Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
90

Wacław Holewiński

 

Mebluję głowę książkami

 

mebluje-glowe

 

 

 

Od komunizmu do opozycji

dzienniki53 82Czasami się dziwię, że można napisać tak ogromną książkę. A jeszcze bardziej gdy dowiaduję się, że to dopiero pierwszy tom. Nawet jeśli pominąć wstęp Andrzeja Friszke i notę edytorską „Dzienniki 1953–1982”, to prawie sześćset stron.

Woroszylski zaczął swój „pamiętnik” podczas „ekskursji” do Związku Radzieckiego w roku 1953 jako ortodoksyjny komunista. Pokazywano mu wsie potiomkinowskie, a on coraz częściej zadawał sobie pytanie gdzie jest prawda, a gdzie fałsz.. Czy już wówczas przejrzał na oczy? Pewnie nie. Zresztą niewiele zapisków z tego czasu w „Dzienniku”. Bo też nie ma tu ciągłości. Jest rok ’53, nie ma ’54, mamy kolejne lata, a potem znów przerwę od roku ’60 do ’66 i kolejną od ’69 aż do ’79. Tak naprawdę bardzo obszerne są zapiski jedynie z lat 1980–1982.

 

Natalia Woroszylska, córka pisarza, twierdzi, że ojciec, bojąc się utraty „Dzienników” na rzecz Służby Bezpieczeństwa oddawał je na przechowanie różnym znajomym i niektóre fragmenty/lata po prostu zaginęły. Szkoda.

Dla mnie, trudno mi to ukryć, zapiski Woroszylskiego mają wymiar szczególny – w niektórych wydarzeniach tam opisywanych, zwłaszcza z lat 1979–1982 sam brałem udział – na przykład w planowanej (planowanej, bo jej uczestników aresztowano zanim zaczęli demonstrować, a ja przygotowywałem całą poprzedzającą ją noc ulotki do rozdania przechodniom) demonstracji środowiska krakowskiego SKS-u pod warszawskim Ośrodkiem Czechosłowackim w roku 1979 (w obronie więźniów politycznych u naszych południowych sąsiadów), niektóre znałem z wielu innych relacji, dziesiątki pojawiających się na kartach książki postaci to moi bliżsi lub dalsi koledzy z przedsierpniowej opozycji.

Jak wspomniałem, zaczynał jako komunista (22 kwietnia 1957 roku pisał: „Biblia. Czytam ją z przerażeniem. To najokrutniejsza książka, jaką znam. Izraelici – hitlerowcy starożytności. Historia zdobywania Lebensraumu przez naród wojowniczy, bezwzględny, pełen pychy i pogardy dla wszystkich innych. Podczas takiej lektury łatwo zostać antysemitą”.), kończył jako przyjaciel Kościoła, wieloletni felietonista „Więzi”.

Czym są „Dzienniki” Woroszylskiego? Dosyć szczegółowym opisem życia w PRL-u – życia inteligenta, pisarza, najpierw uprzywilejowanego, wypychanego przez komunistów na piedestał, potem pozbawionego możliwości druku, często wpadającego w pułapki „życia w drugim obiegu”, rewizji, konfiskat książek (choć akurat nie u niego), z nadziejami, które niósł niezależny, podziemny ruch wydawniczy i takie inicjatywy jak Towarzystwo Kursów Naukowych, z drugiej strony – frustracji, przecież nie tylko jego, życia na marginesie, obojętności społeczeństwa na działania grupki dysydentów. To także zapis „normalnego” życia w PRL-u: kolejek, „zdobywania” jedzenia, urzędniczej złośliwości. I życia towarzyskiego, jakiego dziś możemy tylko zazdrościć: spotkań z przyjaciółmi, kolacji, oglądania filmów, chodzenia do teatru, na wernisaże. Setki postaci ważnych i mniej ważnych (choć raczej ważnych dla naszego życia umysłowego), ich ówczesne poglądy, recepty na życie w „socjalistycznej ojczyźnie”, demonstracje poparcia albo wręcz odwrotnie – oportunizm w czystej postaci. To także dziennik pracy twórczej. Szczegółowy opis terminarz powstających utworów, ich odbiór, publikacja.

Zdumiewało mnie w tym tomie sporo rzeczy. Na przykład konflikty w redakcji najważniejszego podziemnego pisma literackiego – „Zapisu” (głównie, jak się zdaje, na linii Bocheński–Woroszylski), albo takie, które z dzisiejszego punktu widzenia, późniejszych wyborów, postaw ideowych, z całą pewnością by nie miały miejsca: „Adaś [Michnik – przyp. mój] obejrzał film Agnieszki [Holland – przyp. mój], jest jego wielkim przeciwnikiem”, oceny Wałęsy przez Kuronia i Michnika (ich bliskość z „Gwiazdozbiorem”), spór Mazowieckiego z Kuroniem o kształt „Solidarności”. A dalej na przykład rola Podstawowej Organizacji Partyjnej przy Związku Literatów Polskich, także prezydium Związku. Jakże to dalekie. Zadziwiająca była (a może nie, może świat dzięki komputerom, internetowi nam się skurczył) potrzeba organizowania się, bycia blisko, razem, tworzenia jakichś kręgów towarzyskich… Wstrząsnął opis Jacka Kuronia po śmierci Gajki, jego żony… Inna epoka.

Zupełnie oddzielną częścią tych zapisków jest rok 1982. W gruncie rzeczy mógłby funkcjonować jako osobna książka. Prawie cały ten rok spędził Woroszylski w odosobnieniu (dosyć szczególnym, bo jednak nie była to cela więzienna). Internowanie, czas szczególny dla paru tysięcy osób – ośrodek wczasowy zmieniony na obóz, organizowane tam spotkania PEN Clubu, pisanie, przyjazdy rodzin, spory z pilnującymi intelektualistów strażnikami, opłatek, msza, jakieś grypsy, przemycane wiadomości, telewizja, wychodzący wcześniej od innych Szczypiorski, Bartoszewski szorujący kible, nauka języków, wiersze… I w przypadku Woroszylskiego, jego żony, jakiś rodzaj heroizmu. Tak to odbieram – chory pisarz nie godzi się na jakiekolwiek kontakty z generałem Kiszczakiem, proszenie go o cokolwiek – więc siedzi, siedzi, siedzi, miesiąc po miesiącu, większość internowanych dawno na wolności, sierpień, wrzesień, październik… Ponad dziesięć miesięcy…

Zastanawiałem się, kiedy Woroszylski stracił wiarę w komunizm. Tam w Sojuzie, w roku 1953? Podczas rewolucji węgierskiej w 1956? Z chwilą wyrzucenia z partii Kołakowskiego w 1966 roku? Przeszedł trudna drogę. Napisał, że „do siebie dawnego, tamtego, nie odczuwam nienawiści ani pogardy, najwyżej pewien ironiczny dystans, pewną potrzebę dyskusji, niezgody. Co było, to było. Człowiek nie jest kimś do łatwego etykietowania”.

Pytałem córkę pisarza o zawartość „Dzienników”, o sposób jego przygotowania do edycji. Jasno mówiąc, że to niezwykle ważna książka muszę też powiedzieć, że nie, nie za bardzo mi się podoba. Natalia twierdzi, że ojciec nie zamierzał publikować swego diariusza, że w związku z tym zdarzało mu się wydawać mocne, czasami krzywdzące sądy o wielu ludziach – pominięto je w „Dziennikach”. Aby nie czuli się dotknięci oni, ich dzieci, krewni… Mam przekonanie, że to nie do nas należy weryfikacja, że naszą rolą, skoro decydujemy się – wbrew woli autora – na publikację, należy zachować integralność tekstu. Ale to tylko moja opinia.

Słowa podziękowania należą się doktor Agnieszce Dębskiej, redaktorce tomu. Bez jej pracy, tysiąca przypisów, „Dziennik” dla młodego czytelnika w wielu miejscach byłby trudny do zrozumienia.

 

Wiktor Woroszylski – Dzienniki 1953–1982, Ośrodek Karta, Warszawa 2017, str. 752 + 40 str. wkładka zdjęciowa.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko