Krystyna Habrat – LĘK /opowiadanie/

0
455

 

Krystyna Habrat

 

LĘK

/opowiadanie/

 

Hieronim Bosch

 

Jej najwcześniejsze wspomnienie było bardzo wyraźne. Ona, wtedy 3-letnia, dopiero się obudziła i zobaczyła swego tatę przy oknie. Patrzył zza firanki na podwórko i był smutny. Mama krzątała się z drugiej strony, gdzieś przy kuchni.

– Tatusiu, dlaczego jesteś taki smutny?

– A, wiesz dziecko, jest wojna…

Zapamiętała to. Że świat jest wojną. Że jest smutno.

Potem starała się to zapomnieć. Nie myślała o tym, ale ta scena wracała: widok pokoju połączonego z małą kuchnią, duże okno osłonięte firanką we wzory, stół pośrodku, szafa koło okna, obok kozetka dalej okrągły piecyk z rurą, zwany kozą i parawan odgradzający piec kuchenny i co tam było. I gdzieś tam jeszcze kwiatki, takie białe, prześwitujące, okrągłe blaszki, niby kwiatki, nie-kwiatki. Dopiero po latach znowu zobaczyła takie w ogródku i rozpoznała, ale się ich bała. Miały w sobie coś smutnego. 

Zapamiętała jeszcze, jak podczas bombardowania wszyscy mieszkańcy kamienicy nocowali w schronie na dole. Mama siedziała na kozetce w szarym szlafroku w pomarańczowy wzorek. Wzorku by nie pamiętała, ale kiedyś zobaczyła podobne zestawienie kolorystyczne i tamten obraz wyskoczył.

Pozostała jej też w oczach klatka schodowa ich kamienicy, po której biegały dzieci sąsiadów. I jeszcze brama na podwórko, gdzie nie wolno było jej wychodzić, bo tam była studnia. Po drugiej zaś stronie – ulica. Też zabroniona.

Ale raz była z mamą w cyrku i widziała panią jeżdżącą po linie na rowerze.

Kiedy miała trzy i pół roku wojna się skończyła i przeniosła się z rodzicami do innego miasta, gdzie nie było już wojny, ale dużo drzew, dużo dzieci, dużo koleżanek i jasno od słońca. Tu dopiero się zaczęło wszystko, co radośniejsze.

Najpierw, już w nowym mieście, świętowano zakończenie wojny. Wszyscy się cieszyli i śpiewali nawet na ulicy. Potem co i raz ustawiano na pobliskim stadionie podwyższenie z desek i orkiestra zagrywała skocznie a ludzie tańcowali.

Tatuś już nie był smutny. Mama kupiła sobie dwa kapelusze, jeden zwyczajny, a drugi bordowy z wielkim piórem. Nosiła je niedługo, bo wyszły z mody.

Dziewczynka rosła, miała teraz dużo koleżanek i całe dnie grała pod blokiem w klasy lub w dziesiątki, odbijając piłką o ścianę. Stała w kolejce do huśtawki, jaką ktoś zrobił z grubego drutu. Kładło się na nią deskę i zawieszało między dwoma sosenkami na gwoździach. Odliczało się każdemu 20 “huśnięć” i musiał zejść, hamując nogami o ziemię. Czasem gwóźdź się wyłamywał i spadało się w piach. Niekiedy deska się na drucie przełamywała i zawisało się boleśnie na gołym drucie.

Wkoło bloków rosły wielkie sosny, kwitły kwiatki w ogródkach.

Wieczorami na ławce siadywali starsi i poważnie coś roztrząsali. Raz doleciało do niej, że trzecia wojna musi jeszcze nadejść, bo tak być dalej nie może. Przeraziła się. Nie chciała już wojny! Przenigdy. Tego smutku i strachu. Powróciła pamięć o nocy w schronie podczas bombardowania. Bardzo się wtedy bała, żeby bomba nie spadła na nich. Przerażona patrzyła wciąż w piwniczne okienko, gdzie zawisł już mały samolot. Nie pamięta, kiedy zrozumiała, że to nie był samolot, choć takie właśnie widywała na niebie, a tylko skrzyżowane paski papieru, zabezpieczające szyby przed wyleceniem. Prawdziwy samolot był dużo, dużo większy.

Wiele spraw wcześniej niezrozumiałych później się wyjaśniało.

Usiłowała nie pamiętać tamtych smutków. Ale przychodziły nowe. Po wojnie wielu ludzi w sąsiedztwie zabierała gruźlica. Niedożywieni podczas wojny, głodujący, umierali, gdy już otworzyła się perspektywa na nowe życie. Zmarł tak ojciec dobrej koleżanki, potem drugiej, dwoje dorosłych dzieci z następnego bloku w rodzinie nauczycielskiej. Dziewczyna studiowała medycynę. Ojca innej koleżanki zabili. Dziwne to były śmierci w powojennych latach. Mówiono o nich szeptem, by dzieci nie słyszały. Zginął tak tajemniczo syn sąsiadów, a wcześniej pierwszy – na wojnie.

Ile jeszcze nieszczęść wojennych dopadało ludzi już w czasach, gdy tańcami na stadionie czczono kolejne rocznice zwycięstwa.

Dziewczynka rosła, patrzyła z nadzieją w przyszłość, wszystko jakoś się układało, ale nie dawało się zapomnieć o wojnie. Matki owdowiałe podczas wojny wskutek panującej po wojnie gruźlicy szły do pracy, żeby wyżywić dzieci i siebie.   Ich córki po powrocie ze szkoły musiały dopiero rozpalić w piecu, obrać ziemniaki i nieraz łapczywie   uchylały u kogoś pokrywkę na garnku z gotującą się zupą.

Inne kobiety pozostawały w domu. Na dorastającą już dziewczynę po powrocie ze szkoły czekał na stole obiad i matka wypytująca nieodmiennie:

– No, jak tam było na lekcjach?

– Jakoś poszło. Tylko znów powtórka z historii.

   Powoli wszystko się normowało.

   Raz ktoś jej powiedział, że ona często się czegoś boi. Zdziwiła się, że można się nie bać! Jak by to było?

Wtedy zorientowała się, że jej rówieśnice, nie tamte pyskate, bezczelne, sięgające po cudzą zupę, ale te spokojne i dobrze ułożone, z którymi się przyjaźniła, też nie mogą pokonać lęku. Są nieśmiałe, boją się złych słów i spojrzeń. Nie mają odwagi walczyć o swe sprawy. Pomagają innym walczyć, ale o siebie nie mają śmiałości, bo jakże to tak? Przecież nie wypada! Czyżby to zahamowanie było wyniesione z wojny, gdy jako dzieci bardzo się bały? Miałyby być i one straconym pokoleniem?

Rodzice chronili je przed koszmarem wojny. Nie wiedziała przecież, że ojciec patrzył wtedy zza firanki na podwórko z niepokojem, bo w stojącej tam komórce ukrywał granaty. Broń przenosił w spodniach, a nogi miał bardzo długie. Raz rzucił się na niego pies Niemca. Opowiedział to dopiero po latach i z wrażenia nie zapamiętała, jak się uratował. Może nie wtedy miał karabin?

   Nie znała się na tych sprawach. Opowieści mamy były bardziej zrozumiałe.

   Mama podczas wojny jeździła po żywność na wieś. Raz trafiła na partyzantów. Dla bezpieczeństwa, swego i ich, musiała zostać tam na noc. Nagotowała więc im z dostarczonych przez gospodynię produktów zupy i klusków z serem. Nagniotła się tego ciasta i nawałkowała, ale jakże się cieszyli, bo dawno czegoś takiego nie jedli. Opuścili kryjówkę skoro świt i mama mogła już wracać. Nie bała się niczego. Nawet nadlatujących samolotów.

I ona wzorem matki spróbowała wziąć się w garść. Piła Neospazminę, by się nie czerwienić przy byle okazji towarzyskiej, dużo czytała, żeby być mądrzejszą od innych. Przymuszała się do trudnych przedsięwzięć.

Jako dorosła kobieta radziła sobie całkiem nieźle. Razem z mężem kupili fiata 125. Na początek wybrali się w długą podróż do miejsc rodzinnych. Kiedy zapatrzyła się w mijanych po prawej ludzi, nieoczekiwanie odezwał się lęk, którego już nie pamiętała, jak jechała z mamą czarnym samochodem, do którego wchodziło się w górę po schodkach. Wtedy podczas jazdy bardzo się bała, że wpadną do przydrożnego rowu. A przecież prowadził doświadczony szofer – mąż cioci. Tym razem bała się, że niedoświadczony kierowca – jej własny mąż – przejedzie kogoś z mijanych osób na poboczu. Dziwne, tamtej podróży z dzieciństwa nigdy nie wspominała. Dawny lęk nawiedził ją po tylu latach. Jechała z duszą na ramieniu całe 300 kilometrów. I oglądała się w tym za każdym mijanym człowiekiem, czy nie leży przejechany. Sama nie chciała zrobić prawa jazdy. Wymawiała się swym strasznym roztargnieniem.

   Tak uświadomiła sobie, że dalej się boi. Niby osiągnęła coś w życiu, szczęście, studia, ale mogłaby więcej, tylko zawsze się czegoś bała. Uciekała przed trudnymi sprawami. Nie tymi, które wymagały zdolności czy usilnej pracy, bo w to wchodziła bez wahania. Udawały się jej ambitne przedsięwzięcia. Problemem były sytuacje nietypowe, kiedy należało coś sobie załatwić w ważnym urzędzie, wymóc coś na kimś, stawić czoło wrednemu szefowi. Pokonać labirynty układów i intryg. Zagrywek za plecami. Fałszu. Nie potrafiła walczyć, ani prosić. Być bezczelna i namolna. Krzyczeć ani pyskować, by wyjść na swoje. Nie przychodziły jej nawet na język potrzebne epitety. Wolała uciec w swój azyl domowy, w książki i sielankę rodzinną. Koleżanki miała podobne.

Tak, matki i ojcowie przeszli za Niemców dużo więcej niż dzieci, ale w dzieciach pozostała groza wojny. Pewnie nie u wszystkich tak było, ale u wielu. Po wojnie dalej należało być ostrożnym. Nie powtarzać nikomu, co mówi się w domu. Dorośli wciąż dużo szeptali. Znów był jakiś strach.

Mijały lata. Matki dożywały lat osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu, nawet stu i więcej. Córki, jej koleżanki, zaczęły odchodzić wcześniej niż matki.

Nie chciała o tym myśleć. Bała się smutku. Postanowiła to zmienić…

 

Krystyna Habrat

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko