Zygmunt Janikowski – Dolary na drzewach

0
495

 

Zygmunt Janikowski

 

Dolary na drzewach

 

fwroclawski034

 

Z rozmów przy rodzinnym stole niewiele pamiętam. Ojciec był człowiekiem zamkniętym w sobie i małomównym, a nawet jak twierdziła matka, mrukowatym. Nie sprzyjało to ani ożywionym dyskusjom, ani smutnym wspomnieniom z niedawno zakończonej wojny. Zdarzyło się raz, że ojciec opowiedział historię rozbicia jego oddziału walczącego podczas kampanii wrześniowej, zakończonej dla niego po kilku dniach przedzierania się w kierunku stolicy, obozem jenieckim w Radomiu. Kilkakrotnie wspomniał też, że zaraz po wojnie miał okazję wyjechać do Ameryki, ale nie skorzystał z nadarzającej się okazji.

-Wystarczyło wsiąść do samochodu i już by mnie tu więcej nigdy nie było – mówił spoglądając na matkę. – Ameryka to bogaty kraj…tam całe ulice buduje się w nocy – dodał patrząc na mnie, a ja wyobrażałem sobie, że jestem w Ameryce, wstaję z łóżka wczesnym rankiem i zaraz po śniadaniu idę zobaczyć ulicę, której jeszcze wczoraj tu nie było. W kilka lat później, kiedy wyrosłem już z dziecięcego wieku, opowiadanie to dołożyłem do powszechnie znanych, baśniowych i legendarnych już historyjek o dolarach rosnących na drzewach.                                                                                    

I to prawie wszystko co pamiętam o wojennych wspomnieniach ojca. Matka miała dużo więcej do powiedzenia, gdyż udało jej się przeżyć mordy na Wołyniu, ale i ona niezbyt chętnie o tym opowiadała. Na ogół rozmowy przy rodzinnym stole dotyczyły bieżących problemów życiowych, rodzinnych plotek i aktualnej sytuacji politycznej w kraju. Czasami poruszały modny w owym czasie temat przepowiedni królowej Saby, której proroctwo wyznaczało koniec świata na rok dwutysięczny.

-Ja już tego nie dożyję – mówił do mnie żartobliwym tonem ojciec – ale ty, ty dożyjesz i wcale nie będziesz jeszcze taki stary. Podejrzewałem, że na pewno nie wierzy w żaden koniec świata, co było dla mnie rodzajem pocieszenia i ucieczki od apokaliptycznych wizji.

Zgodnie z przepowiednią ojca doczekałem roku dwutysięcznego i oto dzisiaj, w gorącą lipcową noc tegoż roku, jadę do pracy na nie za bardzo lubianą nocną zmianę. Ruch samochodowy w centrum miasta doprowadza mnie do rozpaczy. Z wielkim trudem dowlokłem się w okolicę wieżowca gdzie pracuję. Manewrując pomiędzy pojazdami i przedzierając się przez tłum ludzi na każdym skrzyżowaniu, desperacko poszukuję parkingu. Szczęście mi dzisiaj dopisało. Jakimś cudem znalazłem jedno wolne miejsce tuż przy One Magnificent Mile. Stąd jest już bardzo blisko i za kilka minut jestem już w biurze naszej firmy. Siadam w fotelu i biorę ze stołu długą listę robót zleconych przez menadżera budynku.

-Czy on zwariował? – mówię do kierownika poprzedniej zmiany.

-Podobno w poniedziałek ma jakąś bardzo ważną wizytację w centrum handlowym – odpowiada, wzruszając ramionami.

Jerry, główny menadżer posesji, jest postrachem całej obsługi budynku. Boją się go jak ognia ochroniarze, inżynierowie, pracownicy hotelu i garażu, sprzątacze, kontraktorzy i różnej maści podwykonawcy. Jedyną osobą, która nie pęka przed naszym szalonym menadżerem jest Eddie, pracownik z mojej nocnej zmiany.

-Nie rozumiem dlaczego wszyscy aż tak bardzo się go boją – mówi, szczerząc bielsze od śniegu zęby. – W więzieniu rozmawiam prawie codziennie z człowiekiem, który z zimną krwią zamordował kobietę w ciąży i dwoje dzieci, widuję się z przestępcami, którzy dokonali napadów z bronią w ręku lub zgwałcili i obrabowali po kilka kobiet, a wy wszyscy boicie się jakiegoś tam menadżera. Dla mnie taki memadżer to po prostu mały pikuś.

Eddie przychodzi do nas z więzienia. Pozostało mu do odsiadki pół roku. Dostał osiem lat za handel narkotykami z czego odsiedział wzorowo cztery. Jest dobrym pracownikiem, dlatego czasami zostawiam go do pracy w godzinach nadliczbowych. Każdorazowo muszę jednak informować więzienie, jak długo będzie pracował. Osoba która przyjmuje telefon, prawie zawsze wyraża obawę, że Eddie może być bardzo zmęczony po czterech godzinach dodatkowej pracy. Bawi mnie ta rozmowa, ale muszę zachować powagę. Z więzieniem lepiej nie żartować. Eddie ma niewiele ponad trzydzieści lat, a nasi ludzie, nawet ci w starszym wieku, pracują po szesnaście godzin na dobę i wcale nie narzekają. Niektórzy nauczyli się nawet spać na stojąco. Dzięki Bogu roboty u nas nie brakuje.

Kilka minut po północy rozdzielam pracę dla całej zmiany i wychodzę na rutynowy obchód budynku. Jest sobotnia, gorąca i duszna od wilgoci noc. Tłum ludzi zalega całe ulice. Powoli dochodzę do Rush Street, najbardziej rozrywkowej ulicy w mieście. Tutaj jest najgorzej. Trudno przecisnąć się pomiędzy ludźmi. Wszystkie restauracje i nocne kluby pękają w szwach. Przywlokłem się tu tylko po to, żeby sprawdzić co dzieje się na zewnątrz jednego z nocnych klubów, który nałeży do całości naszej posesji. Po drodze z upodobaniem przyglądam się dziewczynom, których jest tu istne zatrzęsienie, gdziekolwiek tylko spojrzeć. Podziwiam zgrabne nogi i piękne, prawie zupełnie gołe tyłki, okryte jakąś skąpą, modnie skrojoną i prawie przeźroczystą szmatką. Widok jest nie do zniesienia. Na domiar złego, każda z tych dziewcząt jest inna! Ogarnia mnie depresyjny nastrój. Jak zwykle dochodzę do wniosku, że lepiej tego nie widzieć, bo mógłbym w jednej chwili rzucić pracę i po prostu iść na piwo. Oczywiście wiem, że nigdy bym tego nie zrobił, ale oglądanie tych pięknych dziewczyn sprawia mi tyle samo radości, co przygnębienia i smutku. Jestem zły na siebie, a może trochę i na tego, który nas w ten sposób zaprogramował, że musimy znosić tę biologicznie uwarunkowaną zazdrość samca.

Powoli wracam w stronę mojego budynku. Minąłem wejście do jednego z najbardziej luksusowych hoteli w mieście i w chwilę później, kiedy miałem już wejść do najbliższego korytarza usługowego, jakaś młoda dziewczyna rzuciła mi się na szyję i cichym głosem zapytała czy nie wiem gdzie jest najbliższy hotel. Znalazłem się w dość głupim położeniu. Przez momet zastanawiałem się, jak uwolnić się z jej uścisku. Oczywiście wiem, tak jak i ona, gdzie jest najbliższy hotel. Trzydzieści metrów za moimi plecami.

Z tej nader niezręcznej sytuacji ratuje mnie budynkowe radio.

-Base to twelve – słyszę głos szefa ochroniarzy.

Wyjmuję spod marynarki radio. Dziewczyny już nie ma. Rozpłynęła się w tłumie.

-Send it – odpowiadam.

-Jakiś pijak powyrywał kwiatki z doniczek przed wejściem do centrum handlowego. Wyślij kogoś, żeby to wysprzątał – informuje mnie szef ochrony.

Nie mam kogo wysłać, żeby zrobił tam porządek. Nie chcę odrywać ludzi od pracy. Zdejmuję krawat   i białą koszulę, przebieram się w robocze ubranie i idę sadzić kwiatki i zamiatać chodnik. Prawie do samej przerwy pracuję razem z moimi ludźmi. Usilnie staramy się doczyścić do perfekcji sześciopiętrowe centrum handlowe. O dziewiątej rano menadżer sprawdzi naszą robotę. Nie chcę mieć z nim żadnych kłopotów. Może i jest on człowiekiem zwariowanym, ale pomimo wszystko potrafi docenić dobrze wykonaną pracę.

Tuż przed przerwą wychodzę zajrzeć do ludzi pracujących na zewnątrz budynku.

-Jak idzie, panie Jasiu? – pytam jednego z nich.

-Boss, wysłałeś dwóch starych i na dokładkę ślepych dziadów, żeby w ciemną noc, malowali czarnym sealerem czarny marmur – odpowiada z uśmiechem Jasiu.

-Do kompletu potrzebne są wam jeszcze ciemne okulary – mówię, siląc się na żarty. Jestem spokojny. Wiem, że do rana skończą. Dochodzi czwarta nad ranem. Do przerwy pozostało jeszcze kilka minut.

Zanim dotarłem do swojego biura, znowu woła mnie Baza.

-Na dziesiątym piętrze, w holu wind garażowych, leży zdechły nietoperz – obwieszcza wszystkim operator radia. Biorę pod pachę miotłę i łopatę, jadę na dziesiątkę, i pakuję nieboszczyka do plastykowego worka. Teraz mogę już spokojnie pomyśleć o półgodzinnym odpoczynku, jeżeli oczywiście Baza znowu czegoś nie ”wymyśli”. Układam się wygodnie w fotelu, żeby choć na chwilę zmrużyć oczy i odpocząć. O tej porze nocy tak samo senni i zmęczeni są ludzie, którzy ciężko pracują, jak i ci, którzy nic nie robią. Każdy organizm kategorycznie domaga się snu. Zaledwie zapadłem w drzemkę, obudzilo mnie stukanie do drzwi. Przyszedł Alex, jeden z pracowników przyjętych na okres wakacyjnych zastępstw.

-Co nowego? – odzywam się, żeby coś powiedzieć.

-Chciałem się o coś zapytać.

-Słucham.

-Boss, powiedz mi dlaczego zatrudniasz w tym budynku takich dziwnych ludzi. Bezustannie kłócą się między sobą, całe osiem godzin obijają się w pracy i jeszcze donoszą na innych, że nic nie robią. Ja pracowałem już w Ameryce w wielu różnych miejscach, prawie ze wszystkimi nacjami, ale takich ludzi jak tutaj, nigdy nie spotkałem.

-Posłuchaj, Alex – odpowiadam szorstkim, oficjalnym tonem. – To nie jest uniwersytet ani instytut naukowy, to jest firma sprzątająca budynki biurowe, w której pracują ludzie o różnych charakterach. Musisz się z tym pogodzić czy chcesz, czy nie chcesz. Przepracuj uczciwie osiem godzin i idź do domu. Ja od ciebie nic więcej nie wymagam. Nikt tu nad tobą nie stoi i nie patrzy ci na ręce. Jesteś traktowany lepiej niż inni i dlatego nie przychodź do mnie więcej z takimi bzdurami. Jasne?

-Ok, boss – mruknął pod nosem.

-To wszystko co mam ci do powiedzenia. Wracaj do pracy.

Odwrócił się bez słowa i wyszedł z pokoju.

-Hej – zawołałem za nim, kiedy był już za drzwiami. – Nikt na ciebie jeszcze nic nie doniósł.

Nie lubię takich niespodziewanych wizyt. Zdarzają się dość często i wyprowadzają mnie z równowagi. Alex nie jest wyjątkiem w donoszeniu na innych.

Do zakończenia przerwy pozostało jeszcze kilka minut, idę więc do kafeterii, żeby porozmawiać z ludźmi. Postanowiłem pracować razem z nimi przez następne dwie godziny. Chcę zakończyć wszystkie prace wyszczególnione na liście menadżera. Będzie to trudne, ale możliwe. Na szczęście Baza przestała mnie tarmosić, choć zwykle nad ranem nie dają mi ani minuty spokoju. W radiu słyszę tylko raporty ochroniarzy z rutynowego obchodu posesji. Tylko raz wysylają mnie na dwudzieste piąte piętro, bo jakiś urzędnik przyszedł wcześniej do pracy, ale zapomniał kluczy do swojego biura. W windzie spotykam jednego z budynkowych inżynierów. Chce wiedzieć kiedy będziemy czyścić fontannę. Obawia się, że w wodzie mogły zalęgnąć się bakterie. Ustalamy termin na przyszły wtorek. Dochodzi siódma. Zdejmuję robocze ubranie i wkładam marynarkę. O siódmej ochrona otwiera główne wejście do budynku. Mam godzinę czasu na obchód całej posesji, sprawdzenie wszystkich wykonanych przez nas prac i poinformowanie kierownika dziennej zmiany o stanie budynku. O ósmej kończy się moja zmiana. Oddaję radio i wychodzę przez centrum handlowe. Na moment zatrzymuję się przed głównym wejściem. Szklana ściana zadziwia mnie kryształową czystością.

-Good job! Fredy – pomyślałem. Nie na darmo ludzie żartują, żebym zabrał mu jego ekwadorski paszport i zamknął na klucz w szufladzie, bo jak znajdzie pracę w innej firmie, to będę w dużym kłopocie. Wychodzę z budynku. Jest piękny słoneczny poranek. Zapowiada się suchy, pogodny dzień. Powoli idę w stronę samochodu. Kiedy jestem już bardzo blisko, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zauważyłem, że pozostało po nim tylko puste miejsce. Ukradli złodzieje? Policja odholowała? – pchają się do głowy pierwsze myśli. Dopiero teraz spostrzegłem, że na całej ulicy, jak okiem sięgnąć, położona jest nowa, asfaltowa nawierzchnia. Przez chwilę stoję bezradnie przy krawężniku i nagle ogarnia mnie dobry humor. Uśmiecham się na myśl o ojcu. A jednak miał rację! W Ameryce całe ulice buduje się w nocy! Samochód odnalazłem w najbliższej przecznicy. Wracając do domu nie opuszczał mnie dobry humor. Zastanawiałem się, gdzie mogę zobaczyć te legendarne drzewka, na których rosną dolary.

 

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko