Piotr Wojciechowski
BUG PŁYNIE PRZEZ HORODŁO
Człowiekowi w pewnym wieku trudno przyznać się do tego, że się zakochał. Kto węszy tu smakowity skandal – zawiódł się. Nie chodzi tym razem o kobietę. Zakochałem się w rzece Bug.
Wyjazdy w stronę Kresów Ocalonych są dla mnie tak istotną potrzebą jak dla innych pobyty w Paryżu czy Rzymie. W początku września udało mi się znowu ruszyć w tamte strony, które nie są wprawdzie moją „małą Ojczyzną”, ale są ziemią zakorzenienia moich myśli i moich opowieści. Spotkaniu trzech starych przyjaciół towarzyszyła wspaniała pogoda – i jeszcze raz okazało się, jak dobrym pomysłem jest wspólna podróż. W drodze, na miejscach postoju, przy wspólnym oglądaniu świata i przy wspólnych posiłkach jest czas nagadać się, odrobić zaległości paru lat.
Tego dnia, kiedy mieliśmy w planie Horyniec-Zdrój, sławną cerkiew w Radrużu i Horodło, zachciało się nam odpocząć w Ślipczach na trawiastym brzegu Bugu, pod stuletnimi wierzbami. Zatrzymaliśmy się tam, gdzie Bug płynie meandrami, głęboką doliną przebija lessowe wzgórza. Była i kawa zrobiona na turystycznej maszynce, Piliśmy kawę i rozprawiali – trzech starszych panów znających się grubo ponad pół wieku. Jeden – inżynier, profesor politechniki, drugi socjolog, były konspirator i polityk, trzeci ja, pisarz, najstarszy. Opowieści rodzinne, relacje z podróży przeplatały się nam ze sporami o Polskę, o politykę i polityków, o błędy przeszłości i szanse przyszłości. Namawiałem ich, aby marzyli o tym, co mnie się zamarzyło, albo co mnie Bug podpowiedział i co zaczytanie w historii tej ziemi potwierdziło. Aby przekonać przyjaciół o sensowności marzeń, sięgnąłem do wspomnień z lat chłopięcych.
Opowiedziałem, co się zdarzyło, kiedy do drzwi naszego lubelskiego mieszkania zapukali dwaj Włosi. Był rok 1946, a oni wracali z rosyjskiej niewoli. Jak trafili? Może potrzebowali pomocy lekarskiej i tak poznali moją Matkę, internistkę. Mój brat twierdzi, że zahaczył ich w jakiejś knajpie wuj Wacek, biesiadnik, przyjaciel całego świata. Podobno Rosjanie trzymali tych jeńców w budynkach carskich koszar w Dęblinie, a kiedy wypuścili, zaroiło się od włoskich mundurów na ulicach Lublina. Ci, co trafili do nas, to byli lotnicy, oficer i podoficer, w porządnych mundurach, bez broni. Dla mnie, ośmioletniego, dla mojego dziesięcioletniego brata, to była dziwna wizyta. Napatrzyliśmy się niemieckich żołnierzy rozmaitych formacji, widzieliśmy w lasach obok majątku Chojny defiladę kawalerii AK, widzieliśmy potem rosyjskich frontowych sołdatów, polskich kościuszkowców.
Jakie były losy tych Włochów? Do dziś nie wiem. W każdym razie byli głodni, zjedli dużo rosołu z makaronem. Był świąteczny biały obrus, najpiękniejsze talerze, jakieś srebrne łyżki. Kawa i ciasto. Mama, absolwentka pensji pani Arciszowej, rozmawiała z nimi po francusku. I jeszcze były filiżanki po kawie na stole, kiedy pojawiła się tam gruba księga – album „La National Gallery”. Mam jeszcze ten album – sięgam po niego – na okładce „Portret Pani Siddons” Gainsborougha. Tom wydany w 1912 roku przez „Editions Pierre Lafitte” – świetne barwne reprodukcje, anonimowe objaśnienia w języku francuskim. Tamtego dnia widzieliśmy, jak oni we troje pochylają się nad obrazami, komentują je z ożywieniem, zachwyceni, karmiący się sztuką – jak wykwintnym deserem. Nie wiedzieliśmy, co to znaczy.
Nie od razu zrozumiałem. Teraz wiem. Oni wtedy poczuli, że wojna się skończyła, świata nie dzielą linie frontów, pojęli że mają prawo być ludźmi i mieć nadzieję. Mimo ruin Lublina, biedy, przemocy. Matka, najpierw komendantka lubelskiej chorągwi harcerek, potem lekarz PCK, zostawiała za sobą doświadczenie wizyt w obozie na Majdanku, troskę o sierocińce, pamięć o swoich harcerkach ginących w komendzie Gestapo „Pod Zegarem”. Oni zostawiali za sobą hitlerowskich sprzymierzeńców i Rosję. Patrzyli na „Narodzenie” Piero della Francesca i słyszeli śpiew aniołów. Razem, oni i ona.
Rok później, w 1947, Andre’ Malraux wydał swoje „Musee imaginaire”. Myślę, że miał ten sam zamiar, jak moja Matka, kiedy położyła stary domowy album przed podróżującymi ku swojej ziemi Włochami. Tak Malraux otworzył muzeum wyobraźni przed żyjącymi w niepewności i niedostatku. Na znak nadziei, znak wspólnoty, przypomnienie, że nie tylko ziemia, także sztuka jest ojczyzną ludzi. Przypomnienie o bogactwie, które ocalało. Przychodzą stale książki takie jak Malraux. Taka była „Złota gałąź” Frazera, „Sztuka cenniejsza niż złoto” Białostockiego, taka jest „Biblia w malarstwie” Fabiani, którą ostatnio dostałem do recenzji. Nie stawiam tu żadnego znaku równości między tymi książkami. Mówię o czym innym. O potrzebie, na jaką te książki – tak przecież różne – odpowiadają. A także o zamiarze twórczym, który sprowadzał się do takiego otwarcia przestrzeni kultury, aby czytelnik dostrzegł w niej przyciągającą wielkość.
Po co opowiadałem przyjaciołom ten wygrzebany z pamięci epizod? Bo płynął blisko, na wyciągnięcie ręki, buro-zielony, Bug, rzeka graniczna, a ja pomyślałem sobie o sile kultury, o jej mocy przekraczania granic, znoszenia granic.
Bug, nasza granica z Ukraina, a dalej, od Włodawy, z Białorusią. Piękna, ale pusta rzeka. Mówiłem, że w moim marzeniu taką rzeką powinny popłynąć kajaki, canoe, łodzie. Tu musi być szlak spotkania młodych – Polaków, Ukraińców i Białorusinów, bo wszyscy oni tutejsi. Niech popłyną razem. A czy logika historii nie wzywa, aby zaprosić też młodych Litwinów i Żydów? Ich przodkowie odcisnęli tu swój ślad. Ruszyliśmy potem dalej, na obiad w Horodle.
Fasada barokowego kościoła świętego Jacka w Horodle jest wklęsła, chce zbliżającego się przybysza objąć i przygarnąć. Do tego przecież tam właśnie, w Horodle, widok na Bug najbardziej mistyczny – z góry, z ziemnych wałów dawnego grodziska, tuż pod stopami widzi się rzekę w prześwitach między drzewami jakby przez odwróconą lornetkę – daleką i tajemniczą. Bug ciemny, a drzewa nad nim prześwietlone słońcem późnego lata. Tam się w tej rzece zakochałem na dobre.
Akt unii horodelskiej w 1413 roku zawarty był między królem Władysławem Jagiełłą, a jego bratem stryjecznym wielkim księciem Witoldem, zawierał jednak ten akt także ugodę, pokazującą, jak już wtedy ważny był i atrakcyjny polski kapitał kulturowy, skarbiec symboliczny. Podpisano dokument, w którym polskie rodziny przyjmowały do swojego herbu rodziny litewskich i ruskich bojarów w Wielkiego Księstwa, a ugoda taka była przez te rody obustronnie z monarchami wynegocjowana. Herb okazywał się nie mniej ważny, niż terytorium, skarb w złocie, czy zbrojna załoga.
Nie ma już ani śladu po zamku w Horodle, w którym ta ugoda była podpisana i świętowana. Nie ma już dworu, który przez stulecia stał na miejscu zamku. Są ścieżki, strzyżona trawa, kosze na śmiecie, ławeczki na ziemnych wzniesieniach grodziska. Tam, z cichym, zielonym Bugiem płynącym w głębokiej dolinie jako świadkiem, toczyliśmy dalej rozmowę o wymarzony przeze mnie spływie – spotkaniu.
Organizacja takiego przedsięwzięcia cyklicznego jak spływ przyjacielski na Bugu, wymaga sporo politycznej odwagi, ale – jeśli byłoby dobrze zorganizowane – nie tak dużo pieniędzy. Jeśli tylko dobrze wystartuje, w następnych latach przyniesie dochód. Zysk polityczny będzie natychmiastowy.
To mogłoby zrobić więcej dla turystycznej promocji Kresów Ocalonych, czy jak ją zwać – Ściany Wschodniej – niż tony folderów i hektary plakatów. A co więcej – to mogłoby wspierać i promować już istniejące liczne w tych okolicach przedsięwzięcia kulturalne i turystyczne. Przykłady: Spływ międzynarodowy mógłby związać się w węzeł atrakcji ze wschodnim szlakiem rowerowym na zasadzie – spływamy w dół, wracamy na rowerach na Południe. Bieg Sapiehów w Kodniu mógłby zyskać międzynarodową obsadę i rangę, podobnie jak imprezy rowerowe Stowarzyszenia Hrubieszów na Rowerach. Mogłyby mieć większą publiczność imprezy muzyczne w pałacu w Narolu, wydarzenia kulturalne w Biłgoraju i Zwierzyńcu. We Włodawie – w „małej synagodze”, na III piętrze piękna wystawa etnograficzna „wiejskie pielgrzymki” – nagrodzona za projekt i wykonanie – prawie nie oglądana, bo informacji mało. Wycieczki oglądają przeważnie ekspozycję w dużej synagodze.
Włodawa promuje się jako miejsce spotkania trzech kultur, ale jest takim miejscem cała ta dziedzina, którą sam dla siebie nazwałem i nazywam Kresami Ocalonymi. I dzisiejsza współobecność okruchów różnych kultur cieszy, ale nie przykryje pamięci krwi, która tu wsiąkła w ziemię, nie zagłuszy krzyku wielu wzajemnych krzywd. Pamięta się przemoc i niesprawiedliwość, okrucieństwo, które poraziło ludzi i zniszczenie, którego doznały budowle, dzieła sztuki, książki, krajobrazy.
Więc dla przyszłości trzeba realizować marzenia o pojednaniu i przebaczeniu – nie wbrew pamięci, ale w imię pamięci. A może podobny sposób pomoże kiedyś w leczeniu ran, jakie społeczeństwu zadają współcześni uczestnicy politycznego gryzienia i kopania.
W podobnym duchu przedstawiałem moim towarzyszom podróży marzenie o Rzece Pojednania. Jak się spodziewałem, pokazali mi, że projekt jest bez szans. Nie zabrakłoby pieniędzy, czy politycznych koncepcji współpracy – ale przecież nie ma ludzi, którzy byliby dość szaleni, aby przejąć się ideą, a zarazem dość trzeźwych, aby realizować i koordynować takie przedsięwzięcie. Wiadro zimnej wody na mnie wylali przyjaciele, towarzysze podróży.
A ja wiem, że zimna woda na łeb, to samo zdrowie. Przypomniałem im, że razem widzieliśmy Muzeum Kraszewskiego w Romanowie – wzorowo zorganizowaną placówkę kultury w odnowionym starannie dworze. Nie tylko od wielkiego pisarza uczyć się tu trzeba patriotyzmu, pracowitości i uporu. Nie powstałoby to muzeum, gdyby pięćdziesiąt kilka lat temu nie uparł się bronić tego miejsca skromny wiejski nauczyciel. Sam jeden przeciw Ważnym Urzędom i Wielkim Pieniądzom.
Co pozostaje? – umiarkowany optymizm co do spotkania młodych na wodzie. I przypominanie: Bug płynie. Chce wziąć to wszystko na swoje zielone plecy. To wszystko: jedną historię, liczne kultury, nadzieję, frajdę wiosłowania.