Andrzej Wołosewicz
Emigracja nie tylko geograficzna czyli wysychanie języka
Kiedyś miałem dość dziwne doświadczenie z naszym polskim językiem poetyckim, doświadczenie czytelnicze (choć nie tylko). Miałem napisać recenzję z tomiku poetki, która pisze do nas – nadal to robi – zza Wielkiej Wody, gdzie wyjechała dawno temu. Zamówiona recenzja nie ukazała się, bo redakcja uznała ją za zbyt krytyczną nie chcąc doprowadzić do sporu wewnątrz redakcyjnego (bo tak się złożyło, że oboje piszemy do tych samych miejsc. Dopiero tutaj, na pisarze.pl uznano, że – krytyczna nie krytyczna – ale na pewno rzetelna i się ukazała. Przypominam o tym, bo oto mam przed sobą kilka tomików autorów piszących po polsku, ale od pewnego czasu geograficznie zakorzenionych już gdzie indziej (Kanada, Australia, Niemcy, Anglia) i… odżyły we mnie tamte wspomnienia. Nie idzie jednak o nazwiska, chcę się skupić na problemie.
Przy całej różnorodności jedno odczucie z tych lektur się powtarza, właśnie to tytułowe: wysychanie języka. Nie umiem tego inaczej określić jak właśnie tak. Gdy czytam taką poezję, gdy czytam te wiersze i gdy nawet niektóre mi się podobają (albo ich fragmenty), to dominuje owo: wysychanie języka. I myślę, że w poezji dzieje się to szybciej niż w prozie. Kiedy przypominamy Lechonia, to od razu uruchamiamy różnego autoramentu myślenie o tęsknicy i jej przełożeniu na los, czasami dramatycznym przełożeniu. Nie bagatelizuję tego, ale cały czas chodzi mi po głowie inny motyw – motyw wysychającego języka z czym nie wszyscy są w stanie sobie poradzić. Może dlatego Tuwim wrócił i może dlatego Miłosz zaczął pisać po angielsku podobnie jak w prozie Korzeniowski. Tak, przeistoczenie się Korzeniowskiego w Conrada nie musi być czysto językowym ukłonem pod adresem nowego środowiska. Być może powinniśmy myśleć tu o głębszych pokładach życiowego sensu, głębszych pokładach tego, co nas tak naprawdę trzyma w pionie, trzyma przy zżyciu. Z językiem, w którym wyrastaliśmy jesteśmy sklejeni na dobre, ale kiedy geograficzne się od niego odkleimy, być może uruchamia się ów proces wysychania języka. I być może nie wszyscy to wytrzymują. I być może dla utrzymania swoistej wewnętrznej spójności przerzucają się na swój nowy ale „geograficznie” bliższy, geograficznie bardziej zakorzeniony język (Miłosz, Conrad) lub dokonują aktu autodestrukcji nie „godząc się” na nowe a nie wytrzymując „rozpadu”, wysychania starego. Takie refleksje dopadły mnie przy czytaniu wspomnianych tomików.
Ale – jeżeli mam choć odrobinę racji – wskazywałoby to na inny, głębszy trop i sens, na potrzebę innego spojrzenia na poetycki język, innego ponazywania wszystkiego. Myślę tu o – chyba już wspominanej przeze mnie – koncepcji nazwania poezji językiem stopnia zerowego przez Krzysztofa Gąsiorowskiego. Jest ona wtedy nie językiem w języku, językiem drugiego stopnia jak najczęściej patrzymy na poezję. Jest ona wtedy de-szyfrowana przez odniesienie do dominującego języka (tu byłby on językiem pierwszego – dominującego właśnie – stopnia. Nie pora się nad tym rozwodzić i nawet nie chcę (zrobiłem to dokładnie w książce, którą, mam nadzieję – kiedyś wydam).
Oczywiście można pisać „suchym” językiem i bez „geograficznego” wykorzenienia, bo to zawsze jest kwestią środków i podejścia do tego, co i jak (i komu!) chcemy przekazać, ale wtedy ta „suchość” jest literackim wyborem a nie siłą ciążenia, od której nie sposób się uwolnić. Mówiąc jeszcze inaczej, być może plastyczniej – dla mnie ważne jest odczuwane tego, co nazywam „mięsistością języka” a język poetów, którzy geograficznie wyemigrowali właśnie traci ową mięsistość. Jakbyśmy jedli potrawę odgrzewaną.
Oczywiście nie postponuję pisania „obczyźnianego”, nie mam do tego żadnego prawa, co więcej, uważam, że wystarczającym argumentem, wystarczającym i decydującym jest autorska potrzeba pisania w swoim ojczystym języku i wszystko, co za tak ważną potrzebą stoi w każdym indywidualnym przypadku. To jest ważniejsze niż jakiekolwiek niezadowolenie jakiegoś Andrzeja Wołosewicza z efektu takiego pisania! Chciałbym, żeby to było jasne. Znajduję przecież wiersze – cały czas jestem przy tomikach „obczyźnianych” – jak ten Stefana Tyczyna:
Dzisiaj
Nie żałuj wczorajszego dnia
Nie tęsknij za jutrzejszym dniem
Uwierz obcemu w dzisiejsze
„Dzień dobry!”
Nie tęsknij za wczorajszym dniem
Nie żałuj jutrzejszego dnia
Uwierz obcej dzisiejszej nocy
Bezsennej pięknej nocy
(Stefan Tyczyna, Niebieski nieobecny, Łódź 2012)
który ani w swej poetyckiej perswazji nic we mnie nie otwiera, ani mnie literacko nie uwodzi a jednak coś nie pozwala mi go z powodu tych „braków” odrzucić. Czuję w nim te czeluście i przepaści, które autorowi wystarczyły do poetyckiej ewokacji. Czytam i przyznaję, że autor poetycko niczego mi tu nie udostępnił, to jego Uwierz obcej dzisiejszej nocy/ Bezsennej pięknej nocy wcale nie pozwala mi uwierzyć w moją obcą dzisiejszą bezsenną piękną noc, ale wierzę, że Tyczynie to się przytrafiło. Tym bardziej – i to też chciałbym żeby dobitnie wybrzmiało – że w tym „obczyźnianym” pisaniu bronią się wiersze „ogólnoludzkie” (nie umiem tego lepiej powiedzieć), wiersze poza jakąkolwiek ziemią, przyrodą czy geografią a jeśli nie poza (być może to niemożliwe), to na pewno mimo (ziemi, przyrody, geografii). Takie dwa wiersze odnalazłem w tomiku „(Nie) śmiertelnie” Bogumiły Żongołłowicz (Toruń – Melbourne 2016):
***
otwieram oczy
w środku nocy
liczę lata jak barany
chcę zasnąć
baranów przybywa
ale sen odpływa
i lat ubywa
myślę jak to będzie
gdy jednemu z nas
zabierzesz ciepło
spod wspólnej kołdry
te dodatkowe
36,6 celsjusza
z którymi się zżyłam
przez ćwierć wieku
baranów przybywa
paluszki i nóżki
żeby nie zwątpić
trzeba popatrzeć
przez szybę inkubatora
na istotę życia
czyli paluszki i nóżki
na r o d z i n y przydają
l u d z k o ś c i wiary
że nie wszystko stracone
Pierwszy wiersz dokładnie opisuje dreszcze, które są i moim udziałem. Drugi nie tylko drapie moje życie i sumienie swą mądrością, jest tez przykładem, że wcale nie trzeba pisać długo i rozwlekle, że poezja jak już (u)chwyci to, co trzeba, może być zwięzłym poetyckim s-o-s. A przecież nic tak nas nie wybija z codziennej rutyny jak właśnie telegram, sygnał niepokoju. Powiedziałem przed chwilą o dwóch wierszach. Jest i trzeci. Ten trzeci to pstryczek w nos dla samego siebie (czyli dla mnie), myślę o wierszu jednak „geograficznym” i to w wielorakim sensie, przeczytajcie:
***
jak się głęboko zastanowię
dochodzę do wniosku
że bliżej mi do tych
którzy przeprawę przez styks mają za sobą
w ich życiu nic już się nie wydarzy
chyba że ekshumacja
jak mojemu dziadkowi w kołmyi
gdy włodarze miasta
w którym złożył swoje kości
zdecydowali się puścić szosę prze cmentarz
co jemu i mnie wyszło na dobre
nie musiałam jechać na ukrainę
aby zapytać jak mu się leży
przekroczył granice legalnie choć bez dokumentów
za to opancerzony
wiadomo
wymogi sanitarne
przyjęła go małopolska
która go wcześniej wydała
miał szczęście
nie po wszystkich zgłosili się krewni
drogą wyłożoną ludzkimi szczątkami
mkną nieświadomi jej historii
Ten wiersz udowadnia bardzo dobitnie, że nic nie jest tak proste jakby się wydawało. Ale bo i nie chciałem stwarzać takiego wrażenia, raczej podzielić się chciałem swoim poetyckim niepokojem. Po spokój odsyłajcie się gdzie indziej, niestety nie wiem gdzie.