Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
226

Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

 

 

 

Dynamiczny tryptyk o polskim kinie

od munka do maslonyTo już trzeci tom portretów polskich reżyserów filmowych autorstwa Barbary Hollender, krytyk filmowej, wiceprzewodniczącej Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI, członkini Europejskiej Akademii Filmowej. Wraz z poprzednimi tomami, „Od Wajdy do Komasy” (2014) i „Od Kutza do Czekaja” (2016), właśnie wydany tom tworzy tryptyk, który można określić jako odmianę autorskiej historii kina polskiego z historią kraju w tle. Barbara Hollender należy do tych krytyków filmowych, którzy poza najwyższą kompetencją odznaczają się bynajmniej nie tak częstą w tym rzemiośle rzetelnością w ocenie filmów i ich twórców, w ocenie zjawisk sztuki filmowej w ogólności. Nie pamiętam by u Hollender imperatyw trafności i uczciwości oceny kiedykolwiek ustąpił przed tym, co często zdarza się u krytyków: z nazbyt daleko posuniętym subiektywizmem, egotyzmem czy efekciarstwem diagnozy.

Tym, którzy nie zetknęli się jeszcze z poprzednimi tomami Barbary Hollender zwracam uwagę na formę gatunkową owych autorskich portretów. Sama autorka nazywa je we wstępie szkicami, choć typowymi szkicami składającymi się wyłącznie z narracji autorskiej one nie są. Nie są też wywiadami, choć składają się na nie także liczne wypowiedzi bohaterów szkiców. Z czysto gatunkowego, warsztatowego punktu widzenia można portrety Hollender określić jako mieszankę wywiadu ze szkicem autorskim w tle. Cechą tych zbiorów portretowych jest też to, że nie są one jedynie mechanicznym zbiorem zamkniętych, izolowanych całości, czymś na kształt haseł encyklopedycznych czy wyizolowanych kapsuł. Portretując swoich rozmówców przy ich udziale, autorka wchodzi w dialog z przemianami kina jakie zaszły nie tylko od czasów debiutów starych klasycznych mistrzów jak Wajda, Has czy Kawalerowicz, ale także z tymi mocno zauważalnymi zmianami, które zaszły już to po 1989 roku, już to po przekroczeniu progu wieku XXI, ale także z tymi, które zaszły i zachodzą w czasie, który upłynął od momentu, w którym Hollender rozpoczęła swoją pracę nad cyklem portretowym, czyli od roku 2014. To zaledwie cztery lata, ale jakże brzemienne w wydarzenia i zjawiska, jeśli wziąć pod uwagę, że w tym czasie zmarł gigant i wieloletni drogowskaz polskiego kina Andrzej Wajda i w którym do grona nie tak dawnych objawień i talentów polskiej X Muzy, czyli choćby Wojciecha Smarzowskiego czy Pawła Pawlikowskiego dołączyły nowe obiecujące nazwiska, jak Jan Komasa, Łukasz Palkowski czy Maria Sadowska, których filmy kontynuują nieobserwowaną od lat w polskim kinie artystycznym tendencję przyciągania milionowej widowni. I wszystkie te zauważalne w polskim kinie ważne znaki ostatniego czasu znajdują w portretach Hollender swoje odzwierciedlenie. Autorka podjęła oczywiście pewne ryzyko dając w swoim zbiorze miejsce twórcom tak młodym, jak choćby, na przykład, tytułowy Maślona, Paweł Maślona, zamykający trzeci tom. Zważywszy że jest to twórca nader jeszcze młody i początkujący (rocznik 1983), wszystko jeszcze może się zdarzyć z jego drogą twórczą. Nigdy nie ma gwarancji, że jakiś talent nie okaże się efemerydą. Mimo to decyzję autorki, by poświęcić miejsce także takim młodym twórcom, nie zweryfikowanym jeszcze przez dziesięciolecia kariery, warto przyjąć z uznaniem. Każdy interesujący film i każde ciekawe zjawisko, choćby miało okazać się zamknięte w krótkim rejestrze czasu, warte jest uwzględnienia i opisania, bo ono też wnosi wkład w całościowy obraz kina i jego przemian. Tym bardziej, że nie możemy być pewni tego, że model kariery filmowej obejmującej – powiedzmy – ponad 60 lat, jak w przypadku wielkiego Andrzeja Wajdy, nie dobiega końca i od tej pory i historia kina i kariery jej twórców będą przebiegać znacznie szybciej i znacznie szybciej spalać się z gorączkowym tyglu XXI wieku. Wyborna i pouczająca lektura.

 

Barbara Hollender – „Od Munka do Maślony”, wyd. Prószyński i s-ka, Warszawa 2017, str. 464, ISBN 978-83-8123-081-0

 

Uczta (intelektualna) z geniuszem

To już kolejny tom jednego z najwspanialszych dokonań współczesnego edytorstwa czyli wydania listów Stanisława Ignacego Witkiewicza (Witkacego) (1885-1939), którą jedna z kilku najbardziej renomowanych polskich oficyn wydawniczych, Państwowy Instytut Wydawniczy, udostępnia czytelnikom już od kilku lat, w ramach edycji dzieł zebranych twórcy. Fakt, że PIW wydaje książki tak mało komercyjne, w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do ich wartości kulturowej, tym bardziej zasługuje na szacunek. Listy Witkacego są w pierwszym rzędzie zwierciadłem wybitnego, nawet genialnego, a jednocześnie wyjątkowo oryginalnego umysłu, w stosunku do którego można użyć określenia: multiintelektualny. Wiedza i myślenie Witkacego obejmowało bowiem cały kompleks dziedzin naukowych, których osią była filozofia, lecz od której „odchodziły” odgałęzienia łączące go z myśleniem o antropologii, socjologii, psychologii, historii, literaturze i innych dziedzinach sztuki, a także o matematyce, którą traktował jako naukę o głębokich podskórnych zasobach wykraczających poza jej podstawowe tworzywo. Listy Witkacego są także jednocześnie fascynującym obrazem epoki widzianej szkiełkiem, okiem i umysłem człowieka nie tylko obdarzonego darem intensywnej i aktywistycznej obserwacji, ale także zanurzonego (mimo swej samotności geniusza) w codzienności, a więc odnotowującym także zdarzenia z rejestrów „niskich”, nawet trywialnych, pospolitych, które jednak potrafił opisywać i analizować w taki sposób, że stanowiły asumpt do refleksji, diagnoz, hipotez i definicji najwyższego lotu. Taki zresztą jest też styl jego listownej narracji, nigdy nie napuszony intelektualnie, nigdy nie unoszący się nad pospolitym światem pospolitych ludzi (choć wchodzący z nim w nieustanną, namiętną i gniewną kolizję) ale codzienny, soczysty, barwny, rubaszny, prześmiewczy, szyderczy, głęboko ludzki, a przez to niezwykle atrakcyjny w lekturze.  (te słynne prowokacyjne witkacowskie powiedzonka i wierszyki). I jeszcze jeden walor tej edycji, odrębny od listów, choć ściśle z ich treścią związany, a do tego nieodzowny, gdyż bez niego ich lektura nie mogłaby być w wielu fragmentach pełna i zrozumiała. Mam na myśli znakomite przypisy przygotowane przez Janusza Deglera, Tomasza Pawlaka i Stefana Okołowicza. Objaśniają one fakty, zjawiska i personalia, których Witkacy dotyka w swych listach. Przygotowane są one do czytania równolegle z lekturą listów, ale są lekturą tak pasjonującą, że można by je nawet czytać oddzielnie. Cóż więcej można dodać? Jako czytelnik czekam na kontynuację edycji, a ucztę lektury tych tomów rekomenduję miłośnikom wielkiej myśli i wybornej narracji. Ucztę z geniuszem rangi uniwersalnej wyrosłym na surowych, zakopiańskich ugorach.

Stanisław Ignacy Witkiewicz – „Listy”, wstęp Janusz Degler, Stefan Okołowicz, Tomasz Pawlak,  tom II, vol. 1 (str.916) i vo. 2 (str. 695), Warszawa 2017, ISBN (całość) 978-83-06-03432-5

 

