Jan Stanisław Smalewski
Można lżyć, byle nie imiennie
Przyzwolenie to coś, na co uzyskujemy zgodę w jakiejś określonej, czasami nawet wyjątkowej sytuacji, z czyjegoś poręczenia lub wyboru. To także zgoda na postępowanie, które nie zawsze jest zgodne z naturą, a czasami i z prawem również.
Na przyzwolenie niekiedy trzeba sobie zasłużyć, lub do niego dorosnąć. Wiedzą o tym zwłaszcza rodzice i rozmaici wychowawcy, kiedy nagradzają swoje pociechy (lub wychowanków) zgodą na samodzielny wyjazd lub udział w jakiejś imprezie, na przykład na wakacje pod namiotami, czy tradycyjny młodzieżowy Woodstock.
O przyzwoleniu możemy mówić także w sytuacji, gdy obowiązujące normy etyczne zostają podporządkowane tak zwanemu duchowi czasu i zezwala się na usuwanie ciąży, a prawo jakiegoś kraju „dojrzewa do tego”, by zaakceptować eutanazję. To z reguły wyjątki, chociaż wcale już nie tak rzadkie, jak kiedyś bywało. Ostatnio na przykład bierze się pod rozwagę możliwość wprowadzenia norm przyzwalających zarówno lekarzom, jak i ciężko chorym pacjentom na… zaniechanie bezskutecznej terapii podtrzymującej życie.
W sprawach bardziej codziennych i publicznych matka może dorastającej córce przyzwolić, by czasami wracała do domu po godzinie 22.00, a ojciec swojemu synowi, który zdał maturę, w nagrodę przyzwala, by ten usiadł za kółkiem jego samochodu. – Oczywiście w tym przypadku musi być spełniony warunek, że syn zdobył wcześniej prawo jazdy.
Przyzwolenie to także coś, co sobie możemy dać sami. Możemy na przykład, idąc z duchem czasu, przyzwolić sobie na stosunki pozamałżeńskie, na mobbing w miejscu pracy, na bycie chamem w towarzystwie, które akceptuje normy bycia ludzi z marginesu. – Że co? Nie zgadzacie się ze mną? To mimo wszystko powinno być karane?
Ano, może kiedyś tak bywało. Za zdradę małżeńską sąd karał rozwodem, za mobbing można było dostać nawet wyrok do odsiadki w zawieszeniu, a za bycie chamem… zostać wykluczonym z danej grupy społecznej, która zachowuje jeszcze trochę kultury i zdrowego rozsądku.
Idąc tym tropem, wchodzę powoli do mętnej wody tak zwanej odpowiedzialności zbiorowej. Odpowiedzialności za nas samych, za nasze dzieci, wnuków, za przyjaciół. Odpowiedzialności przed historią, przed społeczeństwem, a nawet przed Bogiem.
O odpowiedzialności przed sądem w tym miejscu już nie powinienem pisać, bo jak się okazuje, została ona ostatnio zmarginalizowana. – Sąd, który w naszym kraju stoi najwyżej, to znaczy ponad innymi sądami, uznał, że… „można lżyć, byle nie imiennie”. Można lżyć w sejmie, w najwyższym ustawodawczym organie państwa, lżyć swoich przeciwników politycznych, obrzucając ich najbardziej podłymi kalumniami. Można opisywać ich twarze, że to niby zamiast nich, mają zakazane mordy, no i w ogóle przypisywać im wszystko, co najgorsze Polak Polakowi przypisać może: zdradę, upodlenie, służalczość wobec tych, co kiedyś w historii świata wymuszali wiernopoddańczość innych narodów, et cetera, et cetera.
No cóż, sąd ma prawo naginać prawa, bo dostał przyzwolenie od swojej partii, która już przejęła część kompetencji do sprawowania nad nim władzy, niszcząc jego niezawisłość. I która w najbliższym czasie te kompetencje usiłuje rozszerzyć, co budzi duży sprzeciw społeczny. Spory sprzeciw, ale tylko wśród tych, którzy pozostają w opozycji. Żeby była jasność – w opozycji do partii rządzącej.
Nie wiem, jak Ty Czytelniku, ale ja na przykład nie przypominam sobie, żebym biorąc udział w wyborach do władz najwyższych, dawał przyzwolenie tym, którzy także w moim imieniu mieli sprawować władzę w kraju, żeby we wszystkim decydowali za mnie, żeby mnie wyręczali w decydowaniu o sposobach wychowywania moich dzieci i wnuków, żeby mi narzucali swoją kulturę bycia i swój styl postępowania z tymi, którzy mają odmienne poglądy od moich. By narzucali mi swoje poglądy polityczne na historię, na widzenie świata, na religię, o kulturze już nie mówiąc.
I tu wkraczamy na kolejną ścieżkę przyzwolenia, które z nadanego sobie namaszczenia sprawowania władzy najwyższej w imieniu rzekomej większości społeczeństwa, „uzurpator” stara się rozszerzyć na całe społeczeństwo. Jeśli mu się to uda, strach pomyśleć, jakie wyroki zapadną wtedy. Czy podległe mu partyjnie sądy nie pójdą jeszcze dalej i już nie tylko będzie można lżyć bezimiennie, ale także imiennie poniżać, szantażować, a nawet… stosować – jak w średniowieczu – tortury, rugi społeczne, topić w zburzonych wodach Wisły i Odry. – Nas Polaków stać przecież na wszystko, byle tylko uzyskać, to znaczy byle tylko dano nam na to przyzwolenie.
Przykro mi o tym pisać, ale proces jest rozwojowy na tyle, że już w widoczny sposób działa. Kultura polityczna w naszym sejmie przestała obowiązywać. Zresztą w senacie także. A brak kultury politycznej na szczytach władzy przekłada się nie tylko na nowy obraz panującej klasy politycznej, ale także na podległe im media. I wcale nie muszę tego dowodzić, bo na co dzień wszyscy przykładów doświadczamy aż nadto.
Idźmy zatem dalej. Brak kultury elit politycznych, a może nawet należałoby powiedzieć więcej – upowszechnianie przez nie takich właśnie wzorców niekulturalnych zachowań, przekłada się na zachowania przedstawicieli niższych sfer rządzących, a także na ich wyborców. Powstaje błędne koło, które ma to do siebie, że jak wszystkie inne koła po prostu się zamyka. Zaczynamy żyć w świecie braku kultury, w świecie o rozchwianych prawach dla wybrańców narodu i obostrzonych prawach dla suwerena.
Zaczynamy odczuwać przyzwolenie nadane wszystkim tym, którzy z nami się nie zgadzają, mają odmienne poglądy, nie popierają chamstwa i obłudy. Otwieramy drogę do przemocy i to w dwóch wymiarach: duchowym (mentalnym) i fizycznym. Wymiar duchowy przekłada się na izolowanie przeciwników w formie wymiany kadr na wszystkich szczeblach władzy. – „Nie jesteś z nami, nie możesz mieć nic do powiedzenia”.
Wymiar fizyczny to budowanie zaplecza w postaci własnych sił porządkowych, organizacji o charakterze policyjnym, militarnym i… bojówek.
Z ogromnym zaskoczeniem przyjąłem jedną z ostatnich wypowiedzi ministra ON Macierewicza, kierowanej do podległych mu żołnierzy WOT, że niby mają do spełnienia dwie misje: obrony przed wrogiem zewnętrznym i… wewnętrznym, który już jest. – O matko! A kto to nim jest? – Jeśli opozycja, to co? Mają wrócić czasy rewolucji październikowej z początku XX wieku, czy załatwiania porachunków na ulicach z czasów „Solidarności”?
Byłbym może i skłonny na wyciszenie, na wytłumaczenie sobie i Tobie Czytelniku, że coś się ministrowi nieopatrznie wymsknęło, pomylił wroga zewnętrznego z wewnętrznym. Byłbym, gdyby nie dalszy rozwój wydarzeń. Gdyby z okazji święta niepodległości 11 listopada na ulice stolicy nie wyszło tysiące narodowców, wśród których znaleźli się – z partyjnego przyzwolenia rządzących – skrajni nacjonaliści, a nawet ludzie jawnie faszyzujący i wyrażający opinie noszące znamiona ksenofobii i rasizmu.
Co takie przyzwolenia mogą czynić dalej z umysłami młodych ludzi, którym od dłuższego czasu wbija się do głów, że największe zasługi w budowaniu powojennej rzeczywistości mają żołnierze wyklęci, a później opozycja do opozycji solidarnościowej, strach nawet pisać.
Godząc się na współistnienie w ramach funkcjonujących w Europie instytucji politycznych i układów ekonomiczno-społecznych, Polska weszła w skład grupy państw, które nadają ton funkcjonowaniu, reformowaniu i rozwojowi całego kontynentu. Podporządkowała się prawom unijnym, zaakceptowała unijne zasady współistnienia w ramach Unii Europejskiej.
Niezrozumiałym jest zatem, że jednocześnie w naszym kraju neguje się te zasady, przyzwalając na niszczenie dotychczasowego wieloletniego dorobku w zakresie międzynarodowej współpracy, na opowiadanie się za jakimś niezrozumiałym dla większości Polaków rewizjonizmem, który może skutkować sankcjami ekonomicznymi, obcięciem funduszy unijnych, czy też całkowitą izolacją Polski na arenie międzynarodowej.
Jestem politologiem, ale też jako autor książek o żołnierzach wyklętych, z troską i dużym niepokojem obserwuję to, co ostatnio dzieje się w aspekcie politycznego przyzwolenia przez rządzących na rozszerzanie się działalności organizacji o charakterze narodowym, czy pseudo-patriotycznym, nacjonalistyczno- faszystowskim i rasistowskim. Rok temu zachwycałem się wręcz na łamach naszego biuletynu działalnością młodzieżowych Grup Rekonstrukcji Historycznych hołdujących tradycjom żołnierzy wyklętych. Ten kierunek wzbudzał i nadal zresztą wzbudza u młodzieży poczucie dumy z przynależności do narodu polskiego, przywraca pamięć o bohaterach, którzy walczyli o naszą wolność, umacnia poczucie wartości i sens trwania przy narodowych tradycjach etc.
Od patriotyzmu do nacjonalizmu jednak niedaleko. I tylko uważne śledzenie dróg rozwoju zjawiska oraz mądre historyczne pokierowanie nim, ma szansę budować zdrowe postawy patriotyczne. Troską nie tylko dla nauczycieli i rodziców powinno być zachowanie młodzieży, która utożsamiając się z potrzebami narodu, nie zabłądzi w jego zakamarkach trudnej historii i nie ulegnie pokusie uwolnienia swych młodzieńczych wigorów w ulicznych walkach.
A tymczasem wzorce, z jakich młodzież korzysta, nie zawsze nadają się do naśladowania. Niektórzy przedstawiciele partii rządzącej wraz z kilkoma działaczami IPN – po wielu latach opluwania i przypisywania zdrady narodowej Lechowi Wałęsie „zniszczyli narodowy symbol przemian ustrojowych”, symbol światowej legendy (nagroda Nobla) Solidarności. Świadomie, lub mniej świadomie (pod wpływem emocji) burzy się wiele innych dotychczasowych autorytetów, budując mosty, którymi podąża duch odwetu. Narodowego odwetu. Przeciwko wszystkim, którzy kiedyś budowali państwo ludowe i powojenny ład socjalistyczny. Jakby nie miało już żadnego znaczenia, iż podczas najstraszliwszej w dziejach ludzkości wojny światowej naród nasz przetrwał tylko dzięki wysiłkowi zbrojnemu setek tysięcy polskich żołnierzy zjednoczonych sił zbrojnych; zjednoczonych w wspólnej walce z faszyzmem. Walce, która nie byłaby możliwa bez uczestnictwa w niej Związku Radzieckiego, który potem za przyzwoleniem mocarstw Europy Zachodniej wchłonął nas w granice podległości pod swoje imperium zła (czytaj też: totalitaryzmu).
Brak znajomości szczegółów historycznych, czy też świadome zapominanie o tym, że jeszcze przez dziesiątki lat po wojnie byliśmy w wyniku politycznych układów spowodowanych wojną zagrożeni przez Zachód, co przecież przekładało się na całą politykę bloku wschodniego, zakłamuje historię. Młodzi ludzie , którzy tak krótko jeszcze wśród nas żyją, nie mają wyczucia pomiędzy upływem czasu od przedwojnia i powojnia, do dzisiaj. Nie zawsze rozumieją, że tych, którzy kiedyś zamordowali Inkę, Łupaszkę, Pileckiego… już wśród nas nie ma. Że hasłami „Bij wroga!” dzisiaj nie należy się posługiwać, bo ten wróg już nie istnieje, a tego typu rozumowanie prowadzi mylnie do przypadkowo wskazanych celów i przełożyć się może na przypadkowe ofiary.
Milczenie Kościoła w sprawach rozłamu pomiędzy katolikami uwikłanymi w politykę i tymi, którzy się od niej dystansują, przede wszystkim bardzo źle rokuje dla samego Kościoła. Przyśpiesza proces odchodzenia ludzi od wiary, która wikłana jest w politykę, oddala wizje budowania ojczyzny w duchu nauk Jana Pawła II, ośmiesza hierarchię kościelną, która sama ze sobą zaczyna mieć problemy natury poznawczej, w aspektach rozumienia potrzeb kraju i potrzeb Kościoła.
Młodzież potrzebuje wzorców, ale mądrych wzorców, i mądrego przewodzenia jej zapałem twórczym, jej patriotyzmem i zaangażowaniem.
Nie zapominajmy też przy tym, że jak mówi przysłowie: „Kij ma dwa końce”, może zatem zdarzyć się, że łatwo przeobrazi się w bumerang. Tak, czy siak, nikt tego nie chciałby doświadczać. Ani zamieszki, walki na ulicach i barykady, ani „ukraiński Majdan” nie są nam potrzebne, ale zgoda narodowa, wzajemny szacunek i mądra nauka na błędach przeszłości.
I jeszcze jedno porzekadło: „Zgoda buduje, nienawiść rujnuje” – pamiętajmy o tym. Przyzwalając na przemoc, budujemy sobie najgorsze, bo betonowe, zamiast domów – bunkry i schrony.