Andrzej Wołosewicz – Mój nielubiany Sartre

0
260

Andrzej Wołosewicz

 

Mój nielubiany Sartre

 

wolosewicz            Można nie lubić Sartre’a. Ja nie lubię Sartre’a-filozofa i Sartre’a-dramaturga, ale warto czytać – to lubię! – Sartre’a interpretatora literatury, np. jego esej o Faulknerze („Sartoris Faulknera”). Od Sartre’a jako krytyka literackiego warto się uczyć, podobnie jak od Thomasa Mertona w tej samej roli. Jego „Eseje literackie” (Bydgoszcz 1998) niepowtarzalne! Można się z oboma nie zgadzać w ocenach, można spierać się o ujawniane systemy wartości literackich, warsztatowych, filozoficznych, ale nie można im odmówić zmysłu pisania  o literaturze. Obaj czynią literaturę żywą, gdy w większości recenzji, esejów, tekstów krytycznoliterackich wyraźnie odczuwam dwa obce sobie światy. Jeden to świat krytyka oceniającego, opisującego z tak silną presją swojej osobowości, że bardziej widać jego i jego narzędzia niż omawiany tekst. To tak jak przy operacji widzimy „całego” chirurga a pacjenta jedynie w odsłoniętych „operowanych” fragmentach. Literatura, pacjent, nawet uratowany, najczęściej uratowany, to tylko kawał mięsa, analitycznie rozebrane truchło. A my, czytelnicy, chcemy widzieć i znać tego pacjenta z imienia i nazwiska, z jego indywidualnego charakteru i zachowań. Zawsze więc apeluję o głębsze i bogatsze zindywidualizowanie naszych opisów, bo przecież nie są one wspólne, zawsze mamy przed sobą inny poetycki/literacki konkret i starajmy się to uwydatnić. Autorzy, których omawiamy bardziej przecież oczekują wyłapywania tej ich odrębności, osobności, inności niż podobieństw (poza, oczywiście sytuacjami, gdy porównujemy ich do Literackich Gwiazd!), bardziej oczekują wyróżnienia ich na tle niż wskazywania, że doskonale nieodróżnialnie się w to tło wtapiają, no chyba, że rzeczywiście się wtapiają, wtedy apeluję, by nie wyróżniać ich z tego tła na siłę. Apeluję po prostu żeby wtedy nie przyklejać znaczków na te de facto puste – choć zapełnione wierszami! – tomiki. (Zawężam te apele do poezji, bo ona mnie najbardziej interesuje). Rozpisałem się o tych moich warunkach, które stawiam czytanym tekstom, bo właśnie przywołany w tytule Sartre doskonale je spełnia.  Proszę zajrzeć choćby do jego esejów ze zbioru „Czym jest literatura” (PIW, Warszawa 1968), którego lekturę sobie odświeżyłem w ostatnim czasie.

 

Co tak naprawdę robi Sartre? Wchodzi w pisane teksty, jeśli można tak powiedzieć. Rozumiem przez to, że przyjmuje ich warunki i sposób literackiego istnienia i dopiero tak usadowiony stara się rozeznać jak i co się tam dzieje. Określam to analizą wewnętrzną albo fenomenologiczną (odwołującą się do wysiłku „wniknięcia w istot rzeczy”). Zobaczmy dla przykładu – by nie pozostać gołosłownym – jak analizuje Geneta, tego paskudnego Geneta, który „urzeczowia” świat i samego siebie, w którego tak urzeczowionym  (co u Geneta często równa się: uczłowieczonym – i wcale nie w sensie, jaki z tym słowem wiążemy, lecz w znaczeniu racjonalności agresywnie nas podglądającej we wszystkich rzeczach, ich „oczami”!) świecie racjonalność nie zostawia miejsca na poezję, mówi Sartre o poezji u Geneta właśnie jako o nieistnieniu. Tylko jako nieistnienie poezja może się uratować. Oto stosowny fragment:

„Jedno z silniejszych wzruszeń poetyckich Genet przeżył, kiedy zobaczył na zielonej łące krzesła z czerwonego aksamitu i złocone lustra. W tym widowisku, dostarczonym przez przedmioty tak dogłębnie ludzkie, a przecież porzucone naturze, rozpoznamy łatwo salon w głębi jeziora Rimbauda, igranie bytu i niebytu Mallarmego – słowem, sprzeczność nie do utrzymania. A przecież Genet mówi nam coś zgoła przeciwnego: że poezja usuwa sprzeczności: „Długo wierzyłem, że dzieło poetyckie pokazuje nam konflikty. Tymczasem ono je znosi.” Bo rzeczywiście prezentuje nam je jako  u r z e c z y w i s t n i o n e. Istnienie usiłuje u t r z y m a ć  konflikt bez rozwiązania, poemat natomiast – czy to będzie poemat pisany, czy  przedmiot-poemat – to właśnie ów konflikt, ale konflikt w spoczynku, wpisany w spokój bytu. Sprzeczność fotela i łąki czy jeziora i salonu – to dla nas odbicie dwuznaczności ludzkiej kondycji: człowiek jest całkowicie naturą i całkowicie antynaturą, przekracza świat i jest przez świat miażdżony. (…) Lecz kiedy wszystko jest już wyjaśnione, kiedy byt dochodzi już do pełni, kiedy rozum rozwiał legendy i urojenia, ujawnia się coś niewytłumaczalnego, jak gdyby poetycki osad. Jest to osad, który nie istnieje, jako że jedynie nieistnienie pozwala mu wymknąć się z koła obiektywnych wyjaśnień. Niemniej jednak daje Genetowi znaki, ujawnia jego oczom niejasny sens, który pozostaje, gdy byt zmiażdżył już zwyciężonych przez historię; jest on  nieistniejącym zwycięstwem zwyciężonych, którego ciągle lękają się zwycięzcy. Fotel zabłąkał się na łąkę; jego barwa wchodzi natychmiast w stosunki z barwą łąki; czerwień materii i zieleń łąki ujawniają jakieś pokrewieństwo. Ale to pokrewieństwo rozsadza od wewnątrz rzeczywistą sprzeczność: wymyślona przez człowieka – a także przez czas – barwa obicia kłóci się ze świeżą zielenią młodych pędów; mówi o innym świecie. Krzesła i lustra otacza widnokrąg, gubią się one w naturze, ale ostre kanty tych mebli są zupełnym przeciwieństwem miękkich krzywizn naturalnych.”

Ten passus dotyczy wspomnianego obrazu, który ujął Geneta, a którego analizę oczywiście warto zobaczyć w perspektywie całego, ponad pięćdziesięciostronicowego eseju „Kain”, z którego niniejszy cytat pochodzi. Wtedy dopiero poznamy cały smak Sartrowej opowieści. Podoba mi się ona, bo mimo trochę zakręconego tłumaczenia ma w sobie dużo racji i uroku, bo współgra z moim (naszym?) podejściem do poezji – uprawiam ją (uprawiamy?) z pasją i nadzieją, z pewną osobistą bezwzględnością i jednocześnie doznając i obserwując jak niewiele, nic zgoła ona )poezja) dla w pełni zracjonalizowanego świata nie znaczy. Ot, czasami zainteresuje go jak kurz na meblach, coś zewnętrznego, nie mającego z meblami nic wspólnego. Dlatego nawet nasza racjonalność prześciga się w wynajdowaniu środków, coraz lepszych środków, które by go skuteczniej od mebli odstręczały. To los poezji w dzisiejszym świecie, los złodzieja i kryminalisty jak ci wszyscy przyjaciele Geneta:

Otóż przed wszystkim sam „argos” jest językiem poetyckim. Nie twierdzę oczywiście, że jego słownictwo jest pełne szlachetności lub wdzięku. Mam na myśli to, iż ukucie tego języka jest podjętą przez pasożytniczą społeczność, która czuje się odcięta od rzeczywistości, próbą zapełnienia olbrzymiego deficytu słownego przez liryzm i inwencję językową. Wszyscy złodzieje i kryminaliści znajdują się w sytuacji przypominającej sytuację Geneta: muszą posługiwać się językiem ogółu, jakkolwiek jest to dla nich język zakazany. Potrzeba im jakiegoś miana na oznaczenie drzwi czy pociągu. Jeśli jednak posłużą się słowami „drzwi” i „pociąg”, będą porozumiewali się między sobą językiem nieprzyjaciela, wprowadzą w siebie słowa mieszczanina, a więc jego myśli, wartości, system świata, gotowi niemal osądzać swoje przestępstwa w myśl jego zasad.”

            To właśnie w swojej rozmowie z Genetem, w swojej o nim opowieści Sartre mówi o dwóch rodzajach poezji. Poezja zawsze jest o autorze, o nas piszących, zawsze jest o sobie a przynajmniej pozostaje wielce o-sobistą niezależnie od tematu i treści, ale jest jedno ale, które Sartre opisuje na przykładzie Geneta i Montaigne’a:

To, co piszę – mówi autor – ważne jest wyłącznie dla mnie. Publiczność zaś: Jeżeli mam coś czytać, musi to być ważne dla wszystkich. (…) W przeciwieństwie do Montaigne’a, któ®y także przedstawia siebie w swojej jednostkowości, ale  d l a  i n n y c h, z intencją komunikacyjną.”

My poeci przecież wciąż podróżujemy w poszukiwaniu nowego języka, tak jak Sartre szukał go idąc śladami swoich interpretacji Geneta. Szukamy tego swojego języka, ale przecież jednocześnie chcemy, by nas usłyszano – to nasz odwieczny problem. No to do zobaczenia w drodze, w poszukiwaniu naszego poetyckiego Graala.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko