STANISŁAW GRABOWSKI
POMNIK. Wspomnienie
Spotkałem go ostatnio obok bramy miejskiego cmentarza. Sprzedawał znicze. Mocno posiwiał, ale lata nie pokonały jego barczystej sylwetki, nie odebrały mu całej młodzieńczej urody, w oczach, jak dawniej, paliły się przekorne iskierki.
Napłynęły wspomnienia.
Był Październik 56 roku, ważny miesiąc w naszej powojennej historii, o czym zapewne czytelnicy „Lasu Kabackiego” wiedzą ze szkoły. W kraju szło nowe, dotarło i do mojego miasteczka. Pamiętam, np. wiec na Rynku, na którym zebrali się mieszkańcy, urzędnicy i robotnicy, kolejarze, którzy z racji ciągłych podróży, byli najlepiej poinformowani. Na konnej platformie, raz po raz, stawali mówcy, nie żałowali słów krytyki. Zapamiętałem zwłaszcza jednego z nich, w cajgowym ubraniu, Steina, jak wykrzykiwał „Obiecują i nie dają!”.
Sekretarz powiatowy wiadomej partii o nazwisku Mikułów, odepchnięty od zaimprowizowanej trybuny, stał blady pod ścianą budynku przedwojennego starostwa. Nikt nie chciał słuchać jego racji. Myszkując, tak jak i mój kolega Franek, pomiędzy zgromadzonymi ludźmi, dotarłem i do niego. I zobaczyłem, jak trzęsły mu się ręce. Opierał się o ścianę, jakby do niej chciał się przykleić.
Wiec, dla nas dzieciaków, był niezwykłym przeżyciem, słowa mówców zapadały nam w pamięć.
Jednak, co mogliśmy zrobić, by utożsamić się z tłumem, z naszymi ojcami i dziadkami? Pod ogromnymi lipami, w zmierzchającym się jesiennym ciepłym dniu, uważnie wsłuchiwali się w głos z głośnika nazywanego kołchoźnikiem.
Ze stolicy, z Placu Defilad, przemawiał towarzysz Wiesław, zwolniony z więzienia prosto na warszawski wiec.
Słowa, które wówczas usłyszeliśmy, namieszały nam w głowach, ich konsekwencją była historia, które wydarzyła się kilka dni później.
Na początku listopada, gdy mieszkańcy wczesnym rankiem szli do pracy, zobaczyli, że w Ogrodzie Wolności, nazywanym wcześniej Ogrodem Róż, ktoś oblał czerwoną farbą postument, na którym ramię w ramię stało dwóch żołnierzy: polski i radziecki. Głowę żołnierza bratniego narodu nakrył dodatkowo wiadrem z farbą czy też minią.
Pomnik Wdzięczności i Braterstwa, jak go nazwano, stanął w ogrodzie w 1949 roku, pisano w gazecie, że „dla uczczenia bohaterskiej Armii Czerwonej”. W ogród, przed laty, zamieniono tzw. suchą fosę. Wyżej widnieją do dziś resztki murów obronnych z XIV wieku i masywna Brama Łąkowska.
Miejscowi milicjanci zgłupieli. Kto śmiał ugodzić w nierozerwalną przyjaźń polskiego i radzieckiego żołnierza, którzy stali na postumencie z jasnego piaskowca, kto pohańbił oswobodzicieli ojczyzny od faszystowskiej bestii?
Sprawców wykryto bez trudu. Byli nimi… Franek i jego dwóch kolegów. Jego kolegów, czyli naszych kolegów. Wszyscy znaliśmy się od czasów przedszkola „Caritasu” przez pomyłkę nie zlikwidowanego przez władze, a następnie ze Szkoły Podstawowej nr 1 przy ulicy Pod Lipami.
W szkole odbył się apel, na którym niegodny ucznia czyn został potępiony i napiętnowany przez dyrekcję. Widziałem siedmioklasistów, jak uśmiechali się pod sypiącym się wąsem. Oni tak nie uważali, choć nie mogli sprzeciwić się głośno kierownikowi szkoły. My, ich rówieśnicy, również nie zamierzaliśmy potępić Franka i i jego kolegów. Po cichu byliśmy z nich dumni. Zazdrościliśmy im. Taki numer wykręcić milicajom! Ależ mieli fantazję i odwagę!
Trójki bohaterów już na apelu nie było. Zatrzymano ich w areszcie komendy powiatowej MO, a stamtąd przewieziono do milicyjnej izby dziecka, skąd trafili do poprawczaka. Całą trójką – do jednego. Trochę dziwne, że ich nie rozdzielono, nie próbowano posiać strachu: kto z nich zdradził, wyłamał się? Za głównego prowodyra uznano Franka.
W poprawczaku przebywali aż do ukończenia szkoły podstawowej. I dopiero wtedy powrócili do miasteczka. Ale, zdaniem miejscowej władzy, ich edukacja już się zakończyła. Nie było dla nich miejsca w miejskim liceum. A że nauka poza miasteczkiem przekraczała możliwości ich rodziców… było dla nich miejsce tylko u szewca lub piekarza. I tam też zostali skierowani. A później szybko znaleziono im zajęcie, bo ciężka i prymitywna praca była wówczas traktowana przez władzę jako… kara.
Franek był pod stałą „opieką” milicjantów z Komendy Powiatowej MO i Służby Bezpieczeństwa, ale jakoś dawał sobie radę. Nie podpadał. Wyrósł na krzepkiego mężczyznę o misiowatym usposobieniu. Kiedy ukończył naukę w piekarni i został czeladnikiem ktoś pilnował, by mu bez ceregieli wręczono wezwanie do wojska. To prawda, skierowano go do służby elitarnej, bo w Marynarce Wojennej, ale było to zamierzone. W Marynarce rekrutom nie było lekko, na dodatek służba wojskowa trwała tam nie dwa a trzy lata.
Przystojny Franek w marynarskim mundurze ze złotym paskiem na rękawie marynarskiej bluzy, czyli w stopniu starszego marynarza, rzadko znad morza przyjeżdżał na przepustki do rodzinnego miasta.
W czasie jednej z nich wdał się na wiejskiej zabawie w bójkę, a właściwie, jak twierdzili świadkowie, został do niej sprowokowany. Musiało go obezwładnić kilku milicjantów. Dlaczego tam tak szybko się znaleźli? Na ogół wiejskie bójki kończyły się bez udziału milicji. Zresztą, wówczas obecność pięciu milicjantów na wsi „zabitej dechami” była wydarzeniem.
Rozprawa odbyła się przed wojskowym sądem. Że Franek skalał mundur marynarza, to nie był najważniejszy argument dla sądu. Ważniejsze było przypomnienie mu dziecięcego czynu, za który przecież odpokutował poprawczakiem!
Jako dziesięciolatek nie mógł być zaaresztowany, teraz nadarzyła się okazja. Otrzymał karę dwóch lat więzienia, której domagał się prokurator, Choć był to jego pierwszy wyrok, sędzia nie złagodził kary, ani jej nie zawiesił.
Po jej odbyciu Franek powrócił do domu, do matki wdowy. Ciągle właściwie niepokonany. Jednak po wyroku nie łatwo było mu znaleźć pracę w państwowym zakładzie. Innych prawie nie było w naszym miasteczku. W końcu zatrudniła go firma budowlana, choć tylko do kopania rowów.
Ten ogromny dobroduszny mężczyzna, urodzony optymista i wesołek, raz za razem otrzymywał od władzy lekcje wychowania. Chociaż niełatwo było go złamać. Pamięć o chłopięcym wybryku zawsze szła za nim. Był traktowany w poufnych dokumentach jako „niepewny politycznie”. Ta opinia, co rusz, wykoślawiała jego życie, uniemożliwiła mu np. naukę w szkole średniej dla pracujących…
Stałem przed skromnym stoiskiem i patrzyłem, jak Franek do foliowej torebki pakował kolorowe znicze. Robił to niezręcznie. To wyraźnie nie było jego ulubione zajęcie. Chciałem mu powiedzieć…, ale właściwie, co chciałem mu powiedzieć, co dodać do historii sprzed pięćdziesięciu lat?
Z tyłu napierali na mnie nowi klienci.
Bez słowa uścisnąłem mu rękę i wszedłem w cmentarną bramę, by w głównej alei zmieszać się z tłumem ludzi niosących znicze, bukiety kwiatów i doniczki z kwiatami.
Był 1listopada – Dzień Wszystkich Świętych.
Warszawa 2007
Stanisław Grabowski