Jacek Bocheński
Piwo
Polska. Wieś jest komórką macierzystą Polski. My wszyscy z tej komórki, koniec końców lub raczej początek początków. Usiadłem ze wszystkimi nami-Polakami tam, gdzie siadają we wsi mężczyźni po pracy i powrocie z miasta. Bo pracują przeważnie w mieście, we wsi mieszkają. W mieście nachodzili się po rusztowaniach i dachach. W dół lepiej nie patrzeć. Ci, którzy wyjątkowo pracują na wsi, dorywczo tylko, nawozili się ciągnikami i nawrzucali widłami siana. Z pola do przyczepy, z przyczepy do dmuchawy. Upierdolił się człowiek, kurwa. Ale szuka się takich. Robota jest. Ludzi do roboty, kurwa, nie ma.
Po pracy mężczyźni kupili w sklepie po butelce piwa i usiedli na ławach przy stole obok sklepu. Nad stołem rozpięty jest wielki parasol, ochrona przed słońcem, które wciąż mocno pali, grzejąc łąki i miejsca otwartych spotkań międzyludzkich. Liczba mnoga zbędna. Jedynym takim miejscem we wsi jest punkt konsumpcji piwa pod sklepem, otwarty dla wszystkich. Dopuszczeni są także niepracujący nigdzie emeryci i renciści. Pamiętają PRL, są konserwatystami, niektórzy są też bardzo głośni, bo przygłusi. Zostałem uznany za jednego z takich, choć nie jestem przygłuchy, ale zaakceptowano mnie przy stole. Na znak, że tak jest, któryś w słomkowym kapeluszu wyciągnął do mnie rękę i uścisnął moją. Zrobił mi miejsce przy sobie i zaprosił. Siedzimy na jednej ławce, on z mojego prawego boku.
Przyszedłem z flaszką piwa, a dodatkowo z kupioną w sklepie paczką herbatników. Nie bardzo nadają się do piwa, ale rozpakowałem. Okazały się powleczone czekoladową polewą. Zaproponowałem. Nikt nie wziął. Jednego zjadłem.
– Teraz dzieci są święte – mówi emeryt z przeciwnej strony stołu – no i zrobiło się z młodzieżą, co się zrobiło. Wszystko popierdolone. Bo dzieci są święte. Nie ma wychowania. Mnie jeszcze nauczyciel bił linijką po rękach – emeryt rozpłaszcza dłoń na stole i pokazuje, jak nauczyciel ją bił – a teraz nie wolno dziecka tknąć, bo dziecko jest święte. Nie ma wychowania. Mnie ojciec wychował. Dał mi wpierdol, to do dziś pamiętam. Wychował mnie jak trzeba. No co, kurwa, nie?
Emeryt gruby i przygłuchy, który siedzi po mojej lewej stronie, ma, zdaję się, pretensję do tamtego. Nie wiem, jaką. Mówi wprawdzie tubalnym głosem, ale mielenie w ustach słów brzmi mniej więcej tak, jak bulgot pralki elektrycznej, wyżymającej bieliznę. Mało rozumiem. Jednak wkrótce orientuję się, że chodzi o to, kto jest z nich starszy. Wypytują i mnie o wiek, a także gdzie mieszkam i skąd przyjechałem.
– Aaa – mówią, po czym temat rozmowy schodzi na wilki.
Są wilki w okolicznych lasach.
– Były nawet widziane dwie watahy – twierdzi mężczyzna, który w mieście chodzi po dachach.
– Dwie to dawniej – wtrąca młody traktorzysta, który wozi siano.
– Dawniej nie było wilków – odpowiada ten od dachów.
– Nie w tę zimę, dwie zimy dawniej.
– Dawniej nie było wilków – powtarza swoje dachowiec – ale Wałęsa podpisał ustawę, że wilki mają być pod ochroną. To Wałęsa podpisał. Bo Francuzi nie chcieli, żeby im wilki żarły ich owce, i strzelali do wilków, a one poszły do Niemiec i do nas. Tak to jest w Unii. Wałęsa to podpisał.
– Czy mogę wziąć jednego? – zrozumiałem, że coś w tym sensie huknął mi do lewego ucha gruby- przygłuchy, bo wskazał palcem herbatniki.
– Tak, tak – powiedziałem i raz jeszcze zaproponowałem każdemu z osobna, żeby się poczęstował. Nikt nie miał ochoty. Tylko gruby-przygłuchy wziął, o co prosił, i zjadł.
– Ile dostaje pracownik za taką zwózkę siana? – pytam traktorzystę.
Zawahał się. Pytanie go zaskoczyło.
– Dziesięć złotych – odpowiada z jawną kpiną, patrząc mi w oczy.
– Od przyczepy – uzupełnia nieco później, odwracając wzrok.
– Trzy dychy od przyczepy – poprawia go emeryt w kapeluszu.
Traktorzysta uśmiecha się i nie mówi nic.
– Czy mogę drugiego? – bulgocze mi pralka w lewym uchu.
– Proszę brać. A ile razy przez dzień obróci pan przyczepą? – jakby nigdy nic ciągnę traktorzystę za język.
– Siedem – decyduje się teraz wiarygodniej. – Ale nie mogę być pijany – dorzuca. Znów się uśmiecha.
– Osiem – prostuje emeryt w kapeluszu. .
Po trzeciego i zaraz czwartego sięga gruby-przygłuchy już bez pytania.
– Niech pan schowa przed nim te herbatniki, bo opierdoli panu wszystkie – ostrzega dachowiec.
Widzę, że w piwie, które ja jeden piję z kupionego w sklepie plastikowego kubka, inni z flaszek, tonie chyba pszczoła albo osa przebierając rozpaczliwie nóżkami i czułkami. Chlustam niedopitą resztą z kubka na trawnik.
– Osa wpadła panu do piwa – woła nie wiem który emeryt.
– O, jest! Rusza się – wspinacz chodzący w mieście po dachach wypatrzył osę w trawie. – Teraz poleży taka napierdolona piwem. Dobrze pijana jest.
Całe towarzystwo wybucha śmiechem.
– Nie! Poleciała! – traktorzysta zauważa odlot osy.
– Ale pijana jak skurwysyn i nie obeschła jeszcze. Daleko nie poleci – komentuje emeryt z przeciwka.
– To już jej sprawa – mówię, żeby coś powiedzieć. – A słyszałem, że były tu jakieś dodatkowe wybory i było dwóch kandydatów na wójta gminy. To prawda? – zwracam się do emeryta z przeciwka.
– Tak. Wybrali nowego.
– A pan głosował na którego?
– Na nowego.
– My tu wszyscy na nowego. Drugi już był – wyjaśnia dachowiec
– Ale to nie ten poprzedni wójt. Tak słyszałem.
– Nie, nie. On dawniej był wójtem.
Dawniej, pomyślałem, to może wtedy, kiedy jeszcze nie było wilków.
– Dwa razy był wójtem. Ale to kiedyś. Nawet coś tam wtedy zrobił – sadzi emeryt wychowany przez ojca, jak trzeba.
– Za chuja bym na niego nie głosował – oznajmia traktorzysta i pociąga z butelki, jakby na potwierdzenie, że dla niego sprawa jest skończona.
– A nie, żeby teraz głosować to nie. On ma tu takie – mówi emeryt z przeciwka i nie kończy, tylko zaplata palec o palec drugiej ręki, tej, w którą bił go linijką nauczyciel.
– Wiadomo, on już był, jego znamy – kontynuuje mój sąsiad w kapeluszu. – A co zrobi ten wybrany nowy, to dopiero zobaczymy.
Powiedział i zapada cisza.
– Takie butki z cholewami – dodaje filozoficznie kapeluszowy.
Nagle odzywa się gruby-przygłuchy, który nie brał udziału w dyskusji i nie wszystko pewnie zrozumiał, bo nie wszystko słyszał. Teraz ja, choć słyszę go aż za dobrze, nie rozumiem, co mówi, prócz pojedynczych słów. Ale nie wypada się przyznać. A on mówi, wyraźnie czymś podniecony, chyba się zaperzył.
– Ty, co tobie? Ta osa cię użądliła? – przerywa mu kapeluszowy.
Odpowiedzi nie rozumiem. Emeryt w kapeluszu rozumie.
– Dobrze, wnerwiony. Ale co cię wnerwia, kurwa?
– Wszystko.
To zrozumiałem. Odpowiedział jednym słowem. I umilkł.
– A! – odwzajemnia się mój z prawej temu z lewej. – Gówno podchodzi do serca.
Na to tamten wybucha znów niezrozumiałym dla mnie łomotem elektrycznej pralki. Chwilę to trwa. Wtem sąsiad z prawej zdejmuje kapelusz i zwraca się do mnie głośno, żeby tamten słyszał:
– Dziadku, dać mu piąchą w ryło?
Aha, uświadamiam sobie, sprawdza mnie.
– Nie! – mówię stanowczo.
On jeszcze raz podaje mi rękę, po czym spokojnie nakrywa głowę swoim słomkowym kapeluszem.
Pomyślałem, że porozumienie możliwe jest nie tylko wśród koni.
blog II