Krystyna Habrat
JEDNO Z NOWOROCZNYCH ŻYCZEŃ
Jak ten czas ucieka! Dopiero co składaliśmy sobie nawzajem życzenia przy łamaniu się opłatkiem, potem – noworoczne. A tu dzień coraz dłuższy, nadchodzi Tłusty Czwartek z pączkami, którymi wszyscy się wtedy ochoczo objadają, i… już koniec karnawału. Przyjdzie post, przedwiosenna szarość i roztopy, ale też wreszcie wiosna.
Będziemy znów cieszyć się zielenią i pierwszymi kwiatami. Zapomnimy o składanych życzeniach i postanowieniach podejmowanych z Nowym Rokiem.
Najchętniej życzymy każdemu wszystkiego najlepszego, szczęścia, zdrowia, sukcesów i spełnienia marzeń. Nam też tego życzą. Chcemy mieć w życiu sukcesy. Marzymy o nich i nieraz uważamy je za coś najlepszego obok szczęścia w miłości. W takich życzeniach jak gdyby zamykał się sens życia. Pragniemy szczęścia, miłości i sukcesów.
Moje pokolenie kształtowała maksyma, że bez pracy nie ma kołaczy. I w domu i w szkole rozbudzano w nas ambicję, żeby być dobrym, lepszym, wysoko latać! Przyzwyczajano nas do rywalizacji w osiąganiu lepszych stopni, nagród w konkursach, choćby czytelniczych, to znów w zawodach sportowych. Byli jeszcze – choć w zaniku – „przodownicy nauki”. Ja też w takim gronie podczas ferii zimowych w VII klasie wyjechałam w nagrodę do miasta wojewódzkiego, a był to Rzeszów. Tam na powitanie każdy dostał papierową ozdobę na głowę. Ja wzięłam wianek, trochę w stylu rosyjskich dziewcząt tańczących trojkę, ale wszyscy brali czapki górnicze, więc zamieniłam, bo nie chciałam się wyróżniać. Dalej były jakieś zabawy, spacer po mieście obiad, na pewno dobry, bo ja niejadek, zapamiętam smaczną pieczeń schabową, i wreszcie przedstawienie kukiełkowe: „Król Midas”. Znałam to już z książki, widziałam też w wykonaniu maturzystów z pobliskiego Niska, ale z przyjemnością obejrzałam raz jeszcze i to w wykonaniu prawdziwych aktorów. Wracałam z imprezy utwierdzona w przekonaniu, że dobrze jest być wśród lepszych. W pociągu, gdy zmęczeni atrakcjami dnia nieco przysypialiśmy, uczyłam się: „Ktokolwiek będąc w nowogródzkiej stronie…” czyli ballady Mickiewicza „Świteź”. Pani od polskiego zadała nam na ferie na pamięć coś 56 zwrotek. Już wtedy doceniałam jej wygórowane wymagania. Przepisałam więc te wszystkie zwrotki i wyciągnęłam te kartki w pociągu. Inni liczyli mijane słupy, by określić odległość naszego miasta od województwa.
Wspomniana polonistka wymagała, by każdy uczeń przeczytał wszystkie lektury obowiązkowe i nadobowiązkowe, zaznaczając każdą przeczytaną na diagramie wiszącym obok tablicy. Nie uszło jej uwagi, gdy przy którymś nazwisku tych przeczytanych było mniej niż u innych. Dokładaliśmy więc starań, by szybko czytać. Dlatego dziwią mnie narzekania na obecne spisy lektur, dużo przecież krótsze niż kiedyś nasze. Zresztą ostatnio coraz częściej słychać postulat, że najważniejsze by się dobrze bawić! I to nie oznacza ubawu na jeden wieczór, czy urlop, ale to ma być wymarzony styl życia! Planowanie wygodnego życia bez konieczności napracowania się. Ja tego nie pojmuję, ani nawet nie rozważam.
Na szczęście ominął już moje pokolenie wyścig pracy z przekraczaniem normy, co świetnie zostało pokazane w filmie „Człowiek z żelaza”. A do niedawna pewien przodujący górnik był patronem cenionej politechniki.
Tak. W latach szkolnych przyjemnie było na koniec roku wychodzić wraz z najlepszymi na podium, by na oczach całej szkoły otrzymać z rąk kierownika szkoły czy dyrektora, nagrodę w postaci książki. Nawet jeśli solidne przykładanie się do nauki należało odkupić pozwalaniem na odpisywanie zadania z matematyki tym, co czas po lekcjach woleli spędzać przyjemniej. Bo może oni nie potrafili być lepsi? Może byli mniej zdolni? Już wtedy wystarczało poczucie sukcesu, zwycięstwa, bycia lepszym. Tak rozwijała się świadomość, że sukcesy ustawiają nas w hierarchii społecznej wyżej.
Jednak nie każdemu sukces pisany. Już w szkole podstawowej niektórzy mozolnie uczą się i uczą, a stopnie wciąż nienajlepsze. Może ich metoda nauki niewłaściwa? To też trzeba umieć. Ponadto brak wiary we własne siły, gdy dotąd się nie wiodło, osłabia efekty nauki. Podobnie przemęczenie mózgu nadmiarem pracy umysłowej. Taki uczeń zapomina przy tablicy wszystko, co już w domu wykuł na blachę. Myli się. Jąka. Najwyższy czas tu coś zmienić. Zacząć od poznania dobrych metod uczenia. Od polubienia książek, nauki i szkoły. Sprawę pogarszają surowi pedagodzy, którzy wciąż czyhają na czyjeś grzechy, a niczym nie zachęcą. Póki uczeń nie uwierzy, że i on ma szanse na sukces, póki choć raz mu się nie uda, to nie polubi się uczyć i pogodzi się z tym, że jest najgorszy. Że nic innego też mu się nie uda.
Co pozostaje tym, co nie nadążają, czują się mniej zdolni w szkole, potem w innej rywalizacji? Czasem ktoś ocenia siebie za nisko. Albo nie chce się mu dołożyć starań. Lenistwo czy zniechęcenie przeszkadzają w osiąganiu sukcesów. Nie na darmo mówi się, że do nauki trzeba przysiąść fałdów. Znam jeszcze inne powiedzenie: „Wysyp ten piach z rękawów!”, a chodzi o to, by ręce były bardziej ochotne do roboty. Tak dawniej matki mobilizowały swe nastoletnie córki do prac domowych. I na pewno się to przydaje. Potem mąż chwali teściową, że wdrożyła jego żonę, aby dbała o codzienny obiad i placek na niedzielę. Dzieci też zadowolone, bo lubią słodkie placki, jakie mama piecze.
Można spróbować sukcesu w innej dziedzinie? Znam przypadek, gdy słaby uczeń zaczął trenować jakiś sport, chyba judo, i w tym miał osiągnięcia, był chwalony, zbierał laury. Wtedy uwierzył we własne siły. Nabrał poczucia wartości i nawet w szkole zaczęło mu się lepiej wieść. O, jak mu ten pierwszy sukces pomógł!
W czasach Freuda inny psychoanalityk, Albert Adler, głosił, że niepowodzenia w jednej dziecinie można sobie powetować powodzeniem w innej dziedzinie. Tak stworzył teorię rekompensaty. Warto sobie to czasem przypomnieć. Byle tylko się nie poddawać! Nie zniechęcać!
Dorośli przecież zawsze uczyli, że kto się przyłoży do nauki, potem do pracy, to na pewno coś osiągnie. I lata mijają, mijają…
Nie zawsze laury przychodzą. I tu przypomnę anegdotę z… brodą. Szef wybiera kogoś do awansu. Pyta więc: ile jest 2×2? Pierwszy odpowiada: 4, drugi: ile pan dyrektor sobie życzy… Kto awansował? Ten trzeci – szwagier dyrektora.
Ale to już inna sprawa.
Czasem wydaje się, że sukcesy potrzebne są tylko nam samym. I oczywiście naszym rodzicom, którzy są szczęśliwi, kiedy ich dziecko dostaje piątkę, szóstkę, nagrodę, i wszystko to, co wyraża jego zwycięstwo.
Inni cieszą się sukcesami innych chyba tylko w sporcie. Do niedawna cieszył wszystkich Małysz i ten samochodziarz, co się połamał na drzewie… Zapomniałam nazwiska. Ach, Kubica. Potem Justyna Kowalczyk na nartach i ostatnio znowu Kamil Stoch i cała polska drużyna w skokach narciarskich.
Cieszą nagrody Nobla dla naszych, zwycięstwa w Konkursie Szopenowskim. Ma się wtedy wrażenie, jakby i na nas spadła kropelka ich splendoru. A jak wzrasta nasze poczucie dumy narodowej!
Problem tylko w tym, że tak popularne w latach 90-tych poradniki typu „Jak osiągnąć sukces?, co miało być proste dla każdego, nie zawsze się sprawdzają. Kobiety sukcesu wychodzą ostatnio z mody, niezadowolone w pewnym wieku, bo zabrakło im czasu na rodzinę, dzieci. Sukces osiągnięty, ale szczęście niepełne.
A co, gdy wreszcie komuś niebo się otworzy i przyjdzie sukces? Taki pragnie zaraz, by cały świat o tym wiedział! Krzyczy o tym wszem i wobec. A tu cisza. Ten i ów go pochwali. Szczerze lub z grzeczności. Inni udają, że nie słyszą. Wreszcie ktoś kwaśno rzuci: nie przechwalaj się tak. Raz ci się udało… Albo: kto ma szczęście w kartach, nie ma go w miłości.
Trzeba więc kryć się ze swymi sukcesami, by nie wzbudzać zazdrości? Kiedyś nie wypadało się tak chwalić. Teraz przeciwnie, wręcz się wymaga, by ktoś sam się chwalił. A, że reakcje są na to różne, trudno. Obserwując reakcje na nasze sukcesy można określić, że nasi przyjaciele i rodzina to ci, którzy cieszą się z naszych sukcesów, a martwią wraz z nami przy niepowodzeniach. Pozostali to tylko znajomi, dalecy znajomi.
I cóż wtedy pozostaje?
Może sukcesy należy przemyśleć. Zadać sobie pytanie: czy warto się dla nich zabijać?
Czy ja wiem?
Jednak warto. Pomimo wszystko. Dla jednej choćby chwili satysfakcji, gdy niebo się nam otwiera. Warto! Dziękujmy więc tym, którzy szczerze nam ich życzą i potem cieszą się razem z nami.
Krystyna Habrat