Sandor Marai – dziennik pierwszych lat emigracji

Dziennik 1949 1956To drugi już wydany przez „Czytelnika” tom dzienników Sandora Marai (1900-1989). Poprzedni, obejmujący lata 1943-1948, czyli kilka lat z pierwszej, węgierskiej części życia Marai’a omawiałem tu mniej więcej przed rokiem. Z gatunkiem piśmiennictwa, jakim są dzienniki, wspomnienia, zapiski wybitnych postaci jest tak, że zawsze są one mniej czy bardziej cennym świadectwem czy to epoki, czy egzystencji i życia wewnętrznego autora, a bywa że wszystkiego tego w jednym, ale nie zawsze bywają one arcydziełami gatunku. Dzienniki Marai’a należą do arcydzieł. Bardzo cenię prozę Marai’a, którą także na tych stronach kilkakrotnie rekomendowałem, ale spuściznę diarystyczną przedkładam nad jego powieści. Bo właśnie tak na pozór nieartystyczny rodzaj pisania jak dzienniki, nie ekspresji literackiej nade wszystko służący, ba, bardzo często traktowany jako jej przeciwległy biegun, wolny od artystycznych ambicji, a przez to stwarzający pole do „innej” niż stricte artystyczna ekspresji – uczynił Marai artystycznym niejako w trybie obocznym. Bo nie jest to dziennik „robiony” na literacki,  nie ma w nim ani minoderii ani kreowania. Przeciwnie jest to bardzo naturalny strumień myśli, spostrzeżeń, wrażeń emocji człowieka o wybitnej inteligencji i niebywałej wrażliwości, wręcz przewrażliwieniu dochodzącym do granic momentami chorobliwych. Pierwsza część zapisków tego tomu poczyniona została przez Marai’a podczas jego kilkuletniego pobytu w ukochanej Italii, która była jego istotną duchową ojczyzną, którą wielbił z powodów estetycznych (cudowny krajobraz, który był świadkiem starożytności), ale także czysto życiowych, jako kraj z powodów klimatycznych, kulinarnych i obyczajowych (ciepło, dobre wino, proste jedzenie i sympatyczni ludzie) świetny do życia. Nie dane mu jednak było pozostać na stałe w Italii z powodów ekonomiczno-administracyjnych, więc zmuszony był emigrować do USA. I tam właśnie nastrój i koloryt zapisków Marai’a zmienia się, a czytelnik może posmakować stylu, który świetnie, odmianą stylu narracji potrafi oddać odmienny klimat życia w obu tych krajach. Poza wielkim stylem, dzienniki Marai’a są erudycyjnym silva rerum, zwierciadłem lektur Marai’a i jego przemyśleń obejmujących rozmaite dziedziny życia indywidualnego, społecznego, sztuki, ludzkich indywidualności, a także przejmującym świadectwem europejskiego inteligenta i człowieka kochającego życie, które go jednak z podobną wzajemnością nie kochało i którego droga życiowa nie była bynajmniej usłana płatkami róż i którego cierpienia wzmacniane były przez ponadprzeciętną nadwrażliwość, której wyrazem była również, mimo jego kosmopolityzmu i europejskości, nostalgia za opuszczoną ojczyzną. To zapewne ona doprowadziła go do samobójczego ruchu w 1989 roku. Gorąco rekomenduję lekturę tych tomów (kolejność tak naprawdę jest bez większego znaczenia), lekturę o mocnym posmaku goryczy, ale czytelniczo fascynującą.

Sandor Marai – „Dziennik 1949-1956”, wyd. „Czytelnik”, Warszawa 2017, wybór, przekład, opracowanie, przypisy i posłowie Teresa Worowska, str.527, ISBN 978-83-07-03412-6

 

Z głębokości Oscara Wilde – jak daleko i jak blisko

de profundisDla mnie Oscar Wilde (1854-1900) niezmiennie pozostanie autorem jednej z najważniejszych powieści mojej młodości, pełnego tajemniczego i posępnego, ale i wykwintnego czaru „Portretu Doriana Graya”, którą czytałem jako osiemnastolatek w czasie krótkiego epizodu szpitalnego. A także wieczysty „lokator” poetycznego w swym kształcie estetycznym nagrobka na cmentarzu Pere Lachaise Po „De profundis” sięgnąłem 43  lata później, właśnie teraz, a to, przynajmniej w moim przypadku oznacza lekturę o nieporównywalnie mniejszej sile „metafizycznego”, duchowego przeżycia. Gdyby szukać dla tekstu Wilde’a jakiejś nośnej, promocyjnej, ale też i prostackiej cokolwiek formuły, można by go określić jako akt założycielski literatury „gejowskiej”, gdyby w odniesieniu do czasów, w którym pisał on „De profundis”, taka formuła miała uzasadnienie. Wtedy dzisiejsze bycie „gejem”, normalne w cywilizowanym świecie, oznaczało znalezienie się na marginesie społeczeństwa ze statusem kryminalnym, z nalepką przynależności do płciowości inwersyjnej, patologicznej. Zastosowałem tu tryb przeszły, sięgający 120 lat wstecz, choć i dziś nie brakuje, choćby  w Polsce, ludzi, którzy wskazania tamtej, represywnej, dyskryminacyjnej kultury kontynuują i publicznie głoszą. Samo „De profundis” to obszerny liczący dziesiątki stron list Wilde’a do swojego kochanka. Stylistycznie, jako utwór literacki mieści się on w konwencji swoich czasów, jest elegancki, dyskretny, „secesyjny” i nie ma nic wspólnego z brutalną „gejowską” ekspresją Jeana Geneta czy Henry Millera. To, jak podkreśla w swoim eseju wstępnym „Świętego Oscara Hymn do Miłości” Agata Bielik-Robson, afirmacja miłości pełna przy tym konotacji filozoficznych (choćby nawiązujących do Nietzschego), które autora z właściwą sobie przenikliwością wydobyła na światło, a z perspektywy pionierskiego i nowatorskiego językowo, uwspółcześniającego styl przekładu Macieja Stroińskiego, „gejowski foch” skierowany pod adresem kochanka. Bardzo interesujący przyczynek do świadectwa kultury czasów niby nie tak dawnych, a jakże odległych. Chciałoby się rzec: „Jak daleko stąd, jak blisko”.

Oscar Wilde – „De profundis”, przekł. Maciej Stroiński, wstęp. Agata Bielik-Robson, wyd. Sic!, Warszawa 2017, str. 203

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko