Marek Pękala – Awers

0
226

Marek Pękala

 

Awers

 

Marc Chagall

 

   (…)

No to teraz pod górę – do swojego dzikiego raju. Popołudniowe promienie buszują wśród wygolonych pól, wiatr co rusz  przepędza je migiem. Chmara rudych liści w pierwszym i ostatnim locie. Brzozowym zboczem truchtają  dwie sarny i dwie sarenki, na przedzie największa, rozgląda się, czujna. Podrywa rodzinkę do susów, pomknęły.

 

Wloką się sinawe  poszarpane chmury.

– Tirli tirli! – zatirlił w tarkach niewidoczny ptaszek.

– Tiiiirrrrliii! – odpowiedziałem.

 A on roztiiiiirlił się przeteliście!

Prawie spod nóg wyskakuje zając, kic, kic, kic, zniknął w tarninie. Skubaniec, ona z twardymi kolcami, a on z miękką sierścią, a radzi w niej sobie jak w puchu. Przed tygodniem pół metra zabrakło, żebym złapał takiego za omyk czyli ogon.  Czyli skończyło się na gębie w glebie, ba, w gębistości glebiennej, w glebistości gębiennej, tfuuu.  

Ależ dziki zryły drogę przez lasek; ściółki spod olch i świerków się nie czepią,  tylko ta trawa ze świeżymi korzonkami pośrodku traktu je kręci, psiakrew, a raczej dzicza krew. A ciebie świeżość nie nęci najbardziej? O, już widać nowy komin na chałupie. A po kilkunastu krokach ku dolinie – za chałupą – druga łąka. Co jest?! Cała biała!  Przecieram oczy – biaaała! Taki wczesny śnieg?! I tylko w jednym miejscu?! Jeszcze kilkadziesiąt szybkich susów i… tak: to rojowisko bocianów, ich sejmik.  Czytałem, sejmikują przed odlotem do ciepłych krajów, a teraz widzę, pierwszy raz wiii-dzęęę: Nieruchoma olbrzymia biel pełna ciszy. Jest ich chyba ze trzysta. Coraz wolniej, ostrożniej skradam się chociaż żaden ze mnie złodziej. Od ptasiego rytuału oddziela zasłona ze starej trześni i głogów, jeszcze ze czterdzieści metrów… Czerwone dzioby schylone ku trawie, jeden przy drugim, w ciasnocie, białe skupienie jakby jednego ogromnego ptaka. Czy to tylko instynkt każe tak zamyślić się  przed długą podróżą. Czy może to już jego wysublimowana siła – intuicja. Och, jak ekscytuje  debiutancka świeżość tego patrzenia, stoję jak słup, biały obraz mości się we wnętrzu,  wpływa fascynujący spokój, jakby coś rosło u ramion, jakby wznosiło, jakbym stawał się  cząstką tego modlącego się stada. Do Matki Natury, do Boga bocianów  czy w ogóle zwierząt, a więc i po części  ludzi. Do ciebie mówię, daleki krewniaku żaby, baranka, ptaka i platana, do ciebie –  homocentryczny prześladowco flory i fauny, słuchaj homocentryczny terrorysto biosfery.

Nie wiem, ile trwało to zapatrzenie w ptasią tajemnicę, straciłem poczucie czasu, co za błogi trans; spoza słów, w jasnocie  jak w źródle.

Naraz – może to wspólne bocianie ciało wyczuło obce oko – z jego środka podrywa się do lotu – król? Prabocian? Wszechbocian? Olbrzymi. Wznosi się dostojnie, robi koło i bierze kurs… na północ. Na pewno na razie, aby spotkać się z innym stadem, bo przecież one od wieków odlatują na południe tej kręcącej  się wokół siebie planety. A za królem – reszta stada wstępuje w niebo grupkami – zapewne rodzinami. Tyle istnień na łasce bezkresu. Zanim łąka z pierścienia lasów i zagajników opustoszeje, trwa ten odlot i trwa. Wzruszony, że kilka tysięcy kilometrów lotu przed nimi, niektóre lecą nawet  dziesięć tysięcy km, macham jak najwyżej wzniesioną ręką. Znikają za chmurami, machając  majestatycznymi skrzydły. Tak, skrzydły. Bo mają takie bogate, jakby dostały od aniołów. Ile bocianich pokoleń pracowało nad tym  misterium przed odlotem, a ile pokoleń naszych przodków nic to nie nauczyło.

Chociaż minął  miesiąc, nadal widzę ten niezwykły fakt, to sacrum przyrody. Chciałoby się zawołać za starotestamentowym Danielem: Błogosławcie Pana wszelkie ptaki powietrzne! I wieczne, wieeecz…neee – woła prastare echo z neolitu, po polsku i w niezliczonych językach. No to jak zgodzić się z wielkim Pascalem, że biologiczna część ludzkiej natury świadczy o naszej nędzy. Ale przecież i Jan Jakub Rousseau rozprawiający o rozkoszach, jakie daje przyroda, po tylu kataklizmach budzi tylko grymas.

   Tak narodził się awers wewnętrznego pejzażu. Może szkoda, że nie jest się bocianem. Ech!  Ani mi do ptaśka, ani do ptasiora, za to do ptaszka niebieskiego chyba najbliżej.  A na pewno to jestem fujarą, bo zapomniałem wtedy o fotoaparacie w plecaku. Normalnie, oniemiały z zachwytu sześćdziesięcioletni niemowlak.

– Bygrrrkkkhhhrrr! Bygrrrkkkhhhrrr! – potwierdził w krótkim locie roziskrzony kolorami bażant.  

– Byyygrrrrkkkkhhh!!! – odpysknąłem, a on, jak obrażony, poczłapał w pokrzywy.

 

Marek Pękala

 

Fragment większej całości pt. „Władziówka”

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko