Mieczysław Machnicki
Opowieść wigilijna
Chodziłem po domach i naciskałem klamki. Jeśli drzwi ustępowały, nabierałem pewności, że jestem oczekiwany, a gospodarze dołożyli wysiłków, by starannie mnie ugościć i całym sercem wyposażyć na drogę.
O zmierzchu przywdziewałem strój świętego Mikołaja i wyczekiwałem chwili, kiedy rodzina będzie wypatrywać przed domem pierwszej gwiazdki. Prześlizgiwałem się za plecami i siadałem przed talerzykiem dla niespodziewanego gościa.
Powróciwszy do stołu nikt mnie nie zauważał, tak był przekonany, że tradycja tradycją, ale dodatkowego talerzyka aż do końca kolacji nie pobrudzi mięsisty, dymiący zapach zagrzybionych lasów.
Pałaszowano czerwony barszczyk, koniuszkiem języka wysuwano z ust zabłąkaną ość karpia, rozgryzano pieroga z kapustą w nadziei, że przypadkiem utkwiła w niej rozpływająca się cząsteczka golonki.
A mnie ślina podchodziła do gardła i syciła się świątecznym nastrojem. Po chwili rodzinne ciepło niemal do temperatury wrzenia podgrzewało ścianki spragnionego żołądka.
Byłem ugotowany i nie potrafiłem nie uronić łzy dobrze mi znanej ze smutnego dzieciństwa. Ale czekałem cierpliwie, aż gospodarze znużeni odklepywaniem kolęd pogaszą świeczki na choince i przejdą z salonu na pierwsze piętro willi.
Kiedy tylko pierze w obszernych pierzynach przestawało trzeszczeć, zabierałem sie do dzieła.
Nie ukrywam, że żal mi było rozstawać się z ogołoconym do żywego drzewkiem. Jego srebrno-zielone szpileczki czułem niemal pod skórą. Złote banieczki obijały się jedna o drugą w przepastnych kieszeniach kożucha, skrojonego na miarę zdobywcy prawdziwych skarbów.
Jeszcze tylko w serwecie, pełnej okruszków ciast i jęczmienia kutii, rzeźbiłem kozikiem nazwisko Arsena Lupina i znikałem po angielsku.
Odsunąwszy zasuwki w dębowych drzwiach, zanurzałem się w rozświetlonej płatkami śniegu wilgotnej nocy. Żadnego szczekania złych psów, tylko rozkoszny chrzęst, idący spod stóp. Jeszcze żyłem, zamiast już dawno umrzeć w pamięci pokoleń.
Latem przebierałem się w slipy i modne majteczki plażowicza. Starałem się wywrzeć wrażenie, jakobym przed chwilą wyszedł z pobliskiej glinianki i ociekając sokiem wodorostów chciał tylko odparować ciało w płomykach dogasającego domowego ogniska.
Prosiłem gospodarzy o ręcznik, o nic więcej. No, czasem o kostkę lodu, zanurzoną w ostrym, łaskoczącym język płynie.
Jeśli trafiałem na uczynną panią, świeżym ręcznikiem okręcałem biodra i wyciągałem spod niego mokre slipki. Niedbałym gestem wrzucałem je do bębna pralki. Przyjdę po nie następnym razem, mówiłem, choć zwykle na gościnie upływało tyle czasu, że zdążyły się odwirować i przeschnąć.
Ale latem stać mnie już było na drobny prezent, jeśli tylko na wigilię udało mi się zdobyć wystarczającą liczbę złotych bombek.
Choć i teraz z gościnnego domu nie wychodziłem z pustą moszną. Biała koszula, garnitur od Bossa, wyglansowane buty, wyścielone błyszczącymi stronicami “Twojego Stylu”, by dobrze przywierały do stóp.
Tego roku zima przyszła wcześniej niż zwykle i zastała mnie w slipach. Nawet pospieszniej niż w ubiegłych latach zaświeciła pierwsza gwiazdka na korpusie nowej chińskiej rakiety kosmicznej.
Gdy klamka, mosiężna i rzeźbiona, ustąpiła przed zgrabiałą ręką, rzuciłem się do narożnika stołu i skryłem zmrożone slipy pod przymarszczonym rogiem serwety. Nie traciłem nadziei, że wkrótce z ciężką wazą barszczyku i świeżym ręcznikiem, który by wchłonął jego wylane przypadkiem krople, pojawi się moja letnia narzeczona.
Dodatkowy talerz wyraźnie odstawał od zastawy. To był znak, że w tym domu nie miano szacunku dla domokrążców. Tradycja wydawała się uciążliwym i zbędnym rytuałem. Świąteczny znaczyło niedzielny i nudny, jak każdy siódmy dzień tygodnia.
Czyżbym pomylił wille? Wstąpił do tej, w której nigdy jeszcze nie byłem, ani zimą ani latem? Boże ty mój, jakże szybko teraz budują szklane domy.
Usiadła przy mnie. Tak, już wiedziałem z całą mocą, że tylko ona jest powierniczką obyczaju i pocieszycielką strapionych ubóstwem i bezdomnością. Tylko ona rozumie, jak drogocennym znakiem wierności, wartym nieustannego odnawiania, jest dodatkowe nakrycie dla tułacza. Odstający zaś od zastawy talerz to wyróżnienie, a nie wyszczerbione naczynie z dawnego kompletu.
Nagarnęła chochlą barszczu i szeroką strugą upuściła na mój talerz. Sterane przez całe lata uderzeniami łyżek, porysowane dno jakby czekało na tę, przez żądzę pożądaną chwilę. Pękło, nie, rozstąpiło się jak usychająca z tęsknoty za deszczem ziemia, jak kania spragniona dżdżu. Pociekły ożywcze rzeki. Na slipki i na podłogę, ba, przeniknęły nagie ciało i zmieszane z krwią umoczyły twarde oparcie krzesła, głęboko wsiąkły w miękkie siedzisko.
Z ręcznikiem rzuciła się na mnie, wplotła w skórę jego delikatne sploty i świeży oddech materii. Sprawna, staranna, operowała niedopieszczoną dłonią przy mojej piersi, brzuchu, nogach. Na oparciu i siedzisku nie było już żadnych śladów, choć krzesło, czułem, rozgrzało się do białości, jakby też chciało świadczyć o wzajemnym pożądaniu.
Nie wiem, jakim sposobem umiłowanie czystości połączyło się z pracowitym miłosnym zapałem. I jak zostałem doprowadzony do wręcz patriotycznego uniesienia. W każdym razie na podłodze do czerwonych kropel barszczu dołączyły gęste, białe krople nektaru Amora.
Nie chcąc zbrukać narodowego sztandaru nie wytarłem o niego nóg, tylko chyłkiem umknąłem sprzed stołu. Już byłem przy szafie, zarazem przepastnej i pękatej.
A to się zdziwi gospodarz. Co tu robią zakrwawione slipki? Gdzie moja odświętna szuba, przesiąknięta antymolowym sprayem? Gdzie czapka uszatka i walonki? Jak bez tych atrybutów prawdziwego myśliwego, upoluję chętne młode sztuki.
Dość tych przebieranek, powiedziała. Nie możesz kochać się normalnie?
Buhahaha, zaśmiał się opętańczo jak prawicowy bloger. Chcę się spocić! Chcę, by po moim brzuchu popłynęły rzeki słodkiego potu. Chcę, byś mnie też wytarła świeżym ręcznikiem. Po same dno serca. Do samych kości.
Tymczasem naciskałem następną klamkę, rozgrzaną od słońca. Czekałem na upragnione słowa: Nie musisz osłaniać się kożuchem. Masz tu swoje slipki na te twoje złote banieczki.