nawet jakieś poczucie wyższości.
Nie ma w tym pisaniu Łobodowskiego nienawiści, jest autentyzm, który może budzić zdumienie: w opisie obyczajów dnia codziennego, a przede wszystkim w polszczyźnie, której już nie ma. Pięknej, kresowej ze słownictwem szeleszczącym, odbijających jasnym światłem wieki minione, z tradycją, obyczajem zupełnie zapomnianym.
Wielka, wielka literatura, którą czym prędzej nie w tysiącu, a w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy trzeba koniecznie i natychmiast przywrócić Polsce i Polakom.
Józef Łobodowski – Komysze, Wydawnictwo Test, Lublin 2017, str. 476.