Z KRZYSZTOFEM GORDONEM, aktorem Teatru Wybrzeże w Gdańsku, rozmawia Krzysztof Lubczyński

0
176

Z KRZYSZTOFEM GORDONEM, aktorem Teatru Wybrzeże w Gdańsku, rozmawia Krzysztof Lubczyński

 

Tadeusz Makowski

 

 

Najważniejsze było słowo

W zbiorze szkiców teatralnych Andrzeja Żurowskiego, który stanowi poczet wybitnych aktorów, jest Pan w tytule określony jako „aktor z tajemnicą”. Brzmi to na pozór jak banał, frazes, ale moim zdaniem nim nie jest. Są aktorzy wybitni  z tajemnicą lub bez. Kunszt Jana Świderskiego był oczywisty, ale ilekroć pojawiał się na scenie, zawsze wiedziałem czego się spodziewać. A w Pana przypadku ja rzeczywiście nigdy nie potrafię odgadnąć w jakim kierunku poprowadzi Pan rolę, jak ukształtuje się kreowana przez Pana postać. Skąd taka tajemnica się bierze?

Teraz wiele się w teatrze pozmieniało. Tej tajemnicy jest o wiele mniej, więcej jest dążenia do oczywistości. Tu, w teatrze w Gdańsku Stanisław Hebanowski dawał kapitalne lekcje analizy tekstu. Z tekstu na pozór prostego, oczywistego wydobywał niespodziewane znaczenia, odkrywał zawarte w tekście tajemnice, wyjaśniał nam wiele rzeczy. I przypominał, że człowiek mówi i robi wiele rzeczy, których często nie jest świadomy, których nie rozumie. Że nie zawsze mówi z rozmysłem, świadomie, z wyrachowania. Czasem robi rzeczy, które innego człowieka dziwią, zastanawiają. Wiele takich sytuacji jest właśnie w tekstach dramatycznych.

 

A to, co jest poza wartą analizy, interpretacji tekstu? To co nazywa się siłą oddziaływania aktora na widza, charyzmatem? Może to się wiąże z tym, co w XIX wieku przyjęło postać mesmeryzmem czyli quasi-nauki o emanowaniu przez człowieka  na innych jakąś energią…

Aktor wielu rzeczy nie kontroluje, nie ma na nie wpływu. W czasach mojej młodości, w okresie prób z Hebanowskim bardzo ważne było słowo, często wieloznaczne, o niepewnym, niedookreślonym sensie. Ważne było słowo twórcy tekstu. Dziś niewiele z tego zostało. Reżyserzy traktują cudze słowo wyłącznie jako instrument do osiągnięcia własnych celów. Autor tekstu, słowa, jest wtórny, drugorzędny. Także aktor jest tylko do wykonania i uprawdopodobnienia tego, co wymyślił reżyser.

W moim odbiorze skutkuje to czymś jeszcze gorszym – niewykorzystaniem potencjału, marnowaniem aktora. Jest Pan absolwentem warszawskiej PWST, rocznik 1968. Jak Pan zapamiętał wydarzenia marcowe, do których doszło w ostatnich miesiącach Pana obecności w szkole?

Pamiętam jak wracałem pewnego dnia w marcu z zajęć w szkole do akademika w Dziekance, ale Krakowskie Przedmieście było zablokowane. Zobaczyłem, jak zomowcy biją pałą człowieka i zatrzymałem się odruchowo. Wtedy zatrzymali mnie, zabrali legitymację, zaprowadzili do kina „Kultura”, ale wkrótce wypuścili. Rektorem był wtedy Władysław Krasnowiecki, który wręczył mi legitymację z przeprosinami od milicji. Ja miałem robotnicze pochodzenie, więc mogłem względnie bezpiecznie chodzić po mieście. Ale kolegę Andrzeja Seweryna nawet na kilka miesięcy zamknięto po sprawie z „Dziadami” Dejmka. Pamiętam, jak czekaliśmy z niepokojem, czy zostanie zwolniony na przedstawienie dyplomowe. Zwolnili go, przyszedł. Chodziliśmy wtedy na herbatę, bo tylko na nią było nas stać, do pobliskiego Hotelu Europejskiego. Pamiętam też spotkanie z udziałem Modzelewskiego i Kuronia, na które poszedłem z moją ówczesną dziewczyną. Uderzyła mnie tam ogromna liczna osób podsłuchujących, węszących, którzy kręcili się przy tym spotkaniu.

Kto z profesorów wywarł na Pana największy wpływ?

Ja bardzo poważnie traktowałem wszystkich profesorów. Pochodziłem ze Świdnika, małego miasteczka przemysłowego pod Lublinem, choć urodziłem się Ostrowcu Świętokrzyskim. Dla mnie więc spotkanie z takimi postaciami, takimi tuzami aktorskimi, było czymś niezwykłym, choć na scenie nigdy ich nie widziałem. Wszyscy byli dla mnie ważni. Opiekunem mojego roku był Marian Wyrzykowski, który prowadził jedną grupę, drugą prowadziła Maria Wiercińska.

To był mocny talentami rok…

Tak, moimi kolegami byli m.in. Piotr Fronczewski, Krzysztof Machowski, Andrzej Seweryn, Jurek Zelnik, Anita Dymszówna, Joanna Sobieska.

Po studiach zaangażował się Pan do Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Skąd akurat ten wybór?

Z lenistwa. Moja rodzina mieszkała w Świdniku pod Lublinem, wiedziałem więc, że jeśli pod koniec miesiąca zabraknie mi na obiad, a pensje były bardzo niskie, to pojadę do nich i mnie nakarmią.

Dyrektorem lubelskiej sceny był wtedy Kazimierz Braun, a teatr ten przeżywał wtedy okres ożywienia, artystycznego prosperity.

Braun wystawił na przykład głośny „Akt przerywany” Tadeusza Różewicza. Byłem w Lublinie dwa sezony. Wprowadzał nas tam z Sylwkiem Woronieckim pan Piotr Sowiński, aktor lubelskiego teatru.

Widziałem Pana w popularnym wtedy przedstawieniu, adaptacji „W pustyni i w puszczy”…

… w którym zagrałem Chamisa. Nel zagrała młodziutka Bożena Adamek, też lublinianka, zaangażowana z castingu.

Zetknął się Pan ze starym już wtedy aktorem Aleksandrem Aleksym?

Oczywiście, traktowany był specjalnie, miał swojego garderobianego. Był wybitym aktorem starej gildii. Pamiętam też Romana Kruczkowskiego, Włodzimierza Wiszniewskiego, Zytę Połomską czy Adelę Zgrzybłowską, która zagrała Kleopatrę w sztuce Norwida „Kleopatra i Cezar”. Graliśmy ten spektakl w Skopje w Macedonii, w autentycznym amfiteatrze rzymskim zagubionym wśród gór. Na przedstawienie przyszli mieszkańcy okolicznych wiosek. Pamiętam, jak w trakcie sceny klękania Cezara przed Kleopatrą spora część widowni wyszła. Nie mogli znieść tego, że mężczyzna klęka przed kobietą, co było sprzeczne z ich bałkańską obyczajowością. W Lublinie zagrałem też Laertesa w „Hamlecie” w reżyserii

Od sezonu 1970/1971 zaangażował się Pan do Teatru Wybrzeże i zagrał Pan też sporo ról w gdańskim ośrodku Teatru Telewizji…

Ośrodek Telewizji Gdańsk mieścił się w starym gmachu byłej loży masońskiej, przy ulicy Sobótki, więc studia były bardzo ciasne. Ściągano wóz transmisyjny z Warszawy. Zrobiłem tam m.in. adaptacje – „Sprawy Smierdiakowa” wg Dostojewskiego w formie monologu i „Upiorów” Ibsena. W zespole był Andrzej Szalawski, świetny aktor, człowiek z klasą, o tragicznym życiorysie, niesprawiedliwie potraktowanym przez los i ludzi. Na Wybrzeże przyjechał z żoną Izą Wilczyńską. Po wojnie, w ramach pookupacyjnych rozliczeń, potraktowano go jako kolaboranta i tylko dwie osoby, Kazimierz Moczarski i dyrektor okupacyjnej „Komedii” wiedziały, że Szalawski był oficerem wywiadu AK. Po wojnie zrobiono mu sąd zawodowy, na którego czele stał Bohdan Korzeniewski.

A jak Pan wspomina Stanisława Hebanowskiego?

W pracy na scenie najważniejszy  był dla niego tekst, a w nim często niedomówienie, tajemnica i unikanie racjonalizowania wszystkiego. Role wyprowadzał z tekstu, nie z sytuacji scenicznych. Był erudytą, znał m.in. grekę i przetłumaczył „Antygonę” i „Helenę” Sofoklesa, czy „Bachantki” Eurypidesa. Przetłumaczył te teksty na współczesną, komunikatywną polszczyznę. Próby z nim były dyskusjami. W takim klimacie wszyscy żyliśmy. Hebanowski był zakochany w teatrze. Kiedy robił „Maleńką Alicję” Albee’ego, bardzo klarownie wytłumaczył nam ten tekst.

Druga głośną postacią reżyserską Wybrzeża był Marek Okopiński. Grał Pan u niego m.in. Vilate’a w „Thermidorze” Przybyszewskiej. Jaki był Okopiński?

Stwarzał wrażenie, jakby nie reżyserował. Robił to jakby mimochodem. Wybierał najlepsze rozwiązania przez nas proponowane, a nam, aktorom, dawało to poczucie wolności.

Na Wybrzeżu działał też wspaniały scenograf Marian Kołodziej. Robił tak bogatą scenografię, że kiedy podnoszono kurtynę, widownia biła brawo. Skąd wziął się dzisiejszy minimalizm w tym względzie?

Sam nie wiem.

Przydarzyło się Panu na początku drogi zawodowej coś, co kiedyś było synonimem realizacji aktorskiego marzenia. W 1974 zagrał Pan Hamleta w głośnym przedstawieniu w reżyserii Marka Okopińskiego. Tego Hamleta uznano za jedną z najważniejszych powojennych interpretacji tej roli. Jak Pan to wspomina?

Nie do końca byłem przekonany do tego Hamleta i do mojego wykonania. Mój Hamlet był niedookreślony, niezdecydowany. Jednak nie przeżywałem specjalnie tej roli, nie upajałem się tym, że gram Hamleta. Myślenie w kategoriach kariery było mi obce. Zresztą co do „Hamleta”, to zacząłem od Laertesa w Lublinie, po roli tytułowej zagrałem Klaudiusza. Żartuję, że teraz czas na Grabarza. (śmiech)

Co Pan robi w tym sezonie zawodowo?

Jestem już emerytem. Ale gram trochę na sopockiej scenie kameralnej Wybrzeża.

Na scenie, która nosi Imię Pana Zmarłej Żony, wybitnej aktorki Joanny Bogackiej. Dziękuję za rozmowę.


 

Krzysztof Gordon – ur.14 lutego 1945 w Ostrowcu Świętokrzyskim, od 1971 roku, wybitny aktor Teatru Wybrzeże w Gdańsku, jeden z najwybitniejszych aktorów powojennej sceny polskiej. Debiutował na scenie Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie rolą Laertesa w „Hamlecie” W. Szekspira w reż. K. Brauna (1969). Na scenie Teatru Wybrzeże stworzył wiele wybitnych kreacji, w dużej części w reżyserii Stanisława Hebanowskiego i Marka Okopińskiego, m.in. Młodego w „Termopilach polskich” (1971), Ariela w „Burzy” W. Szekspira (1970), Juliana w „Maleńkiej Alicji” E. Albee (1971), tytułowego „Doktora Faustusa” J.S.Sito (1972), tytułowego „Hamleta” W. Szekspira (1974), Eisenringa w „Biedermannie i podpalaczach” Maxa Frischa (1975),  Heliona w „Samuelu Zborowskim” J. Słowackiego (1977), Istvana w „Sonacie Belzebuba” Witkacego (1977),  Ludwika w „Zamianie” P.Claudela (1977),  Nikefora w „W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu” T. Micińskiego (1978), Malcolma w „Makbecie” W. Szekspira (1979), Rejenta w „Zemście” A. Fredro (1982),  Prezesa w „Kordianie” J. Słowackiego (1982), Franza w „Pułapce” T. Różewicza (1984), Sir Henry’ego w „Coctail Party” T.S. Eliotta (1984) w reż. Ireny i Tadeusza Byrskich, Jaszę w „Sztukmistrzu z Lublina” B. Singera (1988),  Anatola w „Portrecie” S. Mrożka (1988), prokuratora Fouquier-Tinville w „Oskarżycielu publiczny” F. Hochwaldera (1989), Parysa w „Troilusie i Kresydzie” W. Szekspira (1990),  Kiryłowa w „Biesach” Dostojewskiego (1992), Nadzorcę w „Procesie” F. Kafki, Klaudiusza w „Hamlecie” Szekspira ( w reż. K. Nazara – 1996), Hamma w „Końcówce” S. Becketta (2001), Filipa II w „Don Carlosie” F. Schillera (2003), Podkolesina w „Ożenku” M. Gogola (2009), Joachima von Essenbecka w „Zmierzchu bogów” N. Badalucco (2009), Basilia w „Życie jest snem” Calderona de la Barca (2013), Firsa w „Wiśniowym sadzie” A. Czechowa (2016).

Wyreżyserował m.in. „Pieszo” S. Mrożka i „Niemcy” L. Kruczkowskiego (1982), operę „Łucja z Lamermoor” na scenie Opery Bałtyckiej (1988).

W Teatrze Telewizji zagrał m.in. markiza Posę w „Don Carlosie” F. Schillera (1981), Botwella w „Marii Stuart” (1991), Odoakra w „Romulusie Wielkim” F. Durrenmatta (1991), Gasztowta w „Przygodzie w Warszawie” S. Kisielewskiego (1993).

W filmie m.in. w „Długu” K.Krauze (1999)

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko