Wanda Nowik-Pala – Oblicza przeznaczenia

0
135

WANDA NOWIK-PALA

 

OBLICZA PRZEZNACZENIA

 

lzy kola            Wziął wystrugany z patyka kosturek, włożył podniszczoną już co nieco marynarkę, granatowy beret i wyszedł.

            Starszy z prawnuków pokłócił się z bratem, synowa jak zwykle wpadła do nich z krzykiem, nawet kupiony niedawno szczeniak przyłączył się do tego rozgardiaszu, szczekając na wszystkich przeraźliwie.

            Nie mógł tego ścierpieć. Nie pierwszy raz żałował, że po śmierci żony zgodził się zamieszkać tutaj. Wnuk z żoną pracowali od rana do nocy, tak że czasami po kilka dni z rzędu się z nimi nie widywał, synowa snuła się po domu jak chmura gradowa, a prawnuki robiły, co chciały. Jak mogło więc być dobrze? On też nie doszedł jeszcze do siebie po tragedii, która mu zabrała żonę i syna, ale starał się żyć tak, żeby nikomu nie sprawiać kłopotu. Opłakiwał najbliższych w ukryciu, modlił się za ich dusze próbując pogodzić się z losem, rozumiał więc ból synowej, ale nie mógł zaakceptować jej zachowania. Nie widział jeszcze kobiety, która po stracie męża wściekałaby się na wszystkich wokół, jakby byli winni temu, co się stało. W pewnej chwili prosto w twarz mu wykrzyczała, że gdyby nie upór jego żony, żyliby obydwoje! Wszystko przez to, że teściowa  nie chciała wtedy zostać na noc. Spieszyła się do chorego męża, jakby był umierający. A jemu przecież nic takiego nie było! Ona po prostu nie może się z tym pogodzić!

 

 

            Czasem zastanawiał się, co by było, gdyby wtedy przyjechali razem. Pozostał jednak w domu, bo nie chciał nikogo zarazić grypą. Nieraz zastanawiał się, co decyduje o losie człowieka – przypadek, Bóg, czy traf przeznaczenia – ale nie potrafił tego rozstrzygnąć. Biegli stwierdzili, że samochód był sprawny, prędkości syn nie przekroczył, zastanawiali się co prawda nad przyczyną gwałtownego hamowania, które w wieczornej, jesiennej mgle,  doprowadziło do tragicznego w skutkach poślizgu i zderzenia z drzewem, ale wszystko skończyło się na przypuszczeniach. Synowa zdawała się jednak nadal poszukiwać winnego. Być może chciała w ten sposób zagłuszyć wewnętrzny głos, który jej przypominał scysję z mężem tuż przed tym nieszczęsnym wyjazdem, bo podobno się pokłócili. Tylko, co jej zawiniły te biedne dzieciaki!   

            Nie chciał w tym uczestniczyć, dlatego gdy zaczynała się kolejna awantura, po prostu wychodził z domu. Na szczęście mieszkali w wyjątkowo pięknej okolicy. I to była jedyna dobra rzecz, która go tu spotkała.

            Domy wylewały się spośród drzew sięgając różnokolorowymi mackami coraz dalej i dalej w głąb podmiejskich pól.

            Osiedle zwracało swą twarz ku słońcu, którego wielką rozżarzoną kulę wypluwały rankiem ze swego przysłoniętego sinym kożuchem wnętrza zgarbione ze starości góry, a pod wieczór pożerały lasy porastające stoki pobliskiego, górującego nad miastem, Telegrafu.

            Miał dwie ulubione trasy. Jedna prowadziła polami w stronę Mójczy i tam zdarzały mu się dość niecodzienne spotkania – raz spłoszył zaspanego zająca, innego dnia stado kuropatw zerwało mu się spod nóg, a kilka razy miał nawet okazję podziwiać parę dorodnych bażantów. Druga trasa wiodła drogą przez las u podnóża wzgórza Telegraf.

            Wyprawę w kierunku Mójczy zaczynał zazwyczaj na terenie zarośniętego i częściowo zasypanego kamieniołomu. W czasie wojny pracowali tu jeńcy radzieccy, których szczątki spoczywają teraz po drugiej stronie szosy w objęciach roztańczonych na wietrze jodeł, modrzewi i sosen.

            I to ten właśnie cmentarz był celem jego dzisiejszej wycieczki.

            Często zastanawiał się, czy rodziny tych chłopców dowiedziały się kiedykolwiek, jaki spotkał ich los. Myślał też o tym, że może leży tu któryś z jego przyjaciół z dzieciństwa.

            Był dzieckiem Kresów Wschodnich. Jego wioska, tak jak i inne w tamtym rejonie, była zlepkiem narodowości. Żyli w zgodzie aż do wojny. Potem podzielił ich los i historia.

            Po latach dowiedział się, że z pięciu najbliższych kolegów wojnę przeżył tylko jeden.    

            On też miał szczęście. Jako prosty saper przewędrował wojenny szlak znad Oki aż do Berlina i tylko raz był lekko ranny. A skład jego plutonu wymienił się co najmniej trzykrotnie.

            Leżą jego koledzy rozrzuceni jak kamienie milowe, połączeni na zawsze z ziemią, o której wolność walczyli.

            Wybierał się czasem na ten rzadko odwiedzany cmentarz, by zadumać się nad losem, nad tym, dlaczego niektórym ludziom życie płynie gładko, a inni muszą się z nim zmagać bez końca.

            Ale dzisiaj idzie się jakoś ciężko. Słońce grzeje nadspodziewanie mocno, a odurzający zapach lasu przyprawia o zawrót głowy. Trzeba odpocząć. Przystanął, wyjął chusteczkę, wytarł spocone czoło i odsapnął z ulgą. Nie jest jeszcze ze mną tak źle, przeszedłem już chyba  kilometr z okładem. Przyjrzał się świeżym odrostom na końcach sosnowych gałązek i stwierdził, że musi tu przyjść za parę dni z torbą. Najwyższy czas zasypać je cukrem na syrop od kaszlu. Właśnie teraz, gdy pędy nie są jeszcze zbyt wyrośnięte, a młode, posklejane igiełki pokrywa jasnobrązowa, drobna łuseczka.

            Ruszył wolno przed siebie. Jeszcze przez chwilę cieszył się sprawnością swego starego, spracowanego ciała, ale nie trwało to długo. Wraz z eksplodującym bólem głowy spadła na niego przerażająca niemoc. Próbował iść dalej. Zataczał się, przewracał, wstawał opierając się na lasce, by ponownie osunąć się na ziemię i coraz mniej mógł, coraz mniej rozumiał…

            Nie rozumiał, na przykład, dlaczego ten młody człowiek mija go obojętnie, chociaż on błaga o pomoc.

            Leżał na trawiastym poboczu drogi, w pobliżu przysadzistego krzewu jałowca. Przymknął oczy i zwrócił twarz ku słońcu. Wiedział, że wkrótce schowa się ono za wierzchołki drzew, lecz wcale go to nie martwiło. Rozkoszował się delikatnym dotykiem promieni słonecznych i dziwnym wrażeniem, że kiedyś już to przeżył. Czuł się niemal tak jak wtedy, gdy wybrał się nad rzekę ze swoją ukochaną Niusią. Choć minęło już niemal siedemdziesiąt lat, widzi ją ciągle taką jak tamtego dnia – złotowłosą boginkę pląsającą wśród falujących traw. Słońce, kwiaty na łące, a nawet nurt wody składały hołd jego wspaniałej dziewczynie. Wtedy pierwszy raz odważył się jej powiedzieć, że ją kocha. A potem leżał z głową na jej kolanach, a na jego powiekach pocałunki składało słońce i ona. Słyszy jeszcze jej głos i cudowny, niezapomniany śmiech. Nie śmiała się zbyt często, ale jeśli już to zrobiła, to cichli wszyscy, zdumieni tą perlistą kaskadą przelewającą się w jej krtani.

            Tak, słyszy jej śmiech coraz wyraźniej. A teraz dobiega go przytłumiony głos jakiegoś mężczyzny. Cóż to może znaczyć?

            Otworzył oczy i wtedy ich zobaczył. Na drodze, kilkanaście metrów od niego, chłopiec obejmował dziewczynę. Jego rozgorączkowane dłonie błądziły po jej wysmukłym ciele z czułością i coraz większym zapamiętaniem.

            Patrzył i wydawało mu się, że czuje pulsującą młodą krew, jak by to on był tym chłopcem, a nie wrakiem leżącym bezwładnie na ziemi. Po chwili uświadomił sobie, że musi wykorzystać tę szansę.

            -Na pomoc! Ratunku! – zawołał najgłośniej jak potrafił lecz szybko zrozumiał, że z jego ust wydobywają się tylko jakieś bełkotliwe dźwięki, w najmniejszym stopniu niepodobne do ludzkiej mowy. Przez chwilę miał jeszcze nadzieję, że ruszą dalej i wtedy go zobaczą, ale oni skręcili z drogi i skryli się w zaroślach.

            Ściemniało się. Skraj lasu zamieniał się stopniowo w nieprzyjazną, jednolitą ścianę tworzącą ponury tunel, w środku którego jaśniały jedynie piaszczyste koleiny drogi. Jeszcze je widział.

            I widział gwiazdy. Najpierw powitała go, mrugając nieśmiało, ta pierwsza – od zawsze najbardziej upragniona. Wypełniał czas licząc je kolejno, lecz wkrótce się pogubił. Zapalały się jedna po drugiej, zagęszczały tworząc przedziwną tkaninę niby świetlisty dywan u stóp Boga. Wzywały go do siebie, wabiły…

            Zaczął się modlić. Dziękował Bogu za każdy miniony dzień swego życia, przepraszał za błędy, których nie udało mu się uniknąć i prosił o pomoc. Tylko w nim mógł jeszcze pokładać nadzieję.

            Dawno się tak żarliwie nie modlił. Miał taki okres w życiu, że jego więź z kościołem osłabła. Nie tyle ze względu na brak wiary w Boga, co w intencje jego ziemskich posłanników, a konkretnie proboszcza. Zaskoczył go kiedyś w sytuacji, w której żaden mężczyzna nie chciałby być przyłapany i to na dodatek z piętnastoletnią córką sąsiada. Sąsiad przestał z nim rozmawiać, a on czuł  się tak głupio, że zaczął unikać spotkania i z nim, i z proboszczem. Zresztą omijali się wzajemnie. Doszło do tego, że stopniowo przestał chodzić do kościoła.

            Dopiero gdy zamieszkał tutaj, zaczął ponownie uczestniczyć w nabożeństwach. Pogodził się z myślą, że księża też błądzą jak zwykli śmiertelnicy.

            Nagle, mimo że zdawał się całkowicie pogrążony w rozmyślaniach i modlitwie, jego zamierające zmysły zarejestrowały warkot nadjeżdżającego samochodu.

            Zbliżał się gazik pełen rozbawionej młodzieży. Zauważyli go! Wysiadają! Poruszył się, ostatkiem sił spróbował usiąść, lecz tylko zwymiotował…

            -Aleś się, dziadku, zaprawił!

            -Co z nim zrobimy?

            -Trzeba zawiadomić policję.

            -Coś ty! Wiesz ile kosztuje nocleg w wytrzeźwiałce? Do końca życia się nie wypłaci!

            -To może pogotowie?

            -Do pijaka? Na pewno nie przyjadą!

            -E tam, nic mu nie będzie! Prześpi się i pójdzie do domu. Przecież jest ciepło!

            -Pozbierajcie dziadkowi buty i beret.

            -Połóżcie go na boku, żeby się nie zachłysnął, jak go znowu zemdli.

            Dzień wstawał jasny. Zarumienione od snu obłoki spacerowały pasąc się leniwie na błękitnej łące. Słońce, jak zaspany baca, rzucało niemrawe spojrzenia licząc swe stada bardziej z przyzwyczajenia niż z poczucia obowiązku. Jego promienie sprawdzały też, co się zmieniło od wczoraj na ziemi. Zbliżyły się powoli do człowieka leżącego w tym samym miejscu, w którym pożegnały go wieczorem i zatrzymały się na chwilę, jakby chciały oświetlić drogę jego odchodzącej duszy.

            Ptaki śpiewały beztrosko, mlecze otwierały swe złociste oczy, w pobliskich ogródkach drzewka owocowe ruszały w codzienny tan, tylko w lesie, w wyniosłych koronach drzew wiatr z cicha odprawiał requiem.

           

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko