Andrzej Gronczewski
Ścieżki cmentarne
Jakże daremne, płonne jest każde słowo, kiedy odchodzi Matka, kiedy nasza mowa ujawnia swe kalectwo, kiedy nasze pismo staje się od razu martwe i boleśnie wyblakłe.
Jest taka fotografia sprzed kilku tygodni, z sierpnia, więc można powiedzieć fotografia „młoda”, bogata w znaczenia. Fotografia ukazuje twarz naszej Mamy. Z drugiej, lewej strony zdjęcia widać twarz dziecka. Twarz prawnuczki naszej Mamy.
Oto cztery miesiące życia w zderzeniu z czasem stulecia. I jeszcze spotkanie z pięcioma niemal laty, by czas sędziwy stał się czasem solennie ważkim, otwartym, świątecznym. Dziecko patrzy w głąb czasu, ze śmiałym napięciem i skupieniem uwagi. Jest zdumione, przejęte, oczarowane. Nie znając liter, bada miniaturową dłonią twarz prababci. W każdej zmarszczce odsłania tajemnicę czasu, demaskuje jego szyfry.
Pierwsza twarz staje się upominkiem dla drugiej twarzy. Ta druga ubogaca się o próbę na wpół zamkniętych powiek, bo świat naszej Mamy stawał się coraz bardziej wypełniony innym kolorem. Jakim kolorem ? – szarości, mgły, odmian nocy, widzialnych niejako od wewnątrz ?
Ale kiedy spotkały się dwa spojrzenia, o których mówi fotografia, spojrzenie prababci wypełniło się dziwnym światłem pogody, harmonii, nadziei, uchwytnej radości.
Tak długo, cierpliwie, mozolnie Marcel Proust drążył fenomen śmierci na niezapomnianych stronicach W poszukiwaniu straconego czasu. A może godzi się raczej śledzić drobne krople czasu, bardziej widoczne i wielomówne ?
Tyle osób krzątało się wokół Mamy i nikt nie trzymał jej ręki w minucie śmierci. Odejście dokonało się nagle, jakby śmierć pragnęła samotności, nie chciała powierzyć nam swej tajemnicy. Jakby chodziło o błękitny, delikatny oddech. Jakby łagodne westchnienie pomnożyło się o westchnienie następne i rozpoczęła się prawie niewidoczna pogoda „przejścia”, tak widoma po minucie, kiedy stygnie policzek, rozprasza się ciepło skroni, ucisza puls. By ciało odsłoniło bezwład dłoni i powiek. By obnażyło ciszę śmiertelnego bezruchu.
Sądzimy że była to śmierć dojrzała, pełna, świadoma, wielekroć uchwycona – na przykład – w Elegiach duinejskich Rainera Marii Rilkego. Chodziło tu o śmierć z pestką we wnętrzu coraz to bardziej przemienionego owocu.
Mama odchodziła z wolna. Cząstki trwania odłamywały się stopniowo od Jej żywotnej substancji. Nie odrzucała tego, co naturalne, nieuniknione, co rozumiała jako niezbędne. I co przybliżało Ją ku ostatecznemu westchnieniu.
W chwilę po „przejściu”, między granicą życia i stanowczym gestem ku innym obszarom bytu duchowego wyglądała tak, jakby umieranie nie musiało stawać się pracą, mozołem, skrajnym znużeniem i wyczerpaniem. Jakby – przeciwnie – mogło stać się pogodną i świetlistą argumentacją w rękach łaskawego, dobrotliwego, Bożego demiurga.
Mama nasza była hojnie obdarowana. Trzeba więc wyodrębnić te ważkie dary i nadać im czytelne imiona. Doznała łask niezwykłych. Była zarazem ich nosicielką o wyraźnych znamionach. Niekiedy musimy więc zadać sobie pytanie swoiście paradoksalne. Czy – umierając – była chora i zniewolona przez imienną chorobę ? W takim razie należałoby powiedzieć, że samo życie jest formą szczególnej choroby i samo wybiera właściwe dla siebie realizacje i kształty.
Sto pięć lat. Mama nasza przeżyła całe stulecie dwudzieste i śmiało zanurzyła się w wieku następnym, witając wszystkie instrumenty, narzędzia poznania, środki faustycznej interwencji, jakie człowiek oferować może innemu człowiekowi. W obszarach tak bardzo rozległego życia tylko dwa razy odwiedziła szpital. Pierwszy raz, by urodzić drugiego syna. Drugi raz u kresu życia, by szukać pomocy wśród szpitalnych analiz i diagnoz. W finalnym dniu, w dniu swego odejścia, w ostatni poranek – tylko wtedy – nie ubrała się, jak zwykle, bardzo starannie, nie zasiadła w swoim ulubionym fotelu, jakby obowiązek kierował ją ku zwykłym i niezwykłym przedsięwzięciom. Skorzystała więc z wygodnego łóżka, przyzwoliła sobie – rano ! – na objaw szczególnego komfortu. Południe okazało się godziną Jej śmierci.
Obdarowana wszelkimi łaskami domu, jego wielostronnymi darami, cieszyła się do końca, korzystając z własnych rzeczy, z mebli, z pamiątek życia, radując się nimi, bo przecież w nich także mieszka szczególna energia bytu, bezcenna wola trwania. Cieszyły Ją ścieżki ogrodu. Budziły Ją światła w oknach – w zgodzie z czterema porami roku – aby każdy dzień wypełniał te okna innym obrazem. By przynosił nową radość widzenia, łagodził skazy wzroku, jakie Mamie coraz bardziej uparcie dokuczały.
Mówi się, że w późnych godzinach życia człowiek przywołuje swoistą taśmę, która ponawia i scala obraz życia. Jak bogaty wydaje się wtedy czas dziejowy, czas zasobny we wszelkie przygody indywidualne i zbiorowe, czas zarazem okrutny, skłócony z Norwidową „rzeczą ludzką”.
Naszej Mamy nie ominęły doznania wojny, rachowane jako suma zdarzeń i katastrof moralnych, jako „regres sprawy człowieczej” – w toku pierwszej i drugiej wojny. W jej pamięci odcisnęły się dotkliwie obrazy wojny polsko – bolszewickiej.
W dzieciństwie i wczesnej młodości bliskie okazały się jej formy życia ziemiańskiego, tak rychło, niemal całkowicie poddane szybkiej destrukcji.
Gdybyśmy szukali jej portretu, portretu naszej Mamy, z pewnością moglibyśmy znaleźć tę podobiznę, wpatrując się w liczne osoby, wyłaniające się z księgi o „nocach i dniach”, z księgi Marii Dąbrowskiej. Tamten świat, tamten dom, miał swój zapach, swój rytm, swą melodykę. Był piękny jak „dawny utwór muzyczny” – w pierścieniu sędziwych lip, dębów, brzóz i sosen.
U progu drugiej wojny zawarła szczęśliwe małżeństwo. Pierwszego sierpnia 1939 rodzice nasi udali się pospiesznie tam, gdzie należało podjąć swój powstańczy obowiązek. Z racji zawodu Mama nasza była farmaceutką. Czas powstania oddała wytężonej, bohaterskiej pracy w aptece przy ulicy Sienkiewicza, opodal gmachu filharmonii. Apteka owa jest bodajże czynna do czasów teraźniejszych.
Tuż obok działało centrum dowództwa powstańczego. Trudna to była pozycja. Mama nasza widziała wiele ran, wiele śmierci, wiele odwagi i wiele poświęcenia. Kiedy podejmowało się z nią dialog o tamtych dniach sierpniowej insurekcji, mówiła sucho, lapidarnie, że był to czas koszmaru. Że nie chce do niego wracać. To, co mogła nam powierzyć, tkwiło najczęściej w pancerzu dyskrecji. Każde zdanie mogło być natychmiast stłumione przez nagły płacz, uciszone przez kulturę przemilczenia i skrajnej, mężnej dyscypliny.
Odnosiłem wrażenie, że pamięć naszej Mamy rozporządza jakimś rzeczywistym, symbolicznym i szczelnym sejfem, do którego nie wolno zaglądać. Była to pamięć swoiście opieczętowana przez Tę, która zamknęła na zawsze swe mroczne, bolesne obrazy śmierci i powstania, wobec których dawne teki Artura Grottgera wydają się opowieścią o jakiejś bajce, wyjętej z dziejowych podań.
Ile było milczenia w naszej Mamie. Ile części mowy – po Norwidowemu – kryło się w tym niezłomnym milczeniu, w dzielnej i stanowczej jego odmianie. Ile dźwięków nieludzkich dźwigać musiała pamięć naszej Mamy, dźwięków żelaza, dźwięków nienawistnego, obcego samolotu, chrzęstu złowrogich czołgów.
A teraz mam w pamięci to drobne, kruche ciało kobiece. Widzę w kamiennej urnie ten proch, ten popiół dobroci i miłości, który chciałoby się otulić ciepłem pamięci, okryć zapachem wszystkich Jej umiłowanych kwiatów.
Doznała kapitulacji powstańczej Warszawy i tego, czym był exodus spośród ruin spalonego i opustoszałego miasta. Widziała te ruiny, które chciały wykrzyczeć swą tragedię, nie znając odpowiedniego języka, by mógł on świadczyć o naturze i zasięgu zbrodni.
Mama nasza doznała w pełni tego piekła, które było obozem w Pruszkowie. Uniknęła szczęśliwie wywózki do Niemiec i transportu do jakiegoś obozu koncentracyjnego. Błądząc po bezdrożach ostatnich miesięcy wojny, klucząc po wojennych labiryntach nasza rozproszona rodzina odnalazła się najpierw w Nieborowie, potem zaś w Inowrocławiu.
Wcześniej, w drugiej połowie września, w opustoszałym domu Ojciec nasz pozostawił na mahoniowym stoliku list do Żony. Do naszej Mamy. Trzeba było zaraz opuścić mieszkanie na Bielanach, zagrożone nagłą ewakuacją i całopaleniem przez oddziały ukraińskie w armii niemieckiej.
Ten list to najdroższa pamiątka w naszych zbiorach. To chyba jeden z najbardziej przejmujących listów, jaki zdołaliśmy kiedykolwiek przeczytać. Do Tej, o której nie wiedział, czy jeszcze żyje, pisał list Ten, który nie był pewien swego życia. I nikt nie wiedział, czy wątła kartka papieru zdoła dotrzeć do właściwej adresatki. Nikt nie wiedział, czy nadawca będzie żył w chwili, gdy list do niej dotrze ? Znamy takie listy, pełne płaczu i bólu. Znamy je z kart Ziela na kraterze, z księgi Melchiora Wańkowicza.
Epoka Inowrocławia okazała się dekadą, wypełnioną przez tęsknotę, przez myśl codzienną o ruinach Warszawy, przez marzenie o powrocie do niej, choćby warunki życia okazały się tam najbardziej gorzkie i surowe. Każdego dnia widziałem ołówek w dłoniach Ojca i kolejną kartkę, na której
budował nasz dom, ciągle kształtując jego bryłę, ciągle inaczej planując jego puste, nieme pokoje.
Mama nasza siedziała wtedy przy piecu, opierając się o jego białe, przyjazne kafle i czytała powieści polskie, zatapiając w dawnych narracjach wszystko to, co – za przyczyną nowego czasu – okazywało się dla niej nieprzyjazne, niechętne, oziębłe.
Jeśli nie czytała dziewiętnastowiecznych powieści, to, podobnie jak Jej matka, cierpliwie dziergała białe koronki. Sądziłem wówczas, że te białe serwety mają być odpowiednią kurtyną dla wnętrz ubogich, niemal pustych. Podejrzewałem, że te ogromne serwety kryją w sobie symboliczną celowość i mają przesłaniać wszystko, co przypominało okrucieństwa wojny.
Dopiero w połowie lat pięćdziesiątych dokonał się nasz powrót do Warszawy. Jakże inne rysy miała wówczas przestrzeń między domem a Wisłą, gdzie przed laty wyrosło bujne miasto w okolicach ratusza – nie wiedzieć czemu – zwane ratuszom w Białołęce. Dawnymi czasy przestrzeń tę nazywaliśmy Wiśniewem albo Kolonią Winnica.
Domu, domu prawdziwego, nie buduje się od razu. Dom prawdziwy ma dwoistą naturę, widzialną i ukrytą. Ale ta druga – na przekór konkretowi – musi być zbudowana z różnych, kosztownych materiałów. Są to materie duchowe. Szczęśliwy, kto rozporządza takim tworzywem. Mama nasza, razem z naszym Ojcem, każdego dnia budowali taki dom. Brali stały udział w jego codziennym kształtowaniu.
Jak wspominać i przywoływać w nadmiarze pamięciowych skarbów ? W obfitości słów i zdań ? Jak złote gwoździe jawią się tu kosztowne cytaty.
Czy wolno przywołać zdania z Mickiewiczowskiego wiersza Do Matki Polki ?
Jak nazywać Tę, która – w miłosnym oddaniu – może być wielekroć nazywana ? Może być matką, mamusią, matulą, matusią, matuleńką, mateczką. Jaki piękny bywa język naszego serca. Jaka piękna jest gramatyka czułości, mowa szeptu, tak kiedyś bogata, wszechstronna, wyrazista i zaskakująca, jak w wierszach Teofila Lenartowicza ? W tych, jakie podziwiał Żeromski ?
Napisał autor Książki moich wspomnień: „Gąbka umoczona w wodzie ślizgała się po tym ciele, po białej jego skórze, a ja patrzyłem na ten martwy przedmiot, przez który związany byłem z całym życiem, z całym światem, ze wszystkim, co jest. Przerwała się oto moja więź z przeszłością, upadałem jak owoc na ziemię, byłem sam. W samotności naszej na świecie jedyną przerwą jest kontakt z matką, która jest symbolem samej esencji istnienia. Po jej śmierci zostajemy samotni na zawsze. Ta samotność nazywa się dojrzałością.”
Cokolwiek znaczy słowo „dojrzałość” musimy inaczej spojrzeć na widnokrąg fizyczny i duchowy, w którym obecność naszej Mamy wyrażała się w sposób tak hojny i oczywisty. „Obdzielić wszystkich, o nikim nie zapominać” – żartowała zawsze pośród imieninowych i rocznicowych biesiad.
Jaki okaże się ten dzień następny, kiedy opuściła ziemskie obszary ? Musimy nauczyć się innego języka, w którym każda modlitwa nadaje tej obecności nowy charakter i zasięg. Musimy słyszeć głosy, jakie mnoży i kieruje w naszą stronę – dzięki tej modlitewnej rozmowie.