Jan Stanisław Smalewski – Łąka aż do lasu (opowiadanie zaduszkowe)

0
377

Jan Stanisław Smalewski

 

Łąka aż do lasu

(opowiadanie zaduszkowe)

 

Aleksander GierymskiTen skrawek ziemi różnił się o tyle od innych, że leżał w wilgotnej kotlince za kilkunastohektarowym gospodarstwem rolnym i wcinając się w płaszczyznę pół uprawnych ciągnął się od samej drogi aż do lasu. Był całorocznym klinem zieleni zagospodarowywanym i uprawianym inaczej niż pozostałe grunty rolne i nazywał się łąką.

            Łąkę miał każdy, lub niemal każdy gospodarz. Stanowiła część jego ziemi uprawnej, nie była ugorem, ale też na ogół wybierana była z całości gruntów jako ten ich fragment, który najmniej nadawał się pod aktywną rolniczą uprawę.

 

            Łąki całymi latami nie zamieniało się na pole uprawne, chociaż wiadomym było, iż z czasem, gdy darń przy ziemi zrobi się zbyt gruba, a wydajność zielonej trawy zmaleje, warto ją zaorać i uprawić pod ziemniaki czy pszenicę. Warto wtedy, gdy nie leży ona na ziemi podmokłej, na której uprawy te by wygniły.

            Ta łąka właśnie na takiej ziemi rosła i jak mawiano – Bogiem, a prawdą – na nic innego się nie nadawała, jak tylko na łąkę. Stąd trzeba było specjalnych zabiegów, by jej żywot przedłużać, by wydawała nie tylko dużo trawy, ale i wartościowego siana, co w każdym większym gospodarstwie miało znaczenie o tyle duże, że nie tylko krowy tam się pasły, ale i na zimę paszę zebrać było trzeba.

Ziemię uprawiało się wtedy końmi, a koń zimą byle jakiego siana dostać nie mógł. Na tej łące rosła już wachlina i kostrzewa owcza, ale dla koni dobrze było posiać jeszcze dodatkowo rajgras i tymotkę, trawy miękkie i soczyste. Potrzeba też było zgromadzić dla nich odpowiednio dużo owsa. Koniom podawano tak zwany obrok wytwarzany z owsa i plew pszennych, no i dobre, pachnące łąką miękkie siano.

            W dużych gospodarstwach rolnych, a takie miały zazwyczaj powyżej dziesięciu hektarów uprawnej ziemi, trzymano co najmniej dwie krowy, był przy tym zwykle jakiś byczek hodowany na mięso, no i jałóweczka, która mogła z czasem zastąpić najstarszą krowę.

            Trzymano też owce, czasami kozy, i gęsi. Wszystkie te zwierzęta potrzebowały do wykarmienia traw, które stanowiły podstawę ich pożywienia. Krowy zjadały niemal każdą trawę, z wyjątkiem suchych i wyjątkowo szorstkich ostrzyc rosnących na piaskach, sitowia i trzciny łąk bagiennych. Kozy i owce nie gardziły żadnym rodzajem trawy, a gęsi wyskubywały zwykle to, czego swymi szorstkimi jęzorami nie zebrały wcześniej z łąki krowy.

            Ta łąka spełniała wszystkie te warunki, a ponadto… ciągnęła się aż do lasu. A pod lasem płynął strumień. Wiosną rosły i kwitły kaczeńce i tataraki, a latem dzikie storczyki, kukułki i inne bagienne kwiatki, które sprawiały, że o łące można było rozprawiać nie tylko w kategoriach skrawka ziemi ważnego z punktu gospodarskich potrzeb, ale i istotnej ludowej potrzeby zbioru ziół, robienia kultowych wianków, czy też wiązanek kwietnych służących do zdobienia domostw z okazji kościelnych świąt, czy dożynek.

            Ta łąka mogła na tyle być pewna swojego długiego żywota, że w dużej części leżała na terenie podmokłym, graniczyła z gospodarstwem, w jej środkowej części tkwiło niewielkie oczko wodne, wokół którego rosły gęste wikliny i fruwały ważki, a ponadto… ciągnęła się aż do lasu.

            Co roku w maju, gdy tylko zrobiło się cieplej, a trawy na tyle się zazieleniły, by można było na łąkę wygonić (od czego pochodzi wcześniejsza nazwa łąki i pastwiska – wygon) z obory krowy, łąka ożywała pełnią swego jestestwa. Najpierw pojawiały się na niej pierwsze kwiatki, stokrotki i mlecze. Potem z podwórza za krowami nad wodne oczko wędrowały gęsi i kaczki.

Nad oczkiem wodnym pojawiały się żaby, które początkowo odzywały się swym kumkaniem nieśmiało, by potem, zwłaszcza od czerwca dawać głośne letnie koncerty.

Co jeszcze można było powiedzieć o tej łące. Że tam, gdzie odcinkami palowano (wiązano na łańcuchach przy wbitych w ziemię palikach) krowy, gdzie pozostawiały one ślady swej bytności w postaci krowieńca, nie tylko rosła potem gęściejsza i bardziej zielona trawa, ale po deszczach i ciepłych letnich nocach masowo pojawiały się dorodne, białe pieczarki. Nie trzeba było chodzić aż do lasu, by do pożywienia dołączyć smaczne grzyby.

A las? No cóż, tak jak w przypadku wielu innych lasów, ten las krył swoje tajemnice. I kryje je do dzisiaj, gdyż dotąd nikt ich nie wyjaśnił. Las, który rozciągał się na lekkim wzniesieniu zwieńczonym wieżą triangulacyjną, na którą wchodziłem jako nieletni jeszcze chłopak, by z ciekawością rozglądać się po okolicy, na przestrzeni przylegającej do torów kolejowych pomiędzy Namysłowem i Sycowem skrywał kilkunastohektarowy teren ogrodzony drutem kolczastym. Kilkanaście lat po wojnie ogrodzenie zniknęło, a pusta przestrzeń trwożyła jedynie pozostałością jakiejś niedużej, zniszczonej do fundamentów budowli.

Kiedyś, gdy już byłem na tyle samodzielny, by przez tę naszą łąkę przy lesie samemu chodzić na grzyby, i kiedy odkryłem, że w głębi świerkowego zagajnika przy pagórku na którym zawsze rosły dorodne prawdziwki, znajduje się ogrodzony żerdziami cmentarzyk, zacząłem dociekać pochodzenia tych miejsc. Interesować się, kto został w tym mroku leśnym pochowany.

Ojciec niechętnie podejmował temat, by ostatecznie wyjaśnić mi, iż z tego co mu wiadomo, kiedy wraz z innymi osiedleńcami przyjechał do Ślizowa na Ziemie Zachodnie, jeden z folksdojczy powiedział mu, że w końcówce wojny mieścił się tam jeniecki obóz. Zniszczone do fundamentów mury to pozostałość wartowni, w którą prawdopodobnie trafiła bomba z samolotu. Należałoby spytać leśniczego, bo on też jest folksdojczem, czy to prawda, że na cmentarzyku leśnym przed likwidacją obozu pochowano załogę wartowni, która zginęła podczas nalotu, czy może… jakichś więźniów?

Dwie wersje latami funkcjonowały potem na ten temat. Jeden z folksdojczów mówił, że to był obóz niemiecki, a na cmentarzyku rzekomo pochowano jakichś jego więźniów. Druga wersja, leśniczego, to taka, że to był obóz radziecki, a w lesie pochowano dwóch miejscowych księży i dziewięciu innych kolaborantów przeciwstawiających się nowej władzy ludowej.

Przez wiele lat nie mogłem tego zrozumieć do końca. I mimo, że kiedyś, gdy nasza łąka połączyła się z innymi łąkami w przyleśny pas kołchozowych pastwisk, które tym różniły się od naszej prawdziwej łąki, że były tylko pastwiskiem ogólnym, na którym wszyscy mogli wypasać bydło i nikt trawy z niego nie zbierał, wraz z kilkoma kolegami pasąc krowy, przy fundamentach rozbitej wartowni odkopaliśmy skrzynie z amunicją i części do jakiejś broni, też tej ponurej tajemnicy nie wyjaśniono.

Do mojego ojca, podobnie jak do ojców innych moich kolegów, przyjechali milicjanci, którzy nakazali dać nam w skórę za grzebanie w leśnej ziemi. I wyjaśnili, że jeśli nadal będziemy interesować się tym skrawkiem lasu, który nie jest ani łąką ani pastwiskiem, może się dla nas bardzo źle to skończyć.

Byłem tam tego lata, szukałem tych starych śladów, ale ani cmentarzyka, ani tego fragmentu lasu, gdzie kiedyś stała rzekoma wartownia, już nie ma. Wycięto drzewa, wielohektarowy ugór porosły dzikie krzaki. Nie ma śladu po obozie jenieckim, ale nadal pozostała długa, ciągnąca się aż do samego lasu, nasza, o przepraszam – już nie nasza, ale nadal zielona łąka.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